FreeFormFestival: Mieszane uczucia

Wraz z siódmą edycją FreeFormFestival zmienił miejsce. Choć tym razem jeszcze artystycznie się obronił, trudno oprzeć się wrażeniu, że powinien zmienić sporo więcej. O muzyce na gorąco, poezji na zimno, triumfie The Streets i zagłuszaniu Lamb poniżej.

Mike'owi Skinnerowi wreszcie udało się dotrzeć do Polski z The Streets - fot. Simone Joyner
Mike'owi Skinnerowi wreszcie udało się dotrzeć do Polski z The Streets - fot. Simone JoynerGetty Images/Flash Press Media

Grolsch Stage - dzień pierwszy

Absolutnie zdominowana przez Brytyjczyków główna scena swoją działalność rozpoczęła po fińsku. Nie, nie od metalu z leśnej głuszy. I może szkoda, bo nazwy używanego przez Villa Nah sprzętu - Korg, Roland, Yamaha - były bardziej wymowne, niż występ tego Cut Copy dla biednych. Duet wyglądający jak wyciągnięty za uszy z helsińskiej polibudy, łączył słodkie electro i oniryczne italo disco z rozchwianym, new wave'owym wokalem. Jeżeli o jakimkolwiek ożywieniu to pod koniec, gdy z głośników uderzył podszyty ostrym basem "Rainmaker". Tak czy siak za taki synth pop revival serdecznie dziękujemy.

Pomimo uporczywych problemów technicznych, piętno nijakości zmyli Does It Offend Yoo, Yeah? I to już na samym początku. Kiedy grupy jeszcze nie było na scenie, publiczności zaserwowano słodkie "Time To Say Goodbye". Anielski głos Sary Brightman z wolna zaczęły masakrować wobble. I wtedy, do wtóru pierwszych taktów "The Wrester" wparowała ekipa ubrana tak, jakby kazano ograniczyć się jej do babcinych podarków wigilijnych, demobilu i sklepów dla hipsterów. Tekst utworu mówi o nastawieniu Brytyjczyków wszystko: "Dzisiaj mamy szansę powiedzieć 'tak, macie rację'. Ale jesteśmy na to zbyt ekstremalni, zbyt dzicy, zbyt poza kontrolą". Nawet jeśli to szczeniacki gniew w stylu Hadouken! czy The Quemists, to zastosowano wszystkie, proste zresztą środki by wyładować agresję po obu stronach sceny. Wyszedł cover Nirvany i mylący balladowym intro "We Are The Dead", wyszło punkowe "The Monkeys are coming", wyraziście osadzone w bicie, oparte o morderczy riff i mocny syntezator "With a heavy heart". Najmocniejszym punktem było chyba jednak zagrane najgłośniej jak się dało, wykorzystujące wokoder "We're the Rockstars". Kto powiedział, że na elektronicznym festiwalu nie można pogować i - jak jeden z fanów - wrócić do domu z rozbitym łukiem brwiowym?

Występowi Lamb od początku towarzyszył dysonans między anielskim głosem ubranej w białą, wyglądającą jak szytą z prześcieradła suknię Lou Rhodes a łomotem przeplatającej się perkusji i elektrycznego kontrabasu. Wokalistka była w formie, dzięki czemu dobrze wypadł wsparty stosowną wizualizacją "Gabriel", potraktowane niemalże soulowo "Gold", pełne podskórnej energii "She Works", przejmujące "Closer". A i tak największe wrażenie zrobił "What Sound", na żywo dziesięciokrotnie lepszy niż albumie, z dramatycznymi, tnącymi kompozycję jak żyletka partiami gitary. Tego nie zepsuło nawet fatalne nagłośnienie, bezlitośnie masakrujące starannie napisane piosenki. Dużo słuchaczy zdecydowało się chłonąć Lamb z zamkniętym oczami. Należy im się dziwić, bo to raczej z zatkanymi uszami łatwiej byłoby znieść dojmujący zgiełk.

Grolsch Stage - dzień drugi

Tym razem rozpoczęcie było znakomite. Red Snapper był zmotywowany, zaangażowany i wzruszony reakcją całkiem jak na tę godzinę (20) licznej publiki. Starsi panowie czterej dali z siebie wszystko, imponując zgraniem, występując z jazzową furią, grając nastrojowo, z głębią, niby tylko "do podziwiania", ale też czasem "do poskakania". Sekcja rytmiczna - z kontrabasem - była dysponowana tak dobrze, że świetnie radziła sobie nawet z trudnymi, bardziej funkowymi momentami. Saksofon, sporadycznie zmieniany na klarnet czy syntezator, grał repetytywnie, jakby powtarzał samplowane frazy. Wokal był zbyteczny, ale kiedy się już pojawiał, pasował do całości. A ta wycieczka w stronę brzmienia rockabilly? Po prostu pyszna.

Kto chciał w Polsce zobaczyć Mum, zrobił to już wiele lat temu, gdyż okazji nie brakowało. Koncert byłby idealny dla tych szaleńców, którzy zdecydowali się wpaść na Free Form z dziećmi. Pociechy najpierw mogłyby zadać mnóstwo kłopotliwych pytań w rodzaju - "Dlaczego ta gitara jest prostokątna?", "Po co ten pan dmucha w syntezator?", "Czemu te panie bawią się na scenie tymi zabawkowymi klawiszami?" A potem w spokoju zasnąć. Islandczycy odprawiali czarodziejski rytuał wprowadzania publiki w stan irytacji. Obezwładniającą nudę związaną z ilustracyjnymi, filmowymi motywami i folkowymi uniesieniami można jeszcze zdusić, ale wokalne eksperymenty do wtóru harmonijki i skrzypiec były ponad ludzkie siły. Uciekaliśmy więc od performerów do wtóru radosnego tętentu "Prophecies And Reversed Memories" zastanawiając się czemu organizatorzy nam to zrobili? Po co komu islandzkie chill out zone na głównej scenie w kluczowym momencie imprezy?

Wszystko na szczęście wynagrodził Mike Skinner ze swoim The Streets. Wystarczyła minuta, żeby wspiął się na odsłuch i zaczął dyrygować gronem bezbłędnych muzyków (spróbujcie wybębnić te wszystkie 2stepy i drumy!), jakich ze sobą przywiózł, a przede wszystkim publicznością. Głośne "Shake a leg, Warsaw!" rozpoczęło świetną zabawę, a "Don't Mug Yourself" momentalnie rozgrzało zebranych. Fenomen Mike'a bierze się w dużej mierze z tego, że wydaje się być jednym z nas, ot zwykły facet, tylko, że gadający ze sceny. Wystarczyło spojrzeć, że kiedy z wielu gardeł wydobywał się refren hipermelodyjnego "Escapist" on rozmawiał sobie w najlepsze z jedną osobą z publiczności, błaznując pociesznie, traktując mikrofon jak skręta. Nie patrzmy na gatunki - był funk, reggae, rock w gitarowej solówce "We Can Never Be Friends", dubstep w kończącym mistrzowskie wykonanie "Blinded By The Lights" cytacie z Katy B i stage diving (raczej stage swimming) podczas punk'n'rollowego "Going Through Hell" . Skinner wykrzyczał się przy "Soldiers", wyskakał przy "OMG" i zszedł ze sceny niepokonany, z nadprogramowym, rzuconym z publiczności stanikiem. Piękna sprawa!

Second Stage - dzień pierwszy i drugi

Ci, którzy przyszli na Free Form potańczyć, w piątek nie zawiedli się na Vitalicu i Aeroplane. Francuz postawił na hałaśliwie, napastliwe i skuteczne techno. Pośród karabinowej serii werbli i mnóstwa kulminacji jasno błyszczał remix "Bonkers" Dizzee Rascala. Vitalic pozwalał odpoczywać z rzadka, ale zdarzały się chwile z sennym electro.

Belgijski "samolot" startował do wtóru Adele. Wzbijał się do góry stopniowo, przedzierając się przez gęsty bas, miękkie nowodyskotekowe brzmienia. Bez szału przyjęto odwołanie do "ejtisowego" Human League, znacznie lepiej aeroplane'owo-breakbotowy "Baby I'm Yours". Z czasem didżej obniżał loty zbliżając się do house'owej pulpy, ale turbulencje były drobne. Vito Deluca wylądował z klasą, polewając słuchaczom do kubków dobrze im znany, wysokoprocentowy płyn. I to nie jest metafora.

A skoro już o przenośniach - Miss Kittin niestety lała wodę. Z kamienną twarzą, w słuchawkach na uszach, ciągnęła monotonny, techniczny bit ozdabiając go wrzucanym jakby od niechcenia wokalem. Nastawienie "mam to gdzieś, w końcu jestem miss" trudno było stolerować.

W sobotę na Second Stage królowali Fenech-Soler. W marcu u frontmana Bena Duffy'ego stwierdzono raka jąder. Z tego powodu grupa nie doleciała na Selectora. Trzeba mieć jaja, żeby pokonać chorobę i tak szybko wrócić do grania.. Duffy chyba z każdym koncertem odreagowuje radość zwycięstwa nad chorobą bo trudno o równie energetycznego wokalistę. To totalne, w dodatku udzielające się zebranym ADHD! Scena była za mała na ten wylew wokalnej i tanecznej ekspresji, zwłaszcza, że momentami zespół miał trzech perkusistów i więcej niż jednego lidera. Publika została kupiona trzecim w kolejności, singlowym "Demons", a rolę punktu kulminacyjnego pełniło oczywiście "Lies". Niby to tylko boysband de luxe, ale taki, który od niefortunnych zaśpiewów w stylu Spandau Ballet jest w stanie dotrzeć do wysublimowania godnego Metronomy. Po brawurowym "Stop And Stare" żal go było żegnać, nawet jeśli zagrał prawie cały debiutancki materiał i - zgodnie z obietnicą Duffy'ego - jeszcze do nas wróci.

Bardzo mocny finał zapewnił Free Formowi brodaty Francuz z wytwórni Ed Banger - Mr. Oizo. Utwory zmieniał jak w kalejdoskopie, napiętrzał dźwięki, błyskotliwie operował przyspieszonymi wokalami. Wydrylował słuchaczy basem, ogłuszył kaskadą syntezatorów i robotycznych dźwięków, oślepił stroboskopem. Nie był hermetyczny - w secie znalazł miejsce nawet na Depeche Mode. Uszczęśliwił falujący tłum.

Spoken Word Stage - dzień pierwszy i drugi

Doklejona, usytuowana na zewnątrz (halo, jest połowa października!) zewnątrz scena zorganizowana przy współpracy z British Council była pomysłem ryzykownym, acz trafionym. Pozwoliła dojść do siebie pomiędzy tropieniem line-up'owych gwiazd, prezentując osobistości światowego slamu. My trafiliśmy na Deborah Stevenson i Grzegorza Bruszewskiego. Piekielnie charyzmatyczna Brytyjka szła przebojem mówiąc o swojej 20-letniej, ciężarnej i jak przyznaje "przypominającą torpedę" siostrze czy pracującym na poczcie ojcu, przetykając zabawne monologi czymś do głębszego pomyślunku. Numer z seksownym tańcem w zwolnionym tempie był wystarczającym powodem, by warto było wyjść z Mum. Z kolei Polak, poeta z wieloletnim już doświadczeniem, potrzebował zaledwie chwili, żeby dojść od Becketta do sałatki z kabaczków, od Dalego do końca świata. Mówił za szybko, ale dobrze, że ktoś pozwolił w Soho pracować nie tylko biodrom, ale też mózgowi.

Marcin Flint, Tomek Ptak, Warszawa

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas