Steve Vai w Krakowie: Koncertowe guilty pleasure [RELACJA]

Steve Vai / Sergione Infuso/Corbis /Getty Images

Porównałbym krakowski koncert Steve'a Vaia do kinowych przebojów Marvela. Daleko temu do kina artystycznego, scenariusz klejony jest często na ślinę, momentami ocieka to wręcz kiczem, ale tego właśnie ludzie od tych filmów oczekują i za to je kochają. Cholera, zobaczylibyście reakcje ludzi z pierwszych rzędów, kiedy Steve stawał przed nimi z gitarą, albo entuzjazm całej sali, kiedy gwiazdor zwiedzał dolną część Centrum Kongresowego ICE, nie przerywając solówki nawet wtedy, kiedy prawie się potknął. Te, wydawałoby się tanie sztuczki wciąż działają, ludzie chcą je oglądać i zabijają się, żeby móc dotknąć gitary Vaia!

Muszę sam się pochwalić za tę marvelowską analogię. Steve nie jest Iron Manem, ale ilość gitar w różnych kolorach, kształtach i rozmiarach zawstydziły Tony'ego Starka i jego kolekcję kolorowych pancerzy - wirtuoz zmieniał instrumenty co utwór! Podczas wykonywania "Incantation" doświadczyliśmy nawet multiwersum, bo na scenie stało przez chwilę nie dwóch, a pięciu gitarzystów, grających unisono. Ba, nawet choreografię z obrotami i przyklęknięciem do tego wymyślono. No i żeby zostawić już filmy z superbohaterami, najważniejsze... "Hail Hydra!" - chciałoby się zakrzyknąć, kiedy Steve wykonał "Teeth of the Hydra" na swojej trzygryfowej bestii.

Reklama

Vai wkracza na scenę pewnym krokiem i czaruje wszystkimi znanymi istotom ziemskim technikami gry na gitarze elektrycznej; wierzga palcami po całym gryfie, stosuje tapping, podnosi instrument za wajchę, przeciąga sprzęgnięcia, moduluje brzmienia gitary na najróżniejsze sposoby, by za chwilę odegrać spokojne i klimatyczne partie. A przy tym cały czas ma kontakt z publicznością! Nawet jeśli żona musi go opieprzać za to, że za mało mówi, to wystarczają spojrzenia, uśmiechy, miny czy machanie do widzów. To już jest gwiazdorstwo, ale bez nadęcia, bo muzyk ma poczucie humoru i sporo dystansu do siebie - wyobrażacie sobie Steve’a Vaia w tradycyjnym krakowskim nakryciu głowy z długim piórem? Trzeba było wczoraj przyjść na koncert! Jeśli chodzi o team naszego maestro, to jedyną osobą, która mogła chociaż na chwilę skraść mu show, był techniczny, który przez cały koncert walczył z gitarowym kablem i po każdym, bardziej zamaszystym ruchu Vaia go poprawiał.

Ale dobra, nie będziemy przecież tylko słodzić. Setlista koncertu nie tylko była dla mnie trochę za długa (może nawet byłaby ok, gdyby Steve nie przeciągał w nieskończoność końcówki każdego numeru), ale też nie różniła się niczym od tej, którą Steve grał dzień wcześniej, tydzień wcześniej, a pewnie nawet i rok. Wyświetlane na ekranie wizualizacje do bólu przypominały wygaszacz ekranu z Windowsa 95, a niektóre, zwłaszcza tę z noworodkiem, trudno będzie odzobaczyć. Wszystkie te ruchy Vaia też wyglądają na dość oklepane - obudź go w środku nocy i bankowo wykona je bez żadnej komendy. Patenty, takie jak wybranie jednej z pań na widowni, zawieszenie jej na szyi gitary i zagranie solówki stojąc za nią... No cóż. Bardzo nie chcę używać słowa zaczynającego się na "t", kończącego na "a", a pośrodku mającego jeszcze "andet". Ale nie użyłem, widzieliście sami. W dodatku nie trzeba włożyć zbyt wiele wysiłku, żeby znaleźć takie nagrania z każdego koncertu.

Możecie teraz pomyśleć, że przyszedł chłop na koncert gwiazdy i narzeka. Kiedy analizuję sobie wczorajszy koncert już na chłodno, mam faktycznie sporo zarzutów. Ale wiecie co? Siedząc w ICE Centrum Kongresowym, przez większość koncertu japa mi się śmiała, nie mogłem od Steve'a Vaia oderwać wzroku i pewnie gdybym sam siedział w pierwszym rzędzie, to też próbowałbym dotknąć jego gitary i wybłagać go o jedną z jego kostek. To był spektakl, prawdziwe show i moje koncertowe guilty pleasure. Czy poszedłbym na koncert gitarzysty jeszcze raz? Pewnie nie, ale ogromnie się cieszę, że mogłem tego doświadczyć. Państwu, jeśli będziecie mieć okazję, także polecam!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Steve Vai
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy