Największy przebój Sheryl Crow miał wylądować w koszu. Uratował go przypadek
Pamiętacie swoich nauczycieli z podstawówki? W takim razie wyobraźcie sobie, że wasza dawna pani od muzyki nagle zostaje gwiazdą. Gdzie się nie ruszycie, wszędzie słyszycie jej piosenki. Być może kiedyś wstawiła wam uwagę za przeszkadzanie na lekcji, ale po latach to nie ma żadnego znaczenia i przyznajecie, że nauczycielka w sumie nieźle śpiewa. Coś takiego na własnej skórze przeżyli uczniowie Sheryl Crow. Debiutancki album artystki, "Tuesday Night Music Club", świętuje 30- lecie wydania.
Sheryl Crow nigdy nie lubiła się nudzić. W szkole średniej walczyła nie tylko o dobre oceny, ale też o medale, bo była świetna w biegu przez płotki, a przy okazji działała w młodzieżowych organizacjach na rzecz rozwoju kraju. Na studiach, co chyba nie zaskakuje, Crow też była prymuską, ale to akurat świetnie pasowało do osoby, która poświęcała swoje wakacje na pomoc nowym studentom w zaaklimatyzowaniu się na uczelni.
Pewnie zastanawiacie się, skąd w takim razie ta muzyka? Artystka od zawsze lubiła śpiewanie. Talent muzyczny dostała chyba w genach, bo matka wokalistki uczyła gry na pianinie, a jej ojciec był prawnikiem i trębaczem w jednym. Już w dorosłym życiu Sheryl w ciągu dnia pracowała w szkole, jako nauczycielka muzyki, a po godzinach grała koncerty.
Ze szkoły w trasę z Michaelem Jacksonem
Fani wokalistki mogą nawet nie wiedzieć, że słuchali jej śpiewu jeszcze na długo przed wydaniem debiutanckiej płyty. Crow pracowała swego czasu z lokalnym producentem, który tworzył sporo reklam na zamówienie. Jeśli w takim spocie miał się pojawić śpiew, ktoś musiał go nagrać. Tym kimś była właśnie Sheryl, której zdarzyło się zaśpiewać w reklamach produktów największych światowych firm. To jednak nie piosenki o samochodach ani burgerach pomogły wokalistce dostać się na scenę. W muzyce, jak w każdym innym biznesie, ważne są znajomości. Nawet największy talent niewiele osiągnie, jeśli nikt o nim nie wie.
Sheryl miała to szczęście, że ktoś ją komuś polecił, ktoś inny przesłuchał polecany materiał i artystka dostała pierwszą "gwiazdorską" pracę. Konkretnie występ z wielką sławą. Wokalistka śpiewała chórki podczas trasy Michela Jacksona "Bad", nagrywała też partie dla Steviego Wondera, Belindy Carlisle i Dona Henleya. Z takim CV i głosem nic dziwnego, że Crow w końcu dostała propozycję wydania własnej płyty. To nie wszystko, bo album miał wyprodukować Hugh Padgham, współpracownik Stinga.
Wokalistka była zachwycona, wszystko pięknie się układało, data premiery została wyznaczona na wrzesień 1992 roku. Spełnienie marzeń? Nie do końca. Kiedy płyta była już gotowa, Sheryl zrobiła coś, na co zdecydowałoby się niewielu artystów. Przyszła gwiazda poszła na rozmowę do wytwórni i powiedziała, że album jej się nie podoba, jest na nim za dużo produkcji, a za mało jej i nie chce go wydawać.
W głowach rozmówców artystki na pewno przebiegały już kalkulacje wydatków, a Crow dobrze wiedziała, że drugiej szansy może nie dostać i prawdopodobnie właśnie zrujnowała swoją ewentualną karierę. Ku zaskoczeniu wszystkich, firma przyznała wokalistce rację. Płyta trafiła do kosza, chociaż nie do końca, bo niektóre odrzucone piosenki chętnie przyjęły między innymi Celine Dion i Tina Turner. Sheryl zostało po albumie spore rozczarowanie. I dług wobec wytwórni, który wokalistka spłacała przez kilka lat.
Niedoszła debiutantka wróciła do życia sprzed sesji nagraniowych, a przy okazji zaczęła się spotykać z muzykiem Kevinem Gilbertem. Wokalista i producent prowadził ze znajomymi artystami "Tuesday Music Club" - i nazwa zdradza tu wszystko. Muzycy organizowali we wtorki nieformalne spotkania, podczas których grali dla przyjemności i tworzyli piosenki. Nowa dziewczyna Kevina szybko dołączyła do ekipy. Oczywiście członkowie klubu byliby zachwyceni, gdyby pewnego dnia zrobili wielkie kariery, ale Sheryl miała wrażenie, że tych ludzi cieszy po prostu spotykanie się i granie.
Wokalistka nigdy nie miała wielkiego grona przyjaciół, a w "Tuesday Music Club" poczuła się jak w domu. To właśnie podczas tych spotkań Crow zrozumiała, jaką muzykę chce nagrywać: dobre popowe piosenki, z elementami country i bluesa, czyli coś, czego na próżno było wtedy szukać na listach przebojów. Powiecie, że to ryzykowne? Być może, ale dla kogoś, kto już miał jedną płytę wyprodukowaną pod masowe gusta, granie rzeczy, które naprawdę się czuje, było jak powiew świeżego powietrza.
To właśnie podczas tych spotkań powstało wiele piosenek, które trafiły na debiutancką płytę Sheryl pod tytułem - nie zgadniecie - "Tuesday Night Music Club". Koledzy z wtorkowych spotkań zostali umieszczeni na płycie jako współtwórcy utworów. Niektórzy zresztą publicznie kłócili się później z artystką o to, kto ile napisał, ale kiedy okazało się, że niczego nie wywalczą, odpuścili spory.
Przygotowana na porażkę
Album "Tuesday Night Music Club" był nagrywany tak samo, jak powstawały piosenki na tę płytę - na luzie i bez żadnej presji. Sheryl wspominała, że muzycy zamawiali jedzenie do studia, otwierali butelkę whisky i zaczynali pracę. Mimo incydentu z niewydanym albumem nikt z wytwórni nie nadzorował prac, żeby uniknąć kolejnej wpadki. Nikt nie stał nad muzykami i nie sugerował żadnych zmian.
Crow nagrała właściwie dokładnie taki album, jaki sobie wymyśliła. To oczywiście było miłe podczas samych sesji w studiu, ale trochę przeraziło artystkę, kiedy miała dostarczyć nagrania do wytwórni. Wokalistka wspominała w "The Times": "Myślałam, że powiedzą mi: 'Odpuść sobie, to beznadziejne' albo 'Potrzebujemy singli, gdzie one są?'. Tymczasem nic nie powiedzieli, po prostu przyjęli to, co im dałam".
Może to dobrze, że czasem nie wszystko od razu się udaje? Gdyby Sheryl wydała swój nieudany album nagrany z Padghamem, pewnie dzisiaj nikt by o wokalistce nie pamiętał. Tymczasem artystka straciła trochę czasu i oczywiście pieniędzy, za to zadebiutowała płytą, pod którą w pełni mogła się podpisać. "Tuesday Night Music Club" zrobiło furorę. Album zdobył trzy nagrody Grammy i sprzedawał się jak ciepłe bułeczki, nie tylko zresztą w 1993 roku, kiedy się ukazał, ale też w kolejnych latach.
Płyta przyniosła kilka przebojów, między innymi "Run Baby Run" i oczywiście "All I Wanna Do", które... prawie wylądowało w koszu. Crow miała pomysł na piosenkę, ale nie zamierzała jej wydawać, bo nie pasował jej tekst. Tak się złożyło, że pewnego popołudnia artystka i jej producent zajrzeli do księgarni, która mieściła się obok studia nagraniowego. Znaleźli tam tomik poezji Wyna Coopera, a jeden z wierszy zaczynał się od słów "All I want is to have a little fun before I die". Brzmi znajomo?
Sheryl wykorzystała to zdanie na początku swojej piosenki, która - już jako "All I Wanna Do" - stała się wielkim hitem na świecie. Cooper też nie narzekał, bo nie dość, że zarobił parę groszy, to jeszcze wznowienie jego tomiku ukazało się w znacznie większym nakładzie niż pierwotne 500 egzemplarzy.
Recenzentom spodobało się, że "Tuesday Night Music Club" zaskoczyło świeżością i bezpretensjonalnością. Niektórzy byli przy okazji zdziwieni, że Crow przez lata śpiewała głównie cudze teksty, bo na debiucie miała sporo do powiedzenia i obstawialiby raczej, że wokalistce zdarzyło się pisać dla innych, a nie występować w ich chórkach. Sheryl przyznała, że inspirowała się głównie wydarzeniami z własnego życia, ale zaśpiewała o bardzo uniwersalnych rzeczach, więc piosenki trafiały praktycznie do każdego. I to zdanie powinien chyba wydrukować i powiesić w swoim studiu każdy artysta, który marzy o sukcesie. To taka mała rada od Sheryl, a na dodatek zupełnie darmowa.