Nat King Cole czarował głosem. Gdy był umierający, do końca kłamali, że jest inaczej
Mateusz Kamiński
Nat King Cole przyszedł na świat 17 marca 1919 roku - dokładnie 105 lat temu. Był jednym z najwybitniejszych wokalistów, który owinął sobie wokół palca publiczność w USA. Na jego koncerty przychodzili wszyscy, bez względu na kolor skóry. Gdy poważnie zachorował miesiącami ukrywano jego poważny stan. Dzień przed śmiercią wyruszył z żoną na walentynkową przejażdzkę, a ostatnim jego przebojem było... "L-O-V-E".
Nat King Cole zaczął karierę jeszcze pod koniec lat 30. W trakcie niemal trzech dekad kariery swoim głębokim głosem i jazzowym instynktem, rozkochał w sobie publikę. Nagrał w sumie ok. 100 piosenek, a wiele z nich stało się przebojami, które na stale wpisały się w historię amerykańskiej i światowej piosenki.
Karierę zaczynał jako pianista jazzowy w The King Cole Trio. Pod koniec lat 40. okazało się, że byli najlepiej sprzedającą się (a zarazem jedyną złożoną z czarnoskórych muzyków) grupą muzyczną w USA. Zespół stał się dla jazzmanów kolejnych pokoleń prekursorem tego, jak powinien wyglądać mały jazzband. W 1950 roku zdecydował o rozpoczęciu kariery solowej pod własnym nazwiskiem. W latach 1956-1957 prowadził pierwszy w amerykańskiej telewizji program prowadzony przez Afroamerykanina, "The Nat King Cole Show" - program, który musiał zniknąć z anteny z powodu braku sponsorów. "Lubię Nat Cole'a - ale powiedzieli mi, że jeśli wróci na antenę, zbombardują mój dom i moją stację" - mówił jeden z przedstawicieli telewizji NBC w Alabamie.
Kariera Nat King Cole'a obfitowała w dziesiątki przebojów, tworzył on jednak w czasie konfliktów i dyskryminacji rasowej w USA. Sądził, że by przekonać ludzi do zaprzestania dyskryminacji, należy zdobyć ich szacunek - dzięki temu można pogodzić zwaśnione ze sobą strony. "Biali przychodzą oklaskiwać Czarnych, tak jak robią to kolorowi. Kiedy masz szacunek do białych i kolorowych, możesz złagodzić wiele rzeczy. Mogę pomóc złagodzić napięcie, zdobywając szacunek obu ras w całym kraju" - mówił po tym, jak w trakcie jednego z występów telewizyjnych w Las Vegas na żywo pokazał Ameryce, że występuje dla segregowanej publiczności. W 1963 roku muzyk m.in. uczestniczył w słynnym Marszu na Waszyngton.
Do jego największych przebojów należały m.in. "Unforgettable", "Smile", "When I Fall in Love", "Let There Be Love", "Autumn Leaves", "For Sentimental Reasons", "Almost Like Being in Love" czy "L-O-V-E". Na koncie ma także kilka wyróżnień, które otrzymał po śmierci, jak honorowa Nagroda Grammy czy Złoty Glob za "specjalne osiągnięcia".
Nat King Cole czarował głosem. Nie wziął się znikąd
Charakterystyczny, chropowaty głos Cole'a przyniósł mu sławę. Spory "wkład" w to brzmienie miało palenie - w latach jego młodości robili to wszyscy, a on sam z pewnością nie zdawał sobie sprawy z jego szkodliwości. Dziennie potrafił wypalić trzy paczki mentolowych Kooli.
Gdy miał zaledwie 45 lat i był u szczytu sławy, jego zdrowie zaczęło nagle się pogarszać. We wrześniu 1964 roku zaczął bardzo źle się czuć, a w grudniu trafił do szpitala w Santa Monica, gdzie rozpoczął radioterapię. Ta nie przynosiła skutków. W styczniu 1965 roku usunięto mu lewe płuco, a zaledwie niecały tydzień później zmarł jego ojciec - ta informacja bardzo pogorszyła już dość kiepski stan samopoczucia. Okazało się, że mógł liczyć na wierne grono fanów, które dosłownie zalało go wiadomościami szybkiego powrotu do zdrowia (otrzymał setki tysięcy kartek).
Rzecznicy artysty nie chcieli jednak publicznie ujawnić, co dzieje się z obecnym jeszcze niedawno niemal wszędzie piosenkarzem. Przyjęli taktykę, by opisywać wybitną formę Cole'a i rychłą zapowiedź powrotu na scenę. "Nat King Cole pomyślnie przeszedł poważną operację, (...) 'mistrz' widzi przyszłość w jasnych barwach, gdyż wkrótce wznowi swoją karierę" - można było przeczytać w wydaniu "Billboardu" z 6 lutego 1965 roku.
Choć Cole zdradzał swoją żonę Marię Cole z piosenkarką Gunilią Hutton, to choroba spowodowała, że wrócił do rodziny. Zapowiedział jej też kampanię medialną dotyczącą szkodliwości palenia, tylko wtedy, gdy wyzdrowieje.
Przed śmiercią pracował nad albumem "L-O-V-E", z którego pochodził legendarny, tytułowy utwór. Nagrał go podczas swojej ostatniej sesji nagraniowej, na tydzień przed hospitalizacją.
Lekarze nie mieli jednak dobrych wieści. Na początku lutego 1965 roku Nat King Cole spodziewał się już, że jego stan jest terminalny. W Walentynki 1965 roku udało mu się wymknąć ze szpitala - opuścił Szpital Świętego Jana w Santa Monica i wybrał się wraz z żoną na przejażdżkę samochodem nad brzeg morza. Zmarł następnego ranka o 5:30.
"Czasami śmierć nie jest tak tragiczna, jak nieumiejętność życia" - powiedział mediom Jack Benny, komik i ostatni człowiek ze świata show-biznesu, który odwiedził Cole'a w szpitalu. "Ten miły człowiek wiedział, jak żyć - i wiedział, jak sprawić, by inni cieszyli się, że żyją" - dodawał.
Nat King Cole stał się legendą za życia. Po latach wciąż nią jest
Przemysł muzyczny przeżył szok, bo uwielbiany artysta Ameryki w ciągu pół roku przegrał walkę, którą miał przecież wygrać. Jego albumy były kupowane masowo, a wytwórnia Capitol Records dostała zamówienie na aż milion sztuk. W ostatniej drodze towarzyszyli mu Count Basie, Frank Sinatra, Sammy Davis Jr czy Bobby Darin. Muzyka Nat King Cole'a przetrwała jednak próbę czasu, co dowiódł rok 1991.
Nat King Cole doczekał się piątki dzieci, a jego córką była słynna wokalistka Natalie Cole. W 1991 roku wydała zawierający 22. klasyczne kompozycje album "Unforgettable... with Love", czyli hołd dla twórczości ojca. Po niemal trzydziestu latach od śmierci artysty jego muzyka odżyła, a Natalie Cole uhonorowano dwiema najważniejszymi statuetkami - za Najlepszy Album oraz Nagranie Roku - a także za Najlepsze Wykonanie Pop.
"To był niesamowity, niesamowity czas" - mówiła wyraźnie wzruszona. "Chcę podziękować mojemu ojcu za to, że zostawił mi tak wspaniałą, cudowną płytę" - kontynuowała zagłuszana przez wiwatującą publiczność. Do 2015 roku album sprzedał się w ponad 6,2 mln egzemplarzy.