Jarek Szubrycht i "Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu". Piwo w żyłach

Fani metalu na koncercie Obituary /Krzysztof Kuczyk /Agencja FORUM

26 października do sprzedaży trafi książka "Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu". O dojrzewaniu na przełomie lat 80. i 90., którego ścieżką dźwiękową był metal we wszystkich jego odłamach, pisze Jarek Szubrycht, dziennikarz i pisarz, autor tekstów i wokalista grupy Lux Occulta. Na stronach Interii możecie przedpremierowo przeczytać fragment rozdziału "Piwo w żyłach".

Pochodzący z Dukli Jarek Szubrycht zaczynał jako wokalista blackmetalowych grup HaemorrhageTerror. Od 1994 r. jest frontmanem formacji Lux Occulta, z którą nagrał pięć płyt, zaliczając najważniejsze imprezy w kraju (m.in. Metalmania, Thrash'em All Festival, koncerty u boku Vader, Christ Agony, Hate, Sacriversum) i za granicą.

Jako dziennikarz pracował i współpracował z m.in. w serwisem muzycznym Interii, "Przekrojem", "Thrash'em All", "Mystic Art", "Polityką", a ostatnią pisze głównie dla "Gazety Wyborczej". Był redaktorem naczelnym "Gazety Magnetofonowej". W dorobku ma książki "Bez litości. Prawdziwa historia zespołu Slayer" (pierwsza biografia legendy thrash metalu), "Maryla Rodowicz. Wariatka tańczy", "Vader. Wojna totalna", "Nie tak łatwo być Czesławem" (z Czesławem Mozilem) i "Życie, bierz mnie. Biografia Andrzeja Zauchy". Napisał teksty na płyty "Carnival Is Forever" (2011) i "Cancer Culture" (2022) grupy Decapitated.

Reklama

"Jarek Szubrycht od nastoletnich lat wiedział, że jego drogą jest metal. A metal to nie tylko muzyka - to styl życia (skóra i ćwieki na wieki!), dyscyplina sportowa (w której konkuruje się o najbardziej ekstremalne brzmienie, najbardziej radykalne postawy i najbardziej kuriozalne opinie), grupa terapeutyczna (na długo przed internetem) i szkoła kreatywności (bo kto by wiedział, po co się mydli znaczki albo jak wyszywa się logo zespołu na podartej dżinsowej katanie?)" - czytamy w opisie książki "Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu", która ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne.

Poniżej możecie przedpremierowo przeczytać fragment rozdziału "Piwo w żyłach".

Subkultury były sposobem na emigrację z szarego, beznadziejnego PRL-u do magicznej krainy, którą można sobie było urządzać według własnych potrzeb. Emigrację pięknie paradoksalną, bo wewnętrzną i kolektywną zarazem. Tego rodzaju eskapizm można też napędzać używkami, które nierzadko spożywa się w grupie, a przecież i tak każdy uwala się osobiście. Piło się w Polsce zawsze, ale do lat osiemdziesiątych w mediach był to temat tabu, a w szkole harcerze lansowali model ascetycznego wychowania do posłuszeństwa socjalistycznej ojczyźnie. Dla antysystemowej młodzieży jeszcze jeden dobry powód, żeby swój bunt dopalać alkoholem, narkotykami i innymi specyfikami z domowej apteczki, spiżarki lub warsztatu majsterkowicza. Każdy oczywiście zabijał się tym, czym lubił, ale ja tu nie o indywidualnych wyborach, tylko o jednoczących całą społeczność symbolach. Tu nie ma wątpliwości: rytualnym napojem metalowców było i do dziś pozostało piwo. Innym alkoholem też nie pogardzą, ale o żadnym nie śpiewało się niezliczonych hymnów, żaden nie trafiał tak często na okładki płyt i zdjęcia promocyjne. Na koncertach i festiwalach innych napojów może zabraknąć, jedzenie też nie jest niezbędne, ale bez piwa metalowiec po prostu gorzej słyszy.

Tymczasem w latach osiemdziesiątych Polska była krajem wódczanym. Złoty płyn z białą pianką był ceniony, poszukiwany, ale nie spożywany tak masowo, jak już dekadę czy dwie później, bo go po prostu brakowało na rynku. Mój wewnętrzny, domorosły antropolog podpowiada więc, że rodzimi metalowcy nie ukochali piwa samodzielnie, na bazie własnego, codziennego doświadczenia, ale przejęli je z całym metalowym dobrodziejstwem inwentarza z krajów, gdzie ta subkultura się rodziła. Myślę przede wszystkim o Wielkiej Brytanii, gdzie proletariacki metal łączył się z kulturą pubową, ale też o Niemczech, gdzie zawsze piło się dużo piwa, niezależnie od pozycji społecznej i zainteresowań. Jeśli do tego dodać fakt, że długo najbardziej metalowym polskim regionem pozostawał Śląsk, a więc kolejna kraina piwem płynąca, łatwo zrozumieć, dlaczego właśnie metalowcy chłoną złoty napój jak gąbka.

Posłuchaj specjalnej playlisty do książki "Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu"

Z pieśni sławiących cudowne właściwości piwa oraz przymioty jego amatorów można by ułożyć niezłą składankę. Trafiłby na nią na pewno utwór "Beer Drinkers and Hell Raisers" w wykonaniu Motörhead, choć i oryginałem, autorstwa ZZ Top, metalowcy - zwłaszcza podchmieleni - by nie pogardzili. Do tego "Blood, Guts and Beer" Tank, "Beer Pressure" Municipal Waste, "Beer, Metal, Trolls and Vomit!" Nordheim, "Cops Broke My Beer" Acid Drinkers, "Beer! Metal! Sex!" Abigail, "Drink" Alestorm, "Raise Your Horns" Amon Amarth i - takim tytułem warto zakończyć tę listę - "Another Stupid Song of Beer" [Kolejna głupa piosenka o piwie] Steignyr. Popularny w naszym kraju pod koniec lat osiemdziesiątych - bo grający jazgotliwie i bardzo szybko - amerykański zespół Wehrmacht nazwę może miał kontrowersyjną, ale w tekstach ani krzty neonazistowskich sentymentów. Za to miłości do piwa całe oceany. Swoją muzykę nazywali beer core'em, a drugą - i zarazem ostatnią - płytę zatytułowali "Biērmächt" i opatrzyli okładką przedstawiającą pięciu pancernych przy swoim alkoczołgu, mocno nasączonych piwem. Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, o co im mogło chodzić, tytuł jednego z utworów brzmiał "Drink Beer Be Free" [Pij piwo, bądź wolny].

Polscy metalowcy, nieodrodne dzieci tego narodu, zawsze doskonale rozumieli ów koncept wolności w płynie. Dowodem choćby "Piwo w żyłach", wspólna piosenka polskich grup Tester GierTerrordome, z łatwym do zapamiętania refrenem: "Piwo dziś pij". Tester Gier ma zresztą więcej tego rodzaju pieśni w repertuarze, choćby "Grill and Destroy", z którego dowiadujemy się, że "nie jest ważne, co się smaży / ważne czym się to zapije". Nie chcę państwa pozostawiać w niepewności, chodzi oczywiście o "browar za złoty sześćdziesiąt". (...)

Piwo chętnie się opiewało, ale w latach osiemdziesiątych i nawet na początku transformacji ustrojowej nie był to jeszcze napój ani tak powszechnie dostępny, ani tym bardziej tak smaczny, jak mu się dzisiaj zdarza. Wódka była droga, wino - takie prawdziwe, z winogron - znane tylko z zagranicznych filmów. Piło się jabole, czyli wyroby winopodobne, otrzymywane najczęściej z jabłek, solidnie zaprawiane siarką (żeby tak od razu nie zatruć konsumenta pleśnią z podłej jakości surowca), a często i spirytusem. Nazw potocznych te trunki miały bez liku - siara, bełt lub mózgotrzep dobrze oddają ich charakter - a jedna z nich, czyli kwas, dała nazwę poznańskiemu zespołowi thrashmetalowemu, który odniósł niemały sukces w rodzimym mainstreamie. Acid Drinkers to nic innego jak Kwasożłopy, choć konia z rzędem temu, kto znajdzie Anglika, który zrozumie, o co w tej nazwie może chodzić.

Trzy najbardziej pijackie zespoły w historii gatunku to prawdopodobnie fiński Korpiklaani, szwedzki Gehennah i niemiecki Tankard. Nie chodzi o to, że muzycy owych grup to ochlaptusy, choć pewnie za kołnierz nie wylewają, ale o to, że procenty stanowią znaczny procent tematyki ich tekstów. Gehennah zgrywają degeneratów i trzeba przyznać, że jest to jakiś pomysł. Okładka ich debiutanckiej płyty "Hardrocker" przedstawia metalucha w pełnym rynsztunku - katana z telewizorem na plecach, długie włosy, pieszczocha, butelka piwa w łapie - odpoczywającego na chodniku, na poduszce z własnych rzygowin. Muzyka brzmi mniej więcej tak samo, a teksty są jeszcze gorsze. (...)

Zespół Tankard nigdy nie należał do moich ulubionych, a mimo to dwukrotnie położył się cieniem na moim życiorysie. Byłem jeszcze wtedy małolatem, od kilku tygodni uczniem pierwszej klasy liceum, całkiem przykładnym, w dodatku próbującym pełnić zaszczytną funkcję przewodniczącego klasy. Ani chybi pierwszy krok ku karierze naukowej albo politycznej. Po godzinach jednak robiłem zina i coraz bardziej wkręcałem się w metal nie tylko jako odbiorca, ale i nadawca. Tego dnia na biologii nie bardzo uważałem, ponieważ pochłonięty byłem opowiadaniem kolegom o liście, który przyszedł z Niemiec. Odpisał mi Tankard! Po raz pierwszy na wywiad odpowiedział mi zespół tak duży, nagrywający płyty dla Noise Records, puszczany w radiu i telewizorze. Byłem tak przejęty, że nie zauważyłem, że biologica obserwuje mnie spode łba. Przerwała mi dopiero, kiedy kończyłem rysunek przedstawiający moje wariacje na temat materiałów promo, które znalazłem w liście od Gerrego. Wyrwała mi kartkę.

- Co to jest? - zapytała z uroczym uśmiechem Jokera.

- Święty Mikołaj - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, na pełnym luzie. Pominąłem fakt, że właśnie rozchyla poły płaszcza, pod którym jest nagusieńki, a zamiast ptaszka ma butelkę po wódce. I tak cała klasa już to zobaczyła i rechotała w najlepsze.

Miałem im tłumaczyć, że to nie mój pomysł, tylko że to rysunek z oficjalnego bio niemieckiego zespołu thrashmetalowego, który właśnie przysłał mi odpowiedzi do wywiadu? Jak? Od czego zacząć?

- A może to ty jesteś?! - uśmiech biologicy zgasł, jej głos zaczął przechodzić w syk. - To jest Szubrycht! - oznajmiła. Zarechotała.

Słabe to było, ale w 1989 roku gówno wiedzieliśmy o swoich prawach. A właściwie to mieliśmy je tylko na papierze. Nauczyciel mógł cię poniżać do woli, przecież miał władzę. Był władzą.

- Niestety, muszę powiadomić wychowawcę o tym, co robisz na lekcji. Przewodniczący to zrobi. Przewodniczący wstać! - rozkazała.

No to wstałem. I to już naprawdę ją wkurwiło. Zaczęła wrzeszczeć i miotać się, jakbym to ja wymachiwał klejnotami na tej, bądź co bądź, biologii. Poleciała na skargę do wychowawcy, który co prawda wyglądał na bardziej rozbawionego niż zgorszonego moim dziełem, ale na wniosek szanownej pani profesor zdecydował się mnie ukarać. Pozbawili mnie funkcji przewodniczącego i obniżyli zachowanie na półrocze. Mamie było przykro, ale ja tylko na tym zyskałem. Koleżanki i koledzy dostrzegli we mnie buntownika, który rzucił wyzwanie systemowi, a ja chętnie przyjąłem tę rolę. (...)

Wiadomo jednak, że gdzie alkohol, tam musi być i kac. Mógłbym wymienić całą litanię zespołów, które utopiły w wódzie swoją karierę, i wybitnych muzyków, którzy rozpuścili w niej swój talent. Żeby jednak nie szukać przykładów tylko w dalekim świecie, muszę przyznać, że czas popularności Lux Occulta to zarazem czas jednej wielkiej imprezy. Wiadomo, młodość musi się wyszumieć i pokątnie kupowany ruski spirytus, rozmajany kranówą, też jest dla ludzi (żartowałem, nie jest, to cud, że żyjemy), ale gdybyśmy większy nacisk kładli na apollińskie niż dionizyjskie aspekty naszej sztuki, może zaszlibyśmy dalej, może dłużej by to trwało. A może i nie, pewnie bylibyśmy zupełnie innym zespołem.

Mój ukochany Slayer zawiesił działalność w 2019 roku, bo machanie głową dla Szatana jest sportem ekstremalnym, a panowie mają już swoje lata. To wersja oficjalna. Ale początek końca rozpoczął się w maju 2013 roku, kiedy gitarzysta Jeff Hanneman przeniósł się na łono Belzebuba. Albo i dekadę wcześniej, gdy stracił zainteresowanie pisaniem nowych piosenek, przerzucając ten ciężar na Kerry'ego Kinga, charyzmatyczną postać, ale nie aż tak zdolnego kompozytora. Hanneman właśnie przez picie przestał komponować, na koncertach grał coraz gorzej, aż w końcu zaczął robić sobie przerwy w Slayerze. Owszem, gdzieś po drodze ukąsił go wściekły pająk i gitarzysta dobrych kilka miesięcy musiał pracować nad odzyskaniem sprawności w ręce, ale od jadu tego potwora nie dostaje się trzy lata później marskości wątroby, to tak nie działa. Nie mogłem zatem patrzeć na popularną - i obiektywnie rzecz biorąc udaną - grafikę pożegnalną, stylizowaną na nalepkę z butelki piwa Heineken (podobieństwo marki do nazwiska muzyka sprawia, że to dobrze wygląda). Cierpnie mi skóra, kiedy czytam w mediach społecznościowych, jak jego fani w rocznicę śmierci piją jego zdrowie.

Złoty wiek rodzimego metalu to zarazem ponura epoka kompotu, brudnej polskiej heroiny. Zdarzali się i wśród muzyków, i wśród fanów tacy, którzy walili w kanał, ale nie było to dobrze widziane. Naszym idolem nie mógłby być ktoś taki jak Rysiek Riedel, często nieobecny duchem, udręczony, upadający. Kult siły, energii, wręcz agresji kłócił się z opiatową ospałością. Mam wrażenie, graniczące z pewnością, że w szeregach metalowców w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych było znacznie mniej ćpunów, niż wynosiła średnia krajowa dla zastępów tak zwanej trudnej młodzieży, do której przecież bez wątpienia należeliśmy. Metalowcy z dalekiego świata częściej pakowali się w heroinę. Ćpali pionierzy, o czym wiemy choćby dlatego, że helena posłała do piachu Gary'ego ThainaUriah Heep czy Phila Lynotta, lidera znakomitego zespołu Thin Lizzy. Istnieje teoria, że Bon Scott, zachrypły głos AC/DC, również nie załatwił się samym alkoholem, ale pomógł sobie herą.

Ćpali na potęgę gładkolicy pudelmetalowcy z lat osiemdziesiątych, z Mötley Crüe na czele. Ubierali się śmiesznie, fryzury mieli głupie i grali zbyt popowo jak na nasze radykalizujące się gusta, ale nawet wtedy krążyły plotki, że poza sceną są prawdziwymi twardzielami. Dzięki wydanym wiele lat później książkom "Brud" (to biografia całego zespołu) i "Dzienniki heroinowe" (to wspomnienia Nikkiego Sixxa, lidera grupy) dowiedzieliśmy się, że było znacznie gorzej, niż mogliśmy przypuszczać, a kiedy w końcu Mötley Crüe poumierają, ich ciała powinni przechwycić amerykańscy naukowcy, żeby zbadać, jak to możliwe, że przetrwali dawki trucizny, które powaliłyby słonia. (...)

Popularność kompotu na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych była tak duża, że dotykała wszystkich, w poprzek subkultur, zwłaszcza w takich małych miasteczkach jak Dukla. Na miejscowym cmentarzu leży kilku moich towarzyszy pierwszych metalowych uniesień, którzy albo przedawkowali, albo przyćpali zatruty towar, albo przez używanie wspólnej pompki zakazili się HIV w czasach, kiedy oznaczało to jeszcze wyrok śmierci. Najbardziej znaną ofiarą nałogu w środowisku był Docent, perkusista Vadera. Fenomenalny muzyk i świetny kumpel, człowiek o szerokich horyzontach i dużych możliwościach. Niestety, nikt nie obiecywał, że problemy z używkami dotykają tylko ludzi niefajnych i głupich. Doc długo walczył z uzależnieniem i już wydawało się, że zwyciężył, ale jedno potknięcie - latem 2005 roku - zniweczyło jego wysiłki i pozbawiło nas przedwcześnie wielkiego talentu, wciąż w pełni sił twórczych. Dragi wykończyły też Roberta Sadowskiego, gitarzystę Kobonga, być może najbardziej progresywnego zespołu w historii polskiego metalu (i przez to w środowisku traktowanego jako ten obcy). Nie wiadomo, jakie kosmosy zwiedzałby dziś ze swoją gitarą, gdyby nie odmeldował się, mając niespełna czterdzieści dwa lata, również w 2005 roku.

Robert Sadowski: Anioły i demony. Tragiczna historia gitarzysty Kobonga

Syntetyczne narkotyki w metalu się nie przyjęły. Oczywiście, nie znaczy to, że nikt tu nie wciąga żadnych proszków i nie łyka pigułek. Po prostu nie śpiewa się o tym piosenek. Trawa to co innego. Nigdy nie była używką pierwszego wyboru - jak wśród raperów - ale zawsze miała swoich fanów i piewców. Choćby amerykańską grindcore'ową grupę Exit-13, która w latach dziewięćdziesiątych proponowała hałaśliwe hymny dla konopi. Wtedy takie utwory jak "Only Hypocrisy Prohibits Legality" [Tylko hipokryzja stoi na drodze do legalizacji] wydawały się równie słuszne, co utopijne - dziś już w Ameryce mają jedynie historyczną wartość. W najlepsze rozwija się za to podgatunek metalu, spowity kłębami słodkiego dymu, nazywany adekwatnie stoner metalem. Ziarno zostało zasiane już pieśnią "Sweet Leaf" Black Sabbath, ponoć nagraną przez muzyków tak upalonych, że Wielki Duch prowadził ich w studiu, bo sami nie wiedzieli, co czynią. Później temat długo nie był podejmowany, aż w latach dziewięćdziesiątych znalazł proroków w takich zespołach jak Kyuss, Clutch, Down czy Sleep. Ci ostatni nagrali jednoutworowy, trwający godzinę album "Dopesmoker". "Podążaj za dymem do krainy pełnej riffów" - zachęcali i udało im się do tego namówić setki naśladowców. Ale temat właściwie wyczerpał nasz rodak Roman Kostrzewski, który ze stoner metalem nie ma nic wspólnego. U progu obecnego stulecia, kiedy Kat akurat pauzował, wokalista nagrał z zespołem Alkatraz piosenkę z refrenem: "Życie - pyk, lufa - pyk / Znika czas, niewidzialny każdy mur".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: jarek szubrycht
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama