Przewodnik rockowy. Tony Iommi: "Człowiek z żelaza"
We wtorek (19 lutego) 65 lat kończy Tony Iommi, "bóg riffu", gitarowa podpora Black Sabbath.
Dziś będzie o facecie, który już raz pokazał, że nawet nieszczęście można, przy odpowiedniej motywacji, przekuć wielki sukces. Dlatego ufam, że i teraz, gdy dotknęła go bardzo poważna choroba, nie tylko ją całkowicie pokona, ale wzmocniony przez to przeżycie znów da nam wszystkim coś wspaniałego.
19 lutego 1948 r., w Handsworth, w Birmingham, w Anglii, przyszedł na świat chłopczyk, któremu rodzice (mający włoskie korzenie), państwo Iommi, nadali imiona Anthony i Frank. Chłopiec, zapewne jak wszyscy, najpierw spał, jadł, siusiał i robił kupki, a potem, oczywiście też jak prawie wszyscy, raczkował, spacerował oraz wypowiedział pierwsze słowa. Dalej to już było z górki: szkoła, pierwsza robota i marzenie aby zostać perkusistą. Na szczęście pewnego dnia usłyszał Hanka Marvina i The Shadows, co sprawiło, że dostrzegł, iż większy hałas niż bębny robią gitary podłączone do wzmacniaczy! Stąd postanowił nauczyć się grać na tej ostatniej.
A propos szkoły i "roboty", to tę pierwszą pożegnał na tyle wcześnie, że już jako siedemnastolatek tyrał w fabryce blachy, w której, w wyniku nieszczęśliwego wypadku, stracił opuszki dwóch palców prawej ręki - środkowego i wskazującego. Może dla zwykłego pracownika nie stanowiłoby to szczególnej tragedii, ale dla niego było prawdziwym nieszczęściem, bo... był gitarzystą leworęcznym! Tu, dla obdarzonych nieco mniejszą wyobraźnią wyjaśnię, że w związku z tym, w prawej dłoni nie trzymał piórka, lecz musiał nią bez przerwy dociskać struny do gryfu instrumentu. No a teraz, przynajmniej teoretycznie, nie mógł już tego robić. Oznaczało to zatem konieczność porzucenia marzeń o karierze rockowego wioślarza.
Jak łatwo się domyśleć, pierwszą reakcją Tony'ego była wściekłość i idąca za nią myśl, aby raz na zawsze dać sobie spokój z muzyką. I wtedy - jak podają źródła - jego menedżer (co oznacza, że już takiego miał!) polecił mu posłuchanie płyt znakomitego jazzowego gitarzysty Django Reinhardta. Gdy zrezygnowany i niechętny Iommi w końcu uległ namowom, usłyszał, że ten rewelacyjny wirtuoz gra... używając do przytrzymywania strun jedynie dwóch (!) palców, bo pozostałe miał częściowo sparaliżowane, na skutek ciężkiego poparzenia, które odniósł jako 18-latek. Co tu wiele pisać - poruszony i podbudowany tą historią nastolatek, zacisną zęby i (ponoć) z butelek po płynie do mycia naczyń zrobił sobie specjalne nakładki na okaleczone palce. Tyle tylko, że mimo używania owych protez, wydobywanie czystych dźwięków sprawiało mu spory ból, więc wpadł na pomysł, że łatwiej mu będzie grać, gdy struny jego gitary będą mniej napięte. Oznaczało to jednak, że ta musiała być nastrojona niżej niż inne, czyli że brzmiała wyjątkowo... ciężko. A do tego, co zrozumiałe, początkowo wioślarz skupił się bardziej na precyzyjnym graniu akordów i riffów niż na wymagających częstego podciągania strun palcami solówkach. Czym to w przyszłości zaowocowało - wiemy wszyscy.
W latach 1964 i 1965 Tony Iommi grywał w różnych zespołach blues-rockowych, z których jeden - The Rockin' Chevrolets dość często jeździł do ówczesnego RFN, aby występować tam w klubach i knajpach, co sprawiło, że muzyk mógł wreszcie porzucić pracę w fabryce. Później związał się z grupą The Rest, w której na perkusji grał jego późniejszy wieloletni muzyczny partner - Bill Ward. W 1968, Tony i Bill współpracowali z formacją Mythology, którą potem zamienili na kolejną - The Polka Tulk Blues Company. Co bardzo ważne w tym dziwnie się nazywającym sześcioosobowym projekcie śpiewał niejaki John "Ozzy" Osbourne, a na gitarze basowej grał (też niejaki) Terry "Geezer" Butler. Ponoć po dwóch koncertach, zespół stracił dwóch członków i od tej pory, już tylko w składzie Butler-Iommi-Osbourne-Ward występował jako Polka Tulk. We wrześniu 1968 muzycy przechrzcili swój kwartet na Earth.
W grudniu 68, doszło do kolejnego znaczącego wydarzenia, bo Iommi dostał propozycję zastąpienia Micka Abrahamsa, w bluesowym wówczas jeszcze Jethro Tull. A ponieważ grupa Iana Andersona była już wtedy dość popularna (dopiero co wydała dobrze przyjętą debiutancką płytę - "This Was"), to liczący na karierę gitarzysta zdecydował, że skorzysta z okazji. Jednak po dwóch tygodniach, widocznie nie zaakceptowany lub nie akceptujący, wrócił do kolegów z Earth. Ci bez specjalnego marudzenia przyjęli go z powrotem. I pewnie ów epizod, nie byłby wart tak szczegółowego odnotowania, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, który sprawił, że właśnie w tym czasie Jethro zostało zaproszone do wystąpienia (obok m.in. The Who, Marianne Faithfull, Erica Claptona oraz Yoko Ono i Johna Lennona!) w zorganizowanym przez Stonsów telewizyjno-cyrkowo-rockowym przedsięwzięciu o tytule "The Rolling Stones Rock & Roll Circus". Tym sposobem, do dziś, korzystając z DVD, można sobie popatrzyć jak Tony Iommi radził sobie z udawaniem (utwór był, jak twierdzą kronikarze, odtworzony z pół-playbacku), że gra w "A Song for Jeffrey"!
W sierpniu 1969 r. Ziemianie dowiedzieli się, że w Anglii działa inny zespół o nazwie Earth, więc aby uniknąć sporów, postanowili po raz kolejny zmienić swój szyld. Tym razem postawili na... Black Sabbath. W chwilę potem ich menedżer - Jim Simpson załatwił im 12-godziną sesję nagraniową w malutkim studiu w londyńskim Soho, a jej efekt, czyli ich debiutancki album, został opublikowany w piątek, 13 lutego 1970 r. Jak łatwo zgadnąć, nadano mu tytuł "Black Sabbath". Można też uznać, że owego dnia zrodził się pierwszy fonograficzny szatański pomiot bestii znanej odtąd jako heavy rock (metal).
Pomyślałem, że warto tu (kosztem wymieniania kilku tytułów) spróbować nieco laicko wyjaśnić, na czym polegało owo sabbatowskie brzmienie. Otóż, nie dość że Iommi grał na niżej nastrojonej gitarze, to do tego bardzo często "przesuwał się" ze swoimi partiami (głównie we wspomnianych już riffach) do sekcji rytmicznej i do pewnego stopnia dublował partie basu (zdarzała się też sytuacja odwrotna, to znaczy, że basowy powielał partie prowadzącego). Trzeba też wspomnieć, że ów trick stał się jeszcze wyraźniejszym, gdy w 1971 r., podczas pracy nad albumem "Master Of Reality", Geezer także przestroił swój bas niżej, a Tony zaczął podłączać swoje wiosło do wzmacniacza przez wejście przystosowane do gitary basowej.
Teraz encyklopedycznie i wyścigowo... W latach 70. Black Sabbath dał nam serię albumowych pomników ("Paranoid" - 1970, "Master Of Reality" - 1971, "Black Sabbath Vol. 4" - 1972, "Sabbath Bloody Sabbath" - 1973, "Sabotage" - 1975, "Technical Ecstasy" - 1976 oraz "Never Say Die!") i najpierw na chwilę, a potem "ostatecznie" rozstał się z Ozzym Osbourne'em. Wyglądało nawet, że historia wielkiego zespołu dobiegła już końca, ale na szczęście pewnego pięknego wieczora Tony Iommi na jakiejś imprezie spotkał byłego (od niedawna) już wtedy wokalistę Rainbow - Ronniego Jamesa Dio. Kto wie, czy po trosze nie dzięki włoskim korzeniom (rodzice Dio byli osiadłymi w Stanach Włochami, a muzyk naprawdę nazywał się Ronald James Padavona) postanowili sprawdzić czy umieliby razem pracować. Sprawdzili i wówczas okazało się, że zawodowo są dla siebie stworzeni. Efekty: najpierw świetny longplay "Heaven and Hell" (1980), potem jeszcze lepszy "Mob Rules" (1981) i w końcu brawurowy koncertowy "Live Evil" (1982). Niestety po jego wydaniu Ronnie postanowił pójść (choć nie na zawsze) na swoje...
Tak to już jest, że w rock'n'rollu nie ma rzeczy niemożliwych. Oto bowiem w 1983 r. Tony Iommi ściągnął (z pomocą sporej dawki alkoholu) do Black Sabbath kolejne wielkie gardło rocka - Iana Gillana. To z nim w składzie powstał najcięższy brzmieniowo (obok "Master Of Reality") długograj - "Born Again". Wprawdzie ten Sabbato-Purpurowy zespół rozpadł się za sprawą decyzji o reaktywowaniu Deep Purple, to jednak przyniósł sporo bardzo dobrych utworów i zaowocował, trwającą do dziś, przyjaźnią Iommi - Gillan (jej owocem jest ich charytatywny projekt WhoCares).
Zobacz teledysk "Out of My Mind" WhoCares:
O następnych 25-latach działalności Tony'ego Iommiego można powiedzieć, że są na tyle zagmatwane, iż naprawdę ciężko je opisać. Stąd tylko hasłowo: Black Sabbath z różnymi wokalistami (Glen Hughes, Ray Gillen, Tony Martin, znów Dio, znów Martin); ciągle zmieniający się instrumentaliści (zbyt liczni aby ich wymienić); kolejne albumy i oczywiście trasy koncertowe. W 1997 roku doszło do... reaktywacji oryginalnego składu z Ozzym Osbourne'em i do kilku tras, które dały materiał na koncertowy LP. "Reunion".
Ponieważ jednak w 2006 Ozzy postanowił, że choć chwilowo nie będzie nagrywał i koncertował z Sabbathem, to jednak formalnie pozostanie z nim związany, to Iommi wskrzesił skład z Ronniem Jamesem Dio, tyle tylko że pod nazwą Heaven & Hell. Tym sposobem dostaliśmy studyjny krążek "The Devil You Know" i sporo świetnych koncertów (też na DVD). Niestety 16 maja 2010 r. Ronnnie zmarł pokonany przez raka żołądka.
"The Mob Rules" Black Sabbath w koncertowej wersji Heaven & Hell:
Koniecznie trzeba też wspomnieć o udziale Tony Iommi'ego w amerykańskiej części "Live Aid" (wystąpił wtedy z Black Sabbath w oryginalnym składzie), w koncercie "Pamięci Freddiego Mercurego" czy już wspomnianym WhoCares Iana Gillana. Iommi wydał też trzy albumy solowe ("Iommi" - w 2000, "The 1996 DEP Sessions" - 2004 i "Fused" - 2005). A dla ciekawych dorzucę, że był aż czterokrotnie żonaty, ale na ile się zorientowałem, niezbyt "wydajnie", bo ma tylko jedną pociechę, córką z drugiego związku - Toni-Marie Iommi.
A na koniec, już w pełni poważnie. W 2011 r. u Iommi'ego zdiagnozowano wczesne stadium chłoniaka (nowotwór). Artysta natychmiast podjął leczenie i co bardzo ważne, cały czas z optymizmem myślał o przyszłości. Stąd w tym roku doczekamy się nowej płyty Sabbathu z Ozzym Osbourne'em (będzie miał tytuł "13") i przynajmniej kilku koncertów ją promujących. Iron Man...
Czytaj także: