Reklama

Podróżowałam na ten koncert 8 godzin i niczego nie żałuję (jak po sanah)

Czy można wyjść na scenę w kiltach, skórach i katanach i nie wyglądać śmiesznie? Jak się bardzo chce i jest się The Real McKenzies, to można.

Czy można wyjść na scenę w kiltach, skórach i katanach i nie wyglądać śmiesznie? Jak się bardzo chce i jest się The Real McKenzies, to można.
The Real McKenzies zagrali koncert w Polsce /Torsten Gadegast / Zuma Press /Agencja FORUM

O tym, co czasem przeżywają biedni dziennikarze jadąc na koncert, mówi się zdecydowanie za mało. Początkowe opóźnienie pociągu: 24 minuty. Za chwilę zmienia się w 31, potem jeszcze kilka i ostatecznie po godzinie ruszamy. Szybko przeliczam - godzina to nie tak źle. Gdyby jeszcze pociąg nadrobił z 10 minut, to jest szansa na zdążenie na pierwszy support, a może nawet wrzucenie w siebie jakiejś zapiekanki..? Po chwili jednak głos pomiędzy trzaskami z TLK-owego głośnika mówi, że coś tam warunki pogodowe, dokładamy do opóźnienia 20 minut i nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.

Reklama

Swoją stację witam jakieś półtorej godziny później niż zamierzałam i zaczynam czterokilometrowy jogging w orzeźwiającym padającym śniegu. W tym momencie dzieje się najgorsza z możliwych rzeczy - jedna ze słuchawek przestaje działać, pojedynczymi dźwiękami tylko przypominając, jak to fajnie jest słyszeć muzykę w obu uszach. Do tego okazuje się, że chodnik jest zawsze bardziej odśnieżony po przeciwnej stronie ulicy, no i druga słuchawka po chwili też stwierdza, że więcej grać nie będzie. Zostaję z dźwiękami miasta i takim memem w głowie o introwertyku, myślącym o tym, że musi iść na imprezę, na którą zgodził się tydzień temu. "Świetny pomysł debilu sprzed tygodnia".  Czy się teraz żalę? Owszem. Czy warto było szaleć tak? No! Jak najbardziej.

Nie będę ściemniać - kiedy pierwszy zespół, czyli warszawskie Criminal Tango, wchodził na scenę, mój pociąg dobijał dopiero na Warszawę Zachodnią. Żałuję, bo to połączenie punka ze swingiem mogłoby być dobrą rozgrzewką. Załapałam się za to na ostatnie trzy kawałki drugiego supportu - Real Sickies. Grupa pochodzi z kanadyjskiego Edmonton, ale brzmi bardzo brytyjsko-pop-punkowo. Podczas koncertu nie ucierpiał żaden statyw, chociaż chyba było blisko.

Pierwsze dźwięki nagranego na nową płytę The Real McKenzies "Scotland The Brave" już przeniosły gdzieś na statek, do stołu zastawionego kubeczkami z whisky. "Nie wiem, czy wiecie, ale byliśmy wiele razy w Polsce i zawsze przyjeżdżamy tu, jak do domu" - przekupywał publiczność chwilę później Paul McKenzie, po czym, żeby brzmieć bardziej wiarygodnie, zespół zagrał "Heather Bells".

Później jeszcze kilka razy padło ze sceny "Polska!", kilka razy "asshole" i "shit". Ale nigdy razem! To znaczy, nie że tak o Polsce brzydko. Pomiędzy piosenkami dowiedzieliśmy się od Paula różnych rzeczy. Na przykład o szkockim artyście Robercie Wilsonie, o tym, że szkockie legendy to wszystko prawda, a jeśli ktoś mówi inaczej, to... "shit". Mówił też o tym, że nagrali 5000 płyt i że jest okropnym kłamcą, i że porzucił wszystkie materialne dobra na rzecz dawania ludziom radości... O ile można w to wierzyć, patrząc na to, co powiedział kilka zdań wcześniej. "Cieszę się, że królowa nie żyje" - padło też ze sceny, a więcej o stosunku The Real McKenzies do rodziny królewskiej można usłyszeć w "Bitch Off the Money".

A potem stało się coś dziwnego. To znaczy... Dobra, od początku. Wokalista na chwilę poprosił o ciszę i z głośników poleciał przygotowany wcześniej po polsku (szanuję) komunikat: "Proszę wszystkie panie o wyjście na przód sceny, to jest mosh pit tylko dla kobiet. Wszyscy mężczyźni prosimy opuścić mosh pit. Nie zagramy ani jednej nuty, dopóki wszyscy mężczyźni nie wyjdą z mosh pitu". Pod sceną zadziało się, jak kazano i zespół ruszył z dedykacją dla wszystkich kobiet w Polsce, grając "Best Day Until Tomorrow". I wszystko było dobrze, do momentu aż jakiś "asshole" nie wszedł do tego nieszczęsnego mosh pitu. Paul się zdenerwował, pokrzyczał, powiedział, że nie będzie grał, zabrał ekipę i zszedł ze sceny. A Oliwka stała pod sceną i miała flashbacki z koncertu Placebo. Szybko nastąpiło pogodzenie i koncert trwał, ale... Z jednej strony rozumiem, z drugiej do tej pory zastanawiam się, co tam się właściwie wydarzyło.

Na koniec setu publiczność doczekała się największego przeboju, czyli kawałka "Chip". Kawałek to skoczny i szybki. Szybki na tyle, że wokalista sam nie nadążał za tym, co śpiewał. Ale się starał! Pod tym utworem na YouTube ktoś napisał, że "słuchając tego czuje się, jakby mógł wygrać w barze walkę 1 na 20". Coś w tym jest. Tylko nie można zapomnieć o szklaneczce whisky w międzyczasie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: koncerty w polsce
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy