Guns N' Roses: Witajcie w rock'n'rollowej dżungli

Slash i Axl Rose (Guns N' Roses) w lutym 2017 r. /fot. Wayne Drought/Splash News /East News

Prawie 30 lat temu, w lipcu 1987 r. światem rocka wstrząsnęła premiera płyty "Appetite for Destruction" grupy Guns N' Roses. To do tej pory najlepiej sprzedający się debiut w USA. Przed zbliżającym się koncertem formacji w Polsce prezentujemy fragment najnowszej biografii "Guns N'Roses: Ostatni giganci z rockowej dżungli" autorstwa Micka Walla.

Album "Appetite for Destruction" do tej pory sprzedał się w ponad 30-mln nakładzie. To z tej płyty pochodzą takie przeboje, jak m.in. "Welcome to the Jungle", "Paradise City", "Sweet Child O' Mine" czy "It's So Easy".

Skład, który nagrał ten materiał w 1987 r. tworzyli Axl Rose (wokal), Slash (gitara), Duff McKagan (bas), Izzy Stradlin (gitara) i Steven Adler (perkusja). Po latach kłótni i sporów Slash i Duff powrócili do Guns N' Roses w 2016 r. To z nimi w składzie grupa pojawi się 20 czerwca na Stadionie Energa w Gdańsku.

Reklama

Autor biografii Mick Wall zna zespół niemal od samego początku. Przez te wszystkie lata przeprowadził niezliczone wywiady z jego członkami, ludźmi z jego otoczenia oraz z najważniejszymi pracownikami ekipy menedżerskiej. Zna ich nie tylko osobiście, ale pozwala im przemawiać ze wstrząsającą szczerością w najwnikliwszej biografii, jakiej doczekał się ten niezwykły zespół.

Brytyjski dziennikarz jest także autorem wielu książek, w tym bestsellerów poświęconych takim wykonawcom, jak Led Zeppelin ("Kiedy giganci chodzili po Ziemi"), AC/DC ("Diabelski młyn"), Black Sabbath ("U piekielnych bram"), Lou Reed ("The Life"), The Doors ("Gdy ucichnie muzyka"), Foo Fighters ("Foo Fighters"), Lemmy ("Lemmy"), Prince ("Purple Reign"), a także zbioru własnych wspomnień ("Getcha Rocks Off").

---

Tak czy inaczej, śmierć Todda Crew [techniczny i znajomy Slasha] przyćmiła premierę "Appetite For Destruction" trzy dni później. Początkowo, jak wiele osób się spodziewało, płyta nic nie wskórała, stała bowiem w sprzeczności do tego, co grało radio - wielkich przebojów nowej odsłony Aerosmith, Heart, Def Leppard, Whitesnake... Nie wydano żadnego singla ani nie nakręcono teledysku, żeby wesprzeć sprzedaż albumu, a pierwsze, liczące 30 tysięcy egzemplarzy, tłoczenie z okładką Roberta Williamsa zostało niemal natychmiast odrzucone przez duże sieci sklepów.

"Wszyscy ci ludzie widzieli tam tylko dziewczynę ze ściągniętymi majtkami, a nie karę, jaka nadchodziła za ten czyn" - twierdził [Alan] Niven [pierwszy menedżer Guns N' Roses, z zespołem pracował w latach 1986-1991]. Williams spodziewał się problemów, czekających zespół. "Powiedziałem Axlowi, że pakuje się w kłopoty" - wspominał. Co ciekawe, jego głównym zmartwieniem było to, że żaden z tych gości z zespołu nie był zbyt lotny, wiedziałem więc, że napuszczą na mnie media, żebym sam bronił okładki.

Geffen wybrnął z problemu, przenosząc w kolejnych tłoczeniach, rysunek do środka płyty, a na okładce umieszczając kreskówkowy wizerunek nowego tatuażu Axla: krzyża z pięcioma czaszkami - każdą reprezentującą jednego członka zespołu - na czarnym tle. Alternatywna, "czarna okładka" trafiła także do Wielkiej Brytanii, po tym, jak sklep WHSmith nie zgodził się na sprzedaż oryginalnej, a londyński Virgin Megastore odmówił sklepowej ekspozycji.

Wszystko to razem wzięte pokazuje, w jakim świecie ukazał się "Apettite For Destruction": świecie epoki AIDS, Reagana, trzeciej kadencji Thatcher, w którym rock stał się błyszczący, radosny, w którym gwiazdy nosiły natapirowane fryzury, brały śluby, uczęszczały na siłownię i żyły raczej jak Tom Cruise niż Keith Richards. W świecie, w którym marketing był ważniejszy niż artyści i repertuar; w którym teledyski "lepiej docierały" niż trasy. Ani "Rolling Stone", ani inne mainstreamowe media nie dostrzegły tej płyty.

Dopiero, gdy po kilku miesiącach "Appetite" zaczął dawać o sobie znać, jego posiadanie stało się modne. Wcześniej go ignorowano. A jednak była to pierwsza, prawdziwa kronika ulicznego życia spoza nurtu hip hopu i rapu od początku dekady, a także szczery powrót do surowego, nieposkromionego, trzewnego rocka sprzed czasów MTV. Miał roztrzaskać wizerunek uszczęśliwiających na siłę gwiazd, wypływających na fali Live Aid, jak Sting, Bono i Peter Gabriel. Była to nierozsądna, anarchiczna odpowiedź na świat muzyki, która według Axla ssała j**anego fiuta od czasów Sex Pistols.

Słuchało się jej z poczuciem swobody, przy otwartych latem na oścież oknach. Dla muzycznego dziennikarza pisanie o zespole i przebywanie w jego towarzystwie dawało poczucie wolności, a wszyscy właśnie z tego powodu zajęliśmy się tym zawodem. Co prawda korporacyjna maszyna - bez której nikt nie sprzeda płyt - miała wkrótce odizolować zespół od reszty świata i to na jego zasadach, prezentując go takim, jakim chciał się pokazywać, ukrywając pod powierzchnią prawdziwy mrok: ekscesy w Hell House, prozę życia ćpuna, śmierć Todda Crew...

Początkowo jednak prasa rockowa zrobiła wokół płyty swoimi świetnymi recenzjami tylko trochę szumu. Wśród pierwszych fanów grupy znaleźli się członkowie brytyjskiego zespołu The Cult, przekształceni przez Ricka Rubina z gotyckich pozerów na rockowe gwiazdy, szykujące się do podboju Ameryki. Grupa zapełniała hale w USA, wykonując dudniące, naśladowcze, ale jednak pozbawione banału utwory w rodzaju "Love Removal Machine" i "Wild Flower". Guns N' Roses dostali ofertę otwarcia jednej odnogi ich długaśnej trasy, która startowała w sierpniu 1987 roku w ostatnim bastionie rock and rolla, w Halifax, w Nowej Szkocji. Wszystko niemal legło w gruzach, gdy Axl postanowił przemycić przez kanadyjską granicę pistolet maszynowy Sten, ale został zatrzymany, zmuszając zespół do odwołania koncertu.

Może wciąż był jeszcze pod wpływem nerwowych zdjęć do właśnie co nakręconego teledysku "Welcome To The Jungle", który, podobnie jak płyta, początkowo miał zostać kompletnie zignorowany, by później zostać okrzykniętym najlepszym, a przynajmniej najbardziej szokującym teledyskiem 1987 roku. Wyreżyserował go Anglik Nigel Dick, tworząc sugestywny, brutalny film, który musiał zostać mocno ocenzurowany, zanim mógł trafić do MTV, co i tak było wielkim wyczynem na wszystkich płaszczyznach.

Geffen niechętnie wyłożył 75 tysięcy dolarów na teledysk do pierwszego, amerykańskiego singla Guns N' Roses. I to tylko dlatego, że Tom Zutaut tak mocno nalegał, że Eddie Rosenblatt musiał zadzwonić do Alana Nivena i powiedzieć mu, żeby go już więcej na niego nie napuszczał. Siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów to mniej więcej połowa tego, co mogli oczekiwać od wytwórni debiutanci na swoje pierwsze, najważniejsze wideo. Zdecydowanie za mało, żeby zrealizować pomysł, jaki miał Alan. Postanowiłem więc zespolić "Jungle" z teledyskiem "Lady Red Light" Great White i wykorzystać tego samego reżysera, ten sam sprzęt i tę samą ekipę.

Great White byli na fali. Ich ostatni singel "Rock Me" często tego lata grywało amerykańskie radio. Oznaczało to, że szybko nakręcimy kolejny teledysk Great White. W świecie filmów i teledysków sprzęt wypożyczało się na cztery dni i jeśli przetrzymało się go chociaż o jeden dzień, trzeba było zapłacić za cztery kolejne. Niven wypożyczył więc sprzęt na "Lady Red Light" i natychmiast zabrałem się za "Jungle", dzięki czemu mogłem zrównoważyć deficyt kasy na "Jungle". Pracowaliśmy cztery dni [po dwa z każdym zespołem] z tą samą ekipą producencką, dzięki czemu mogłem zamortyzować koszty. Bez tego nie dałbym rady zrobić teledysku do "Jungle". A jego forma i socjo-polityczny przekaz, były ważne dla autentyzmu.

Rozwiązawszy problemy finansowe, Alan i Tom usiedli razem w Geffenie, rozważając pomysły na klip. Tom zapytał: "Co zrobimy?" - wspomina Niven. - W tej chwili przyszły mi do głowy trzy zapożyczenia: "Nocny kowboj", "Człowiek, który spadł na Ziemię" i "Mechaniczna pomarańcza". Zapożyczenie z "Nocnego kowboja" pojawia się w otwierającej scenie, kiedy Axl wysiada z autobusu ze źdźbłem trawy zwisającym z ust, jako chłopak z prowincji, przybywający do wielkiego, złego miasta. Zapożyczenie z "Człowieka, który spadł na Ziemię" pojawia się w scenie, w której Axl ogląda obraz z wielu telewizorów (nadających darmowe sceny z wiadomości). A zapożyczenie z "Mechanicznej pomarańczy" pojawia się w kulminacyjnej scenie z Axlem w kaftanie bezpieczeństwa, zmuszanym do oglądania seksu i przemocy w telewizji. Aż zostaje "wyleczony".

Alan Niven twierdzi, że "zmusił" Nigela Dicka do zrobienia teledysku do "Jungle". Nie chciał tego robić. Ale "Rock Me" Great White zdobył popularność i jesienią 1987 roku album "Once Bitten" zdobył złoto, zmierzając ku platynie i Nigel chciał dalej utrzymywać ze mną kontakty. Jak się okazało, MTV nie wykazało zainteresowania klipem, puszczając go niechętnie między północą a szóstą rano. Zespół chcąc zdobyć popularność poza LA, musiał wybrać najbardziej mozolną metodę promocji, czyli koncerty. Trasa z The Cult była dobrą okazją. Zaprosił ich osobiście wokalista The Cult, Ian Astbury, po tym, jak zobaczył ich w Marquee. "Więcej czasu spędzał w naszej garderobie, niż we własnej" - wspominał Axl. The Cult przeszli metamorfozę z brytyjskich gotyckich punków w rockowe monstrum, grające w amerykańskich arenach, a Guns N' Roses prezentowali wyluzowaną, postpunkową postawę. Wtajemniczeni nie mogli przegapić takiego zestawu.

Axl był tak zdeterminowany uczynić pierwszą trasę sukcesem, że doprowadzał wszystkich za kulisami do szaleństwa. Alan Niven ciężko wzdycha: "Przy trzecim koncercie na trasie, w Kanadzie, poleciałem tam, żeby zobaczyć, jak sobie radzą i spędzić z nimi tydzień. Ledwo rzuciłem walizki na łóżko w pokoju hotelowym, jak usłyszałem walenie do drzwi. Otworzyłem i ujrzałem zrozpaczonego Izzy'ego [Stradlin, gitarzysta Gunsów]. Przeszedł koło mnie, wszedł do pokoju i klapnął na sofie. Pytam: "Co jest, Iz?". Spojrzał na mnie i powiedział: "Doprowadza nas do rozpaczy każdego, j**anego dnia". A był to dopiero trzeci dzień ich trasy. Mówię: "Wyluzuj Iz, to Ax, wiesz jaki jest. Przynajmniej jest tu. No dawaj".

Po roku pracy z zespołem Niven doskonale wiedział, jak niekorzystnie Axl może działać na innych, kiedy nie jest w dobrym nastroju, albo czuje podenerwowanie. Brak pewności siebie skrywał za gniewnymi tyradami, albo całymi dniami nie wychodząc z cienia. Niven wspomina, że jedyny raz, kiedy udało mu się nawiązać bliższy kontakt z wokalistą, miał miejsce pod koniec trasy z The Cult, gdy dotarli do LA na koncert w Long Beach Arena. Był to wyjątkowy moment. Siedzieliśmy w autokarze po koncercie, a ja musiałem uciekać z Long Beach gdzieś indziej, gdzie grał Great White. Axl spojrzał na mnie i powiedział: "Brakuje mi ciebie", bo zawsze latałem, załatwiać inne sprawy. Spojrzał na mnie i powiedział: "Brakuje mi ciebie". Wtedy jedyny raz usłyszałem z jego ust coś podobnego.

*

Mimo nowej okładki "Appetite", Niven i Geffen dalej musieli zabiegać o jakąkolwiek uwagę. Tom Zutaut martwił się, czy album sprzeda się w wystarczającym nakładzie, żeby usprawiedliwić jego wiarę w zespół, a jego nastrój pogorszył się jeszcze bardziej, gdy David Geffen wysłuchał płyty i wyraził swoje powątpiewanie, mówiąc, że jest ona "nieprzyjemna". Zutaut robił dobrą minę do złej gry w dziale promocji Geffena, udając, że brak jakiegokolwiek zainteresowania ze strony telewizji i radia jest częścią jego planu, ciągle powtarzając szefowi promocji, Alowi Coury'emu, że "Appetite" musi "dojrzeć".

Coury był jednak nieprzekonany. Zutaut powtarzał Nivenowi, żeby trzymał zespół na trasie, cały czas na najwyższych obrotach, kiedy więc nadarzyła się okazja na trasę z Aerosmith po Europie, była doskonałą szansą na powtórzenie sztuczki z budowaniem kariery za oceanem, co mogli wykorzystać po powrocie Gunsów do domu.

Ale Aerosmith zrezygnowali w ostatniej chwili. Według ich menadżera, Tima Collinsa, szala wagi przechyliła się, gdy Joe Perry [gitarzysta Aerosmith] wyznał mu, że kiedyś kupował heroinę od Izzy'ego Stradlina. A że Aerosmith właśnie wyszli z nałogów i choćby jeden drink groził, że znów stoczą się w ich sidła i nie odniosą komercyjnego sukcesu, który przez dekadę uciekał im z powodu używek, woleli nie ryzykować. Ich najnowszy album, "Permanent Vacation", który ukazał się pod koniec sierpnia, zanosił się na ich pierwszy wielki przebój od lat siedemdziesiątych, europejska trasa koncertowa została więc odwołana na rzecz gigantycznej trasy amerykańskiej, mającej wystartować 16 października w Nowym Jorku.

W obozie Gunsów wybuchła panika. Niven potrzebował kilku tygodni, żeby znaleźć grupie jakąś dużą trasę, pod którą mogliby się podłączyć, a bez wsparcia radia i telewizji, obawiał się, że album polegnie na dobre, zanim wrócą do gry. Żalił się przez telefon Johnowi Jacksonowi z Londynu. John wykazał się humorem, geniuszem i sarkazmem jednocześnie, pytając: "Dlaczego nie przyjedziecie tu i sami nie zagracie jako gwiazda?". Odpowiedziałem: "Zrobimy to, jeśli nam się uda". Następnego wieczoru John oddzwonił do Alana i powiedział, że powinni dać radę. Mogli dać pięć koncertów w brytyjskich salach, reklamując je plakatami, plus kilka koncertów w szanowanych klubach na kontynencie europejskim, każdy z nich także reklamowany plakatami. To był ten zajebisty plakat z czaszkami i krzyżem, oblepiliśmy nim miasta, w których graliśmy. Wyglądał niesamowicie. Udało nam się.

Potrzebowali jeszcze jednej rzeczy: drugiego zespołu o podobnym statusie, który pomógłby zapełnić sale. John Jackson jeszcze raz przyszedł z pomocą, sugerując Faster Pussycat, co było sprytnym posunięciem, bo o grupie brytyjska prasa muzyczna pisała niemal z równym entuzjazmem, co o Guns N' Roses. Niven: "Dobry wybór, bo to tylko Faster Pussycat. Jakim niby zagrożeniem mogliby być?". Tyle, że gdy dotarliśmy do Niemiec, zdałem sobie sprawę, że wytwórnia myśli, iż [menadżer Faster Pussycat] Warren Etna jest dupkiem. Niemcom wieki zajęło zejście na ziemię i zrobienie czegoś z "Appetite". Był to jednak jedyny zgrzyt w tym przebiegłym planie. Ile osób dzisiaj tak robi? Ile organizuje koncerty w Anglii jako gwiazda, po sprzedaniu siedmiu tysięcy płyt?

W przeciwieństwie do niewzruszonych stadionów hokejowych w Kanadzie, klub Markethalle w Hamburgu i cudowny, drewniany budynek, w którym niegdyś mieścił się kościół, a teraz klub Paradiso w Amsterdamie, zapełniły się do ostatniego miejsca szalejącymi fanami. Steven Adler [perkusista Gunsów] później mi przyznał, że w Amsterdamie po raz pierwszy wziął heroinę (czemu sam później zaprzeczył w autobiografii, twierdząc, że pierwszy raz miał miejsce kilka lat wcześniej w domu byłego gitarzysty Fleetwood Mac, Boba Welsha, w Laurel Canyon). Tak czy inaczej, świadczy to, że śmierć Todda Crew nie powstrzymała zespołu przed używaniem.

Szlajaliśmy się po dzielnicy czerwonych latarni, nie mogąc uwierzyć, że prostytutki reklamują się w witrynach sklepowych. Wpadliśmy do hash baru, zamówiliśmy coś z menu i najaraliśmy się. Gdy wychodziliśmy, zaczepił nas Holender, który nas rozpoznał i zaprosił na imprezę. Poszliśmy z nim do domu, przy jednym z kanałów. Wszystko było fajnie, aż Slash i Izzy zniknęli w innym pokoju. Wiedziałem, co knuli i miałem dość, że zostawiają mnie samego. Gdy wszedłem, Slash i Izzy już odlatywali. Mówię Slashowi: "Też chcę". Podwiązał moje ramię i wbił igłę. Nie zdążył jeszcze wszystkiego wstrzyknąć, gdy zacząłem odlatywać i powiedziałem mu, żeby ją wyjął. Jest to noc, której najbardziej żałuję w życiu, ale w tamtej chwili czułem się cholernie dobrze.

Polecieli do Anglii, gdzie bilety w Nottingham i Manchesterze sprzedawały się słabiej. Tuż po koncercie w Manchester Apollo, gdzie musieli zamknąć loże, bo poszło za mało biletów, spotkałem się z nimi po raz pierwszy. W garderobie poczułem się jakby czas cofnął się o piętnaście lat: ubierali się, jak dawne gwiazdy rocka, w kapelusze i szale, nosili pierścienie z czaszkami, i też zachowywali się jak one.

"Hej, stary - zagaduje Steven. - Gdzie mogę skołować jakieś ludki?"

Oto koleś, który ledwie skończył dwadzieścia lat pyta o Quaaludes - narkotyk, popularny wśród amerykańskich koncertowiczów z początku lat siedemdziesiątych, silny środek uspokajający, na którym spadanie ze schodów mogło wydawać się dobrą zabawą.

"W Anglii nie dostaniesz ludków" - powiedziałem mu.

"Co? - krzyknął. - Chyba sobie robisz jaja! Co w takim razie możesz skołować?"

"Mandrax - odpowiedziałem. - Mandies. Albo czerwone kapsułki - Seconal. To chyba najbliższy odpowiednik".

"Super - odparł. - Jak więc mogę znaleźć te czerwone Mandies?"

Wtedy leniwym krokiem nadszedł Izzy. "Hej, stary! - zawołał, przeciągając zgłoski. - Czuję trawę. Kto ma trawę?"

Ktoś mu podał skręta, którego chwycił się, jak tonący koła ratunkowego. Zjawił się Slash z twarzą niemal całkowicie przysłoniętą cylindrem i kaskadą, wylewających się spod niego, kręconych włosów. W ręku ściskał na wpół wypitą butelkę Jacka Danielsa.

Założę się, że chodzisz z nią spać.

"Jasne - odpowiedział. - Lubię się także z nią budzić. Tylko w ten sposób... - Zamilkł i rozejrzał się wokół. - ... mogę sobie poradzić z TYM".

Na schodach zostałem przedstawiony Axlowi. Wcześniej widziałem go tylko na zdjęciach i byłem zaskoczony, że w rzeczywistości jest tak mały, a jego niewielka, piegowata twarz i zadarty nos dodają mu delikatności, której nie widać w świetle reflektorów. Sprawiał wrażenie najbardziej niezależnego i dojrzałego z całego zespołu; takiego, który wie kim jest i co chce. "Chcę ci oraz twojemu magazynowi podziękować za wszystko, co dla nas zrobiliście - powiedział, mocno ściskając moją dłoń. - Chcę, żebyś wiedział, ile to dla mnie znaczy, bo czytam to, co piszesz. Wiem, kim jesteś. Powiedział to szczerze, ściszonym głosem. Uwierzyłem mu. Przyjedziesz zobaczyć nas w Londynie?"

Londyn okazał się jednym z najbardziej znaczących koncertów w dotychczasowej karierze zespołu, takim, o którym ludzie później mówią "byłem tam". Klub Hammersmith Odeon (dziś znany, jako Apollo) był jednym z najważniejszych miejsc na koncertowej mapie stolicy, czymś pośrednim pomiędzy klubem a areną, w którym grał niemal każdy znaczący zespół rockowy, najczęściej wiele razy. Mieścił 3500 osób i Gunsom zabrakło może z 200 biletów, żeby go wyprzedać - widać, jak długą drogę przebyli w ciągu kilku miesięcy. Axl zadedykował "Knockin' On Heaven's Door" Toddowi Crew. Recenzje dzikiego koncertu z kulminacyjnym momentem pod postacią solówki Slasha, podczas której Axl grał na basie Duffa, były porażające. Gunsi w końcu wrócili do Ameryki z tarczą.

W ekipie pojawiła się nowa postać, której znaczenie rosło: menadżer trasowy Doug Goldstein - jego także poznałem podczas tej brytyjskiej trasy. Alan Niven twierdzi, że Doug wniósł bardzo dużo dobrej energii. Dougie był dla mnie niezawodny. Mogłem mu zaufać. Miał cierpliwość i nie podchodził do tego, jak do pracy, a ja przecież nie prowadziłem firmy menadżerskiej z LA, tylko angażowałem się w to całym życiem. On myślał podobnie.

Goldstein był dwudziestosześcioletnim synem emerytowanego policjanta, studiującym marketing międzynarodowy na North Arizona University. Po ukończeniu edukacji Doug pracował w ochronie imprez masowych, a w 1984 roku został rekruterem ochroniarzy na igrzyska olimpijskie. Następnie przeszedł do przemysłu muzycznego, zapewniając ochronę takim artystom, jak Air Supply, Van Halen, David Lee Roth, Black Sabbath i Heart. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie, że tu nie pasuje: krótkie włosy, gładko ogolony z wąsami... Izzy był przekonany, że Niven zatrudnił glinę - wspomina teraz z uśmiechem. Możliwe, że z tego powodu Izzy był jedynym członkiem zespołu, z którym Doug nie nawiązał bliższego kontaktu. Znamienne, zwłaszcza, że Izzy był najbliższy Alanowi.

Goldstein wkrótce zbliżył się do pozostałych członków zespołu, zaczynając od Stevena. Nałogi perkusisty dawały się już wszystkim we znaki, ale Doug go po prostu polubił. Poznali się na wspólnej kolacji w El Compadre. Była to miejscówka Slasha. Ta oraz Hamburger Hamlet. Po kolacji Doug i Steven wskoczyli do samochodu, wielkiej ciężarówki-kampera. Obaj wsiedli z tyłu. Steven mówi: "Z przodu jest miejsce". A ja: "Nie, siadam obok ciebie". A on: "Stary, jestem tylko perkusistą". A ja: "Tak? A ja tylko pieprzonym menadżerem trasowym, co oznacza, że ty jesteś moim szefem". To go poruszyło. Pomyślał: "O mój Boże, ktoś traktuje mnie, jako równego sobie, albo nawet ważniejszego".

Doug twierdził, że Duff ulepiony jest z tej samej gliny, co Steven - chce być gwiazdą rocka i żyć życiem, o którym naczytał się w magazynach muzycznych. Kiedy członkowie zespołu skarżyli się Dougowi, że Duff od trzech miesięcy nosi na scenie i poza nią tę samą parę skórzanych spodni, postanowił rozwiązać problem najlepiej, jak potrafił. Podróżowaliśmy busem. Śmierdziało. Zespół powiedział mi, że ma gdzieś, co zrobię, byle tylko zmienił spodnie. Przy następnym koncercie wysłałem gońca po parę spodenek gimnastycznych. Duff zszedł ze sceny, a ja się schowałem. Czekałem, aż pójdzie pod prysznic, złapałem skórzane spodnie i wyrzuciłem je do śmietnika za klubem.

Gdy wyszedł, pyta, co tu się wyprawia, a ja mu: "Przykro mi, ale zostałeś przegłosowany. Musisz pożegnać się ze skórzanymi spodniami". Był bardzo nieszczęśliwy, bo obiecał swojej ówczesnej żonie, Mandy, że przez całą trasę będzie nosił tę samą parę spodni.

Relacje Douga Goldsteina ze Slashem były bardziej skomplikowane. Dziś Slash lubi oskarżać Douga o rozpad oryginalnego składu GN'R. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych gitarzysta zawdzięczał swojemu nieustraszonemu menadżerowi trasy życie. Zbliżyli się też na inne sposoby, pracując często ramię w ramię w czasach, w których Axl często znikał z pola widzenia. Często się o tym zapomina, ale Slash naprawdę pomagał mi kierować zespołem. Bez dwóch zdań. O czwartej nad ranem urywał mu się film, a o dziesiątej rano już pukał do moich drzwi, pytając, co dzisiaj robimy. Siadaliśmy i udzielaliśmy wywiadów dla radia. Brałem go z Duffem na spotkania w sklepach. A także Stevena, gdy był jeszcze w zespole. Ludzie myślą, że Axl, jako artysta, panował nad wszystkim, ale tak nie było. Wiedział, dokąd chce iść, ale to Slash ustalał plan, jak tam dotrzeć.

Goldstein przypisuje Slashowi także zasługi za wizualny aspekt działalności zespołu we wczesnych latach. Nikt tego nie wie i nie mam pojęcia dlaczego, ale Slash odpowiedzialny jest prawdopodobnie za 95 procent szaty graficznej, gadżetów, po prostu wszystkiego. Jest niesamowitym artystą. Dla działu promocji był jak marzenie, bo nie musieli nikomu płacić za tworzenie szaty graficznej. Sam wszystko wymyślił.

Goldstein ma własne zdanie na temat Slasha. Genezie cylindra towarzyszy wiele różnych historii, ale ja mam własną. Kiedy udaliśmy się na Hawaje, nie mógł wychodzić na zewnątrz, jakby bał się, że się opali. W tamtych czasach nie widziałeś wielu Afroamerykanów na rockowej scenie. Twierdzi więc, że Slash czuł się niepewnie dlatego, że jest mulatem? Tak. Stąd włosy zasłaniające twarz, cylindry i tak dalej.

Najważniejszą znajomość, jaką zawarł Doug Goldstein była jednak ta z W. Axlem Rose'em. Podczas gdy Alan Niven miał coraz bardziej na pieńku z rudym wokalistą, Goldstein, ze swoim bardziej wyrozumiałym podejściem, szybko stał się pośrednikiem Axla zarówno w sprawach zespołowych, jak i w osobistych, które stawały się coraz bardziej zawiłe. Mówiąc krótko, Axl - który nigdy nikomu nie ufał - zaufał Dougowi. Nie wprost, ale bez wątpienia. To do mnie dzwonił o trzeciej nad ranem, pytając: "Dougie, możemy porozmawiać?". Mówiłem: "Jasne". "Przyjdź do mojego pokoju". Szedłem więc do jego pokoju i siedzieliśmy do piątej, szóstej rano, rozmawiając o różnych sprawach.

Początkowo schemat "dobry glina, zły glina" działał na korzyść wszystkich. Stephanie Fanning, pracująca wówczas jako asystentka Alana i Douga w biurze Stravinski, wspomina: "Początkowo Alan i Doug nie mogli się lepiej dobrać. Alan zajmował się sprawami biznesowymi, chodził na spotkania wytwórni, spotykał się z prawnikami. Ogarniał wszystkie sprawy biznesowe i robił to znakomicie. A Doug był bardziej towarzyski. "Cześć, jak się masz? Jestem Doug Goldstein, menadżer trasowy GN’R". Znał wszystkich po imieniu, ściskał wszystkim dłonie. Wiedziałeś, że się tobą zaopiekuje, zadba, żebyś był zadowolony, zajmie się wszystkim, czym trzeba".

Goldstein wspomina: "Kiedy Niven mnie zatrudnił, powiedział mi: "Mam te typowe, rockandrollowe problemy". "Jakie?". "Na przykład demolują hotele". Mówię: "Daj mi dwa miesiące, a to załatwię". Powiedział: "Dobra, zajmij się tym". Kiedy Stevie rozbił lampę w pokoju, mówię mu: "Steven, musimy to załatwić po mojemu. Musimy za to zapłacić. Nie możemy rozwalać rzeczy i sobie iść". Zabrał Stevena na dół do recepcji, gdzie wyjaśnił recepcjoniście, że stłukli lampę i chcieliby za nią zapłacić. Facet żąda 150 dolarów, a ja mówię: "Nie ma mowy, ta lampa warta jest 70". A on: "Nie, kosztowała nas 150 dolarów". Mówię: "Mam w dupie, ile was kosztowała. Większość mojego życia spędziłem w podróży, wiem ile warta jest taka lampa, dam wam 75 dolców i uważajmy sprawę za zamkniętą". Facetowi było tak naprawdę wszystko jedno. Stevie wrócił do pozostałych i powiedział: "Doug zaoszczędził dziś 75 dolarów"".

"Robiłem tak dalej. Tutaj telewizor, tam lampa. Robiłem tak przez sześć tygodni. W końcu Slash rozbił telewizor i do mnie zadzwonił. Doug zabrał go do recepcji i powiedział menadżerowi, że niechcący zepsuli telewizor i chcieliby za niego zapłacić. Facet mówi: "Dobrze, taki telewizor kosztuje 350 dolarów". Ja mówię: "Nie ma mowy". Slash spodziewa się, że będę się targował. A ja mówię: "Nie ma mowy. Taki telewizor nie może kosztować 350 dolarów, taki telewizor warty jest 700 dolarów". Slash zrobił wielkie oczy i pyta: "Co?". A ja: "Slash, zamknij się. Pracuję w tym zawodzie i wiem, jak wygląda telewizor za 700 dolarów". A facet: "Nie, wszystko w porządku, proszę mi dać tylko 350 dolarów". A ja: "Zamknij się. Wiem, co robię". I zwracam się do Slasha: "Slash, będę musiał potrącić z twoich pieniędzy 700 dolarów". Nie sięgam już do kasy zespołowej, ale do jego kieszeni. Gotuje się ze wściekłości, ale wiesz co? Od tamtej pory nikt niczego nie zepsuł".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Guns N'Roses | książka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy