"Do zobaczenia po ciemnej stronie księżyca". Półwiecze legendarnego krążka Pink Floyd
Mateusz Kamiński
Pięćdziesiąt lat temu Amerykanie odwiedzający sklepy muzyczne na półkach mogli zaobserwować tajemniczą, czarną okładkę z przeprowadzoną w stronę pryzmatu wiązką światła. Wiązką, która zamienia się w feerię barw, tęczowy błysk. Pięćdziesiąt lat temu świat poznał "The Dark Side of The Moon". I nic nie było już takie samo.
50 lat temu ukazał się album Pink Floyd, który najmocniej przybliżył rocka progresywnego zapewne połowie współczesnych fanów tego gatunku. Nie ujmując "The Dark Side Of The Moon", to płyta tak dobra, a jednocześnie nietracąca przez lata ani grama ze swojej aktualności, która stała się jednocześnie jednym z nielicznych nagrań, które zna człowiek całkowicie niezainteresowany muzyką rockową.
Na sam początek - liczby, które mówią, że Pink Floyd osiągnęło tak wysoką sprzedaż, że później trudno komukolwiek było przebić zainteresowanie płytą z tajemniczą okładką. Szacuje się, że sprzedano od 25 do 45 milionów jej egzemplarzy, a aż 11 lat album spędził w pierwszej setce listy Billboard. Aktualnie znajduje się na ósmym miejscu najlepiej sprzedających się płyt w historii - w gronie tym lepsi są m.in. Michael Jackson z "Thrillerem", Fleetwood Mac i "Rumours", a także "Hotel California" The Eagles.
Choć Pink Floyd ma na swoim koncie 15 studyjnych albumów, to najwięcej czasu poświęca się "The Dark Side...". Dlaczego? Bo pod względem tematyki jest to płyta bardzo inkluzywna - dla każdego i o każdym.
50 lat "The Dark Side of The Moon"
Zaczyna się - jak nasze życie - od bicia serca. W "Speak To Me" dostajemy skrót tego, co czeka nas przez następne 43 minuty. Co czeka nas przez resztę życia? Po wybudzającym krzyku przychodzi rozmarzone i uspokajające "Breathe". "Biegnij, króliku, biegnij/ Wykop dół, o słońcu zapomnij/ A kiedy w końcu robota skończona, nie odpoczywaj, pora kopać następny" - śpiewa z rozbrajającym spokojem David Gilmour.
I z każdym akordem i słowem z tego uspokajającego klepania po plecach zamienia się we wprowadzenie do smutnej rzeczywistości i wyścigu szczurów, który zaczyna się z "On The Run". "To tu" jednak zaczyna się to prawdziwe życie?
Wszystkie zegary i budziki na świecie budzą nas z letargu wraz z "Time", a w tle słyszymy basową partię imitującą zegar, który bije tak samo, jak serce. To pierwszy z tych ikonicznych utworów, które znalazły się na albumie.
"Zmęczyło cię leżenie na słońcu/ Zostajesz w domu, by oglądać deszcz/ Młody jesteś, a życie długie/ I masz czas, by zabić dzień/ I jednego dnia orientujesz się/ Że 10 lat przeleciało w mig/ Nikt nie powiedział, kiedy ruszyć/ Przegapiłeś start"
Potężne solo gitarowe, w którym jednak brak szybkich przejść i hardrockowych przesterów. To jedna z tych solówek, która swoją dynamiką idealnie podkręca utwór, ale też albumową koncepcję o pędzie i zawiłościach życia.
Dla skontrastowania przychodzi "The Great Gig In The Sky" z prostą, spokojną melodią zagraną na fortepianie w towarzystwie syntezatora. I wokale Clare Torry, która w krzyku zmieściła więcej emocji, niż mogłyby zawrzeć setki słów. Po tym czas na "Money", czyli kolejny i zarazem najpopularniejszy fragment tego albumu. Gitarowy pośpiech niczym ludzki pośpiech za forsą. Kolejna słabość ludzi, która była "być albo nie być" wtedy i nadal jest w naszym współczesnym świecie. I to saksofonowe solo Dicka Parry'ego!
Po tym fragmencie przychodzi czas powrotu do nastroju z początku płyty - piękne i wręcz relaksujące "Us and Them" (ponownie czapki z głów dla Parry'ego), syntezatorowe "Any Colour You Like" i kończące krążek "Brain Damage" i "Eclipse". Muzyka ucichła, a serce wciąż bije.
Dlaczego Pink Floyd tym albumem podbiło świat?
Album na rynku europejskim wydano dokładnie 24 marca 1973, ale amerykańscy słuchacze mogli zasłuchiwać się w nim już od 1 marca tegoż roku. Czym się wyróżniał? Z perspektywy czasu możemy jedynie z niedowierzaniem kręcić głową z powodu zachowania Rogera Watersa, który kilkoma niedawnymi wypowiedziami na temat kolegów z zespołu sabotuje i ośmiesza własną twórczość. A przez lata przecież zamieniła się ona wręcz w obiekt modlitw fanów w rockowym panteonie.
"The Dark Side of The Moon" wśród innych albumów rockowych, ale też innych płyt Pink Floyd jest pod względem literackim bliskie każdemu. Koncepcja przeprowadzania słuchaczy przez opowieści o beznadziei, zmagania się z czasem i własnym losem, a także oddzieleniem rzeczy w życiu ważnych i tych mniej, to pojedynek, który gdzieś w sobie toczył kiedyś każdy. A "Ciemna strona księżyca", czyli nieodkryty ląd szczęścia, wciąż pozostaje tylko niedoścignionym nadal marzeniem. I tajemnicą.
Do tego te kompozycje, w których na przestrzeni lat nikt nie zdecydował się nic zmieniać. Perfekcyjnie zbudowane, wyszlifowane do granic możliwości - po prostu doskonałe. Warto wspomnieć, że za produkcję utworów odpowiadali Alan Parsons, Chris Thomas oraz Peter James. Szczególnie ten pierwszy zasłynął w swoich nagraniach z wręcz nierealistycznego dopieszczania dźwięków, co można usłyszeć na krążku.
Jak już mowa o tajemnicy, to "The Dark Side..." swoje miejsce w popkulturze w dużym stopniu zawdzięcza okładce stworzonej przez Hipgnosis. W muzycznym świecie nikt nie chciał kupować kota w worku, a jeszcze w latach 60. z niemal każdej okładki krzyczały roześmiane twarze młodych artystów, lub też poważniejsze tych nieco starszych dzierżących w dłoniach swoje instrumenty. A tutaj? Czarne tło, trójkąt i pryzmat. Dziś niektórzy oburzają się o tę pryzmatową tęczę - zawierającą sześć kolorów: czerwony, pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski i fioletowy (brakuje indygo).
Nowy logotyp z okazji 50-lecia albumu, zawierający tęczowe kolory, spotkał się z różnymi interpretacjami wśród fanów, odzwierciedlając różnorodność opinii.
Roger Water nagrywa własną "Ciemną stronę księżyca"
Utworów przez lata nikt specjalnie nie zmieniał, aż do teraz, bo choć nie stanie się to pod szyldem Pink Floyd, to wyda je sam Roger Waters. Jak zapowiedział niedawno, jeszcze w tym roku wyjdzie jego wersja "The Dark Side of The Moon", w której to on stanie się centralną - pod względem muzycznym - postacią. Zabraknie towarzyszących na oryginalnym nagraniu muzyków, a także solówek gitarowych.
"To ja napisałem 'The Dark Side of the Moon'. Pozbądźmy się tych wszystkich bzdur typu 'my'!" - informował Waters w rozmowie z "The Telegraph" twierdząc, że cały album oryginalnie został stworzony przez niego. "Oczywiście byliśmy zespołem, było nas czterech, wszyscy wnieśliśmy swój wkład - ale to mój projekt i ja go napisałem. Więc... bla bla!" - irytował się.
Fakty są takie, że Waters napisał tekst do każdego z utworów na krążku i skomponował trzy, a dwa inne współkomponował. Nikt Watersowi nie odbierze tego, że w latach 70. to on był głównym "mózgiem Pink Floyd" - decydując m.in. o kierunku artystycznym grupy.
Ale jak to tak, "The Dark Side of The Moon" bez partii Davida Gilmoura czy klawiszy Richarda Wrighta? Na efekty przyjdzie nam jeszcze poczekać.