Black Sabbath "Paranoid": 45 lat obłędu

Na powtórzenie sukcesu "Paranoid" czekali rekordowo długo. W 45. rocznicę wydania drugiego albumu Black Sabbath przypominamy, dlaczego wielkie dzieła to suma ciężkiej pracy i talentu, a niekiedy potrzeby chwili i czystego przypadku.

"Paranoid" to druga płyta Black Sabbath
"Paranoid" to druga płyta Black Sabbath 

"Paranoid", do dziś najlepiej sprzedający się album w historii Black Sabbath, był pierwszym i aż przez 43 lata jedynym numerem jeden zespołu z Birmingham na brytyjskiej liście przebojów. W ojczyźnie (oraz po raz pierwszy w USA) sukces ten zdołał powtórzyć dopiero wydany w 2013 roku longplay "13". Black Sabbath ustanowili tym samym nowy rekord, należący do tej pory do Boba Dylana, który na podobny wyczyn czekał cztery lata krócej. W czym tkwi zatem wielkość albumu, którego - w sensie komercyjnym - nie sposób było przebić przez okres równie długi co dzieje PRL-u?

"War Pigs"

Album wydany dokładnie 45 lat temu, 18 września 1970 roku - data, która przeszła do historii rocka również jako dzień śmierci Jimiego Hendriksa - rozpoczyna najdłuższy na całej płycie, blisko ośmiominutowy "War Pigs", numer zatytułowany początkowo "Walpurgis". Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że ta iście panoramiczna, wielowątkowa brzmieniowo kompozycja ma cokolwiek wspólnego z odbywającymi się w noc Walpurgii sabatami czarownic. "War Pigs" to bowiem utwór antywojenny, którego tekst - jak zwykle autorstwa basisty Geezera Butlera - nie po raz ostatni na "Paranoid" nawiązuje po części do wojny w Wietnamie, z którego Amerykanie zaczęli powoli wycofywać się rok wcześniej.

"Prawdziwymi satanistami są wojenni podżegacze. Wszyscy ci ludzie, którzy kierują bankami, rządzą światem i wysyłają klasę pracującą na wojny w ich imieniu" - tłumaczył Butler.

Charakterystyczny, zatrzymywany riff "War Pigs" z wybrzmiewającym w tle uderzeniem Billa Warda w hi-hat, to do dziś klasyczny przykład ciężkości i wyrafinowania Black Sabbath, a zarazem - jak się miało okazać - pionierska metoda komponowania, z której czerpać miały przyszłe pokolenia. Całości dopełniają zaś wysmakowane solowe wejścia gitary Tony'ego Iommiego towarzyszące wznoszącej się melodii i nieźle radzącemu sobie Ozzy'emu Osbourne'owi, który w końcowej części utworu wysyła politycznych liderów prosto w objęcia szatana.

Na koncertach w Stanach (również w bazach wojskowych) na początku lat 70., "War Pigs", mimo iż nie jest to ani typowy rockowy hymn, ani tym bardziej pospolity protest song w duchu naiwnego flower power, odbierany był niczym pieśń wracających do domu żołnierzy.

"Jakie kwiaty we włosach? Ja mam buty na nogach" - o ideałach młodzieży z San Francisco w swoim stylu mówił Ozzy.

O wadze "War Pigs" świadczyć może również fakt, iż właśnie tak brzmiał pierwotny tytuł drugiej płyty Anglików, wytwórnia uznała go jednak za zbyt kontrowersyjny, wpisując się niejako w szereg akolitów obłudnej wojennej trzody, o której z takim potępieniem wyrażają się tu muzycy z Birmingham. Czysta ironia losu.

Black Sabbath i "War Pigs" na żywo z Paryża (1970 r.):

"Paranoid"

Inny powod opatrzenia następcy "Black Sabbath" szyldem "Paranoid" był bardziej koniunkturalny. Sukces wydanego niespełna trzy tygodnie wcześniej singla "Paranoid" (najwyższe jak dotąd, czwarte miejsce na liście przebojów w Wielkiej Brytanii i 18-tygodniowa obecność w notowaniu), sprawił, że włodarze wytwórni Vertigo przeforsowali tytuł, który już na nich zarabiał, choć miał się on nijak do korespondującej z "War Pigs" okładki przedstawiającej wybiegającego zza drzewa kolesia z mieczem i tarczą w różowym trykocie i kasku (motocyklisty lub ewentualnie lotnika).

Co ciekawe, ten niespełna trzyminutowy numer, bez którego nie sposób wyobrazić sobie koncertu Black Sabbath (ani solowych występów Ozzy'ego), powstał rzutem na taśmę, wyłącznie za namową producenta Rodgera Baina, któremu album wydawał się za krótki. Jeden z największych klasyków Black Sabbath, wymyślony przez Iommiego w przerwie na lunch, stworzono w pół godziny, a dzięki jego zmuszającemu do ruchu, prostemu riffowi E/D z zakończeniem C/D/E, zespół trafił nie tylko do "Top Of The Pops" (nikogo tak ciężko brzmiącego nie było wcześniej w tym programie), ale i niezliczonej ilości reklam i filmów, a przede wszystkim serc fanów i przerabiających go na własną modłę muzyków z całego świata.

Black Sabbath w Łodzi, 11 czerwca 2014

Zobacz zdjęcia z koncertu Black Sabbath w Atlas Arenie w Łodzi! Przeczytaj naszą relację!

fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki

"Miał bardzo silny rytm i mocny riff. Powiedziałem im, że brzmi to naprawdę nieźle, oni zaś przekonywali mnie, że to tylko wygłupy" - wspomina Bain, producent trzech pierwszych albumów Black Sabbath.

Umieszczeniu "Paranoid" na płycie najbardziej przeciwny był Butler, któremu numer ten zbyt mocno kojarzył się z "Communication Breakdown" Led Zeppelin. Swoje obawy miał nawet Iommi.

"Nigdy wcześniej nie nagraliśmy trzyminutowego kawałka, potraktowaliśmy więc 'Paranoid' jako zwykłą zapchajdziurę. W życiu nie pomyślelibyśmy, że stanie się takim przebojem. Rzecz polega chyba na tym, że te najprostsze, najbardziej elementarne melodie najłatwiej wpadają ludziom w ucho" - zastanawiał się gitarzysta.

W przygotowanym równie szybko tekście mowa o narkotykach oraz wiążącym się z ich używaniem stanem na pograniczu depresji i paranoi, który przychodzi wraz z nieuniknionym zjazdem. "Pomóż mi zająć czymś mój mózg" - śpiewa Ozzy i trzeba otwarcie przyznać, że wypada w tym nad wyraz wiarygodnie.

Wyraźnie rozweselony Black Sabbath w utworze "Paranoid" w studiu telewizyjnym w 1970 r. (zwróćcie uwagę na osobliwy mosh pit pod sceną w stylu lat 70.):

"Planet Caravan"

Czymś zgoła odmiennym jest za to rozmarzony, astralny "Planet Caravan", numer zaskakująco łagodny i nie pozbawiony wątków romantycznych. W tej przepięknej, wielowymiarowej balladzie ku rozgwieżdżonej nocy, w grze Iommiego słychać zarówno liryczną wrażliwość, jak i nieskrywaną fascynację Django Reinhartem, jazzowym wirtuozem gitary romskiego pochodzenia, który podobnie jak Iommi musiał przezwyciężyć niemożność posługiwania się wszystkimi palcami jednej z rąk (efekt poparzenia), stając się dla gitarzysty Black Sabbath nie tylko źródłem inspiracji, ale i nadziei w chwili największego zwątpienia (maszyna do cięcia blachy obcięła muzykowi z Birmingham opuszki dwu palców prawej ręki).

W "Planet Caravan" odnajdujemy także subtelne dźwięki fortepianu, na którym zagrał inżynier dźwięku Tony Allom oraz charakterystycznie przetworzony głos Osbourne'a - efekt wykorzystania wzmacniacza / głośnika marki Leslie, kojarzonego głównie z brzmieniem organów Hammonda, którego gabaryty przypominały raczej pokaźnych rozmiarów szafę.

"Rodger Bain użył do tego oscylatora - cokolwiek to znaczy. Wyglądało to, jak lodówka z korbą" - wspomina Ozzy.

Podobnie jak w przypadku "Paranoid", spokojna natura "Planet Caravan" budziła w zespole pewne wątpliwości.

"Nie chcieliśmy typowego miłosnego bełkotu, więc zamiast pójścia z ukochaną do pubu, zabraliśmy ją w tym utworze w kosmos. Lecisz sobie statkiem kosmicznym ku gwiazdom i spędzasz romantyczny weekend twojego życia" - wyjaśniał Geezer Butler.

Black Sabbath i "Planet Caravan":

"Iron Man"

Choć słynny superbohater z uniwersum Mervela zadebiutował na łamach magazynu "Tales Of Suspense" już w 1963 roku, sabbathowski "Iron Man" nie ma z nim nic wspólnego. Ciężki, acz nie powolny, główny riff z "Iron Man" udowadnia, że Black Sabbath był zdecydowanie najmocniej brzmiącym zespołem tamtych czasów i prawdziwym prekursorem heavy metalu, gatunku, którego nazwa wówczas jeszcze nie funkcjonowała. Zabójczo melodyjny wokal Ozzy'ego wraz z wykutym w skale riffem sprawiły, iż jest to jedna z najbardziej rozpoznawalnych kompozycji Black Sabbath, od której zwyczajnie nie sposób się uwolnić.

Z onirycznym "Planet Caravan" łączy go jedynie futurystyczna wymowa, opowiada bowiem o tytułowym Iron Manie, który podróżując w czasie widzi rychłe nadejście apokalipsy. Wracając do teraźniejszości, pod wpływem pola magnetycznego, zostaje zamknięty w stalową skorupę, przez co nie może ostrzec ludzi przed zbliżającą się zagładą. Wyszydzany i ignorowany postanawia zemścić się na ludzkości, spełniając swą profetyczną wizję końca świata. W takich oto niewesołych, eschatologicznych klimatach kończyła się pierwsza strona "Paranoid". Po tak kanonicznym numerze, apetyt na więcej mógł jednak tylko wzrosnąć.

Ten riff znają wszyscy. "Iron Man" Black Sabbath:

"Electric Funeral"

Stronę B oryginalnej edycji "Paranoid" otwierał równie posępny "Electric Funeral", kreślący obraz nuklearnej pożogi, która w okolicach drugiej minuty nabiera tempa, przechodząc od modulowanej warstwami gitary rytmicznej Iommiego w niemal funkowe staccato z wokalami Ozzy'ego w wyższych rejestrach i grobowo wypowiadaną groźbą "Electric funeral!" na tle krótkich serii przeszywającej powietrze gitary prowadzącej, po których grupa wraca do przetworzonego riffu z początku, by dopełnić całość długo wybrzmiewającym wyciszeniem.

To zarazem następny dowód na to, że drugi album Black Sabbath był dziełem zaangażowanym politycznie, lecz bynajmniej nie w tonie hipisowskiej ufności w nadejście lepszych dni, czego nie ukrywał zresztą sam Geezer.

"Bob Dylan już dawno zniknął z powszechnej świadomości i nikt nie mówił o rzeczach, której ja chciałem poruszać - tematyki politycznej - to mnie inspirowało" - mówił Butler.

"Electric Funeral" na żywo kilkadziesiąt lat później:

"Hand Of Doom"

Jeszcze wyraźnie czuć to w mrocznym "Hand Of Doom", który z basowej solówki Butlera przedzierzga w pulsujący, zaborczy gitarowy riff na zwiększonych obrotach oraz hipnotyczny groove, w czym swój niepośledni udział ma doskonała gra perkusisty Billa Warda, a odpowiednia długość trwania utworu (ponad siedem minut) umożliwia zespołowi żonglowanie nastrojami, tempem, natężeniem i gęstością dźwięków.

Ciężarowi "Hand Of Doom" idzie w sukurs tekst dotyczący uzależnionych od heroiny żołnierzy wracających z Wietnamu.

"W prasie nikt o tym nie mówił. Nie było żadnych programów zajmujących się żołnierzami, którzy uczestnicząc w tej strasznej wojnie, ładowali w żyłę ile wlezie" - tłumaczył Butler.

Jak głosi miejska legenda, to właśnie od tytułu tej kompozycji wzięła się późniejsza nazwa gatunku zwanego doom metalem.

Ozzy w szczytowej formie wokalnej, czyli archiwalne nagranie "Hand Of Doom" Black Sabbath:

"Rat Salad"

Genezą zwięzłego, instrumentalnego "Rat Salad" była konieczność grania obligatoryjnych 45 minut koncertu w klubach w Europie, w których Black Sabbath występował na początku kariery. Bill Ward wypełniał to zadanie swoimi popisami, których świadectwem stało się wysmakowane, długie solo na perkusji w "Rat Salad". I choć numer ten pokazuje świetne zgranie Iommiego i Butlera w jednym riffie, show kradnie im tym razem Ward, którego umiejętności rozwijały się w iście piorunującym tempie. W tym utworze Bill Ward daje się poznać jako godny konkurent takich tuzów ówczesnej sceny rockowej, jak Keith Moon, John Bonham czy Ginger Baker.

"Rat Salad" w wersji z koncertu (1970 r.):

"Fairies Wear Boots"

"Fairies Wear Boots" (jedyny tekst na tej płycie, którego współautorem jest Ozzy), to nie rzecz o obutych wróżkach a kąśliwy akt zemsty na skinheadach, którym pewnego razu nie spodobały się długie włosy muzyków Black Sabbath (w angielskim slangu fairy to ciota). Doszło wówczas do ulicznej bójki, podczas której, stając w obronie Geezera i Ozzy'ego, Iommi doznał kontuzji ramienia.

"Skinheadzi mieli na sobie glany z metalowymi czubkami i kopali nas w nich po twarzach. Zdołaliśmy się jakoś wyrwać, Ozzy trafił nawet jednego młotkiem w głowę, ale nieźle oberwaliśmy" - wspomina Iommi.

Ucieczka sprzed klubu, w którym grali akurat koncert, należała do wyjątkowo dramatycznych.

"Na koncert zawiózł nas Ron Woodward, mój sąsiad, który dopiero co nabył nowy samochód. Wskoczyliśmy więc do niego z krzykiem, żeby szybko ruszał, ale on prowadził jak ślimak chory na serce. Cali pokrwawieni, z podbitymi oczami, darliśmy się na niego, żeby przyspieszył, bo zewsząd nadbiegali już skini z bejsbolami. Później okazało się, że Ron bał się przyspieszać, bo w instrukcji napisano, żeby tego nie robić, póki samochód się nie dotrze".

W tym żwawym, skocznym numerze wyraźnie wyczuwa się ducha bluesa, tak silnie obecnego na debiucie "Black Sabbath". Zwyczajowe tempo i kluczowa zmiana w połowie utworu wsparta jest bardzo melodyjnym solo Iommiego - jednym z pierwszych nagranych przez grupę w ten sposób - zwieńczonym dryfującym echem wyciszenia.

Jak stworzyć niezapomniany utwór i nie zatrzeć silnika, czyli "Fairies Wear Boots":

"Trzymać się ustalonego kursu"

Na tle świetnego, ze wszech miar przełomowego, lecz mniej spójnego debiutu Black Sabbath, "Paranoid" okazał się płytą równie dziejotwórczą dla rozwoju ciężkich brzmień, ale i zdecydowanie bardziej jednolitą. Przy jej komponowaniu muzycy wykazali się większą konsekwencją, co pozwoliło im skonstruować monolit, na wzór którego przyszłe pokolenia adeptów rocka i heavy metalu wykuwać miały kolejne gatunki. Na "Black Sabbath" zwiastunem tego był już "N.I.B.", zalążek bardziej rozbudowanego i dojrzalszego pisania utworów, który na drugim albumie rozkwitł z pełną mocą.

"Kiedy piszesz pierwszy album, jesteś pod wpływem wszystkiego, co dzieje się naokoło ciebie, czym nasiąkłeś i myślę, że każdy z nas wzniósł do zespołu coś innego. Na początku wszystkie te inspiracje skumulowały się w jeden album. Gdy w końcu dochodzi się do własnego stylu, należy trzymać się ustalonego kursu. Uważam, że właśnie tak stało się z 'Paranoid'" - oceniał po latach Geezer Butler.

Choć w latach 70. Black Sabbath nagrać miał jeszcze kilka wielkich longplayów, na czele z "Master Of Reality", "Vol. 4" i "Sabbath Bloody Sabbath", można zaryzykować tezę, że spośród wszystkich albumów z Ozzym, to właśnie "Paranoid" przeszedł do historii rocka jako ten najbardziej rozpoznawalny; dzieło, którego popularność bezpardonowo i na trwałe wykroczyła poza ramy jakiegokolwiek gatunku, stając się uniwersalnym probierzem twórczego polotu.

Mimo upływu lat, uwielbienie dla "Paranoid" wydaje się nie słabnąć. Świadczy o tym ilość przeróbek, odwołań i bezpośrednich inspiracji, zwłaszcza dziś, w dobie lawinowego wręcz wysypu zapatrzonych w lata 70. retro-zespołów młodego pokolenia. Ozzy skwitowałby to zapewne swojskim: "You are f****** crazy!".

-----

Wszystkie cytaty zaczerpnąłem z dokumentalnej serii "Classic Albums" oraz książek "Sabbath Bloody Sabbath" i "Iron Man", opublikowanych w Polsce nakładem wydawnictwa KAGRA.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas