Red Hot Chili Peppers i "Stadium Arcadium": Wymarzony numer jeden
21 czerwca na stadionie PGE Narodowym pojawi się ponownie w naszym kraju funk rockowa maszyna, czyli Red Hot Chilli Peppers. Będą promować swoje najnowsze albumy "Unlimited Love" i "Return of the Dream Canteen". Szesnaście lat wcześniej Papryczki wystąpiły po raz pierwszy w Polsce na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Koncert był częścią trasy promującej wydany rok wcześniej album "Stadium Arcadium", który dał im pierwszy, upragniony numer jeden za oceanem. Właśnie mija siedemnaście lat od tego wydarzenia.
Po wydaniu swoich pierwszych czterech albumów, Red Hot Chili Peppers nie wyglądali na zespół, który będzie sprzedawał się w milionach egzemplarzy na całym świecie. Wyniszczeni przez twarde narkotyki, alkohol, wieczną imprezę i niemal patologiczną niemelodyjność muzycy poszukiwali nowego otwarcia.
Zwrot w ich karierze rozpoczął się od albumu "Blood Sugar Sex Magik" z 1991 roku, podczas którego kwartet zanurzył się w muzyce, pracując z Rickiem Rubinem w jego rezydencji, która jednocześnie pełniła rolę studia nagraniowego. To właśnie legendarny producent miał "wyprostować" rozrabiającą ekipę niesfornych Kalifornijczyków i zmienić ich sposób patrzenia na świat, twórczość, życie. Podobno zmusił Anthony'ego Kiedisa do nauki prawidłowego śpiewania, a Flea dowiedział się, że gitara basowa nie musi brzmieć za każdym razem niczym funkujący karabin maszynowy. Tyle legenda, co nie zmienia faktu, że każda kolejna płyta powodowała wzrost zainteresowania zespołem i rozwój ich kariery.
Pod okiem i uchem Rubina Red Hot Chili Peppers ukształtowali swój styl i niezaprzeczalnie wdarli się na szczyty list przebojów. Brakowało tylko jeszcze jednej kropki na "i", czyli numeru jeden. Ten pierwszy sukces udało się osiągnąć w Europie dzięki płycie "By The Way", jednak Ameryka pozostawała niezdobyta. Papryczki miały już na swoim koncie doskonale przyjęte płyty, po których większość zespołów mogłoby już tylko odcinać kupony od popularności, maszynę hitów, jaką było "Californication" i wyluzowany, porywający wspomniany już krążek z 2002 roku.
Często mówi się o niebezpieczeństwie dwupłytowych wydawnictw. Recenzenci krytykują zespoły nagrywające takie albumy za rozdęte ego i brak utrzymania poziomu wszystkich kompozycji. W przypadku "Stadium Arcadium" udało się uniknąć wpadek tego typu.
Na potrzeby Stadium Arcadium zespół powrócił do The Mansion w dzielnicy Laurel Canyon w Los Angeles, gdzie nagrywał "Blood Sugar Sex Magik". Dawny dom legendarnego hollywoodzkiego aktora Errola Flynna, The Mansion zyskał reputację nie tylko jako studio nagraniowe - goszcząc takie gwiazdy jak Marilyn Manson, System Of A Down, Slipknot, Linkin Park czy Maroon 5 - ale także jako nawiedzony dom. Podczas ich pierwszego pobytu Chad Smith był tak przerażony wizją pojawiających się duchów, że odmówił pozostania tam na noc.
Płyta powstawała ponad rok. Podobno podczas pracy nad "Stadium Arcadium" nagrano tyle dobrych kompozycji, że mógł powstać z tego potrójny album. Na szczęście muzycy wykazali się dojrzałością, do której zawsze nakłaniał ich Rick Rubin i dokonali ostrej selekcji. Zresztą to nie były już czasy zwariowanej balangi funkujących dwudziestolatków, tylko przemyślane decyzje dojrzałych facetów, posiadających dzieci i stabilne życie.
Dziewiąty album studyjny zespołu jest najbardziej ambitnym dziełem w jego dotychczasowej karierze, próbą skonsolidowania wszystkiego, czym stało się Chili Peppers przez wszystkie lata. Od ich wcześniejszego, zabawniejszego funkowo-metalowego szaleństwa — "Torture Me", przez odsłaniający duszę balladowy styl "Under the Bridge" w takich kawałkach, jak "Snow (Hey Ho)", "She Looks To Me", aż do przebojowego wokalno-harmonijnego pop-rocka rodem z "Californication" - "Desecaration Smile", "Dani California".
Duża część zasługi dla głębi albumu i nabrzmiałych, nieustannie zmieniających się, doskonałych aranżacji, które wzmacniają każdy utwór, należy z pewnością do Johna Frusciante. Od czasu jego powrotu do grupy na "Californication" w 1999 roku stało się jasne, że gitarzysta wyszedł z niemal śmiertelnego uzależnienia od heroiny i zdobył nowe muzyczne supermoce, które rozkwitły na "Stadium Arcadium". Weźmy "Charlie", który brzmi początkowo jak ubogi krewny "Give It Away", dopóki nie wybuchnie tęczą falsetowych harmonii Frusciante i pojedynkujących się, symultanicznych gitarowych solówek.
Godne uwagi są również funkujące riffy, brzmiące niczym strzały z pistoletu laserowego, przechodzące w przesterowane solo w końcówce pulsującego i superchwytliwego "Tell Me Baby", albo smutne, łagodne, gitarowe łkanie budujące nastrój "If".
Nie zapominamy o technice gry na basie, jaką pokazuje za każdym razem Flea, swingującej perkusji Chada Smitha, która spina w tanecznym uchwycie kolejne utwory. Jest też w końcu Anthony Kiedis, którego wokal wydaje się z wiekiem coraz lepszy, pewniejszy i bardziej dojrzały. Kiedy inni rockmani zaczynają przekazywać swoje wysokie nuty chórkom, Kiedis spaceruje udanie po wokalnej krawędzi.
Płyta zostaje przyjęta doskonale w ciągu pierwszych tygodni od premiery, sprzedaje się w kilkuset tysięcznym nakładzie, dając w czerwcu 2006 roku grupie upragniony numer jeden za oceanem i to przez dwa tygodnie z rzędu. Na liście alternatywnej Billboardu krążek spędza na szczycie 14 tygodni. Album osiąga sukces na całym świecie, zostając numerem jeden w Europie, Kanadzie i Australii.
Anthony Kiedis powiedział Billboardowi, że sukces albumu wynikał z ich bardziej otwartego podejścia do pisania piosenek, wyjaśniając, że "chemia", jeśli chodzi o pisanie, jest lepsza niż kiedykolwiek. "Zawsze w przeszłości było trochę walki między Flea, Johnem lub mną przy komponowaniu, wewnętrzna walka o dominację. Teraz jesteśmy wystarczająco pewni tego, kim jesteśmy, więc każdy czuje się bardziej komfortowo, wnosząc coraz więcej wartościowych, wysokiej jakości rzeczy ".
Kolejny taki sukces przytafi się Red Hot Chilli Peppers szesnaście lat później za sprawą albumu "Unlimited Love", który będą promować podczas warszawskiego koncertu. Za produkcję znów odpowiedzialny jest Rick Rubin. Przypadek?