Reklama

"Z otwartym umysłem"

Niemal dwie dekady temu startowali do wielkiej międzynarodowej kariery. Wspólnie z takimi zespołami jak Paradise Lost czy Katatonia, tworzyli scenę death / doom metalu. Teraz powracają po długiej przerwie, prezentując nowe, łagodniejsze obliczę. O nowym albumie oraz o miejscu, w którym obecnie się znajdują, z liderem Anathemy, Vicentem Cavanaghiem rozmawiał Mateusz Ciba z Miasta Muzyki.

Pierwsze pytanie dotyczy waszej długoletniej kariery. Chciałbym rozwiać wszelkie wątpliwości. Czy to prawda, że w tym roku obchodzicie jubileusz dwudziestolecia działalności?

- Nie, to nie prawda. Właściwie to trudno jednoznacznie uznać, jaką datę należy traktować jako początek naszej działalności. Moim zdaniem do momentu wydania pierwszej EP-ki, "The Crestfallen" w 1992 roku, tak naprawdę nie byliśmy profesjonalnie zorganizowanym zespołem, choć znaliśmy się znacznie wcześniej i znacznie wcześniej ze sobą współpracowaliśmy.

7 lat czekaliśmy na wasz kolejny studyjny album. Jak się teraz czujesz, wiedząc, że album wreszcie ujrzał światło dzienne?

Reklama

- Jestem bardzo podekscytowany. Miałem sporo czasu by przygotować się do tego mentalnie, ale ciekawi mnie reakcja publiczności. To trochę jak obserwowanie dziecka, które przygotowuje się na odejście z rodzinnego domu. Wszyscy starają się doradzić jak najlepiej.

- Wiesz, co tu dużo mówić, ten album ma niewiele wspólnego z tym co robiliśmy wcześniej, to już nie jest ta Anathema z przed kilkunastu lat. Oczywiście wciąż zajmujemy się muzyką, ale w trochę inny sposób. Początkowo wydawało mi się to trochę przygnębiające, ale teraz jestem ogromnie szczęśliwy. Cieszę się, że album wreszcie się ukazał i ludzie mogą go posłuchać.

Mieliście mnóstwo problemów z wydaniem tego albumu. Najpierw wytwórnia, z którą wiązał was kontrakt, została zamknięta, później data premiery była odkładana kilkakrotnie. Czy przyszło wam na myśl, by wydać ten album własnymi siłami, tym bardziej, że brak presji, którą bardzo często nakładają wytwórnie, najwyraźniej bardzo wam służył?

- Sprawa jest bardziej skomplikowana. Mimo wszystko wciąż mówimy o wielkim przemyśle, jakim z pewnością jest przemysł muzyczny. To prawda, że nie czuliśmy presji czasowej, z drugiej jednak strony, musieliśmy udać się w trasę koncertową by zdobyć fundusze na zakup sprzętu do naszego studia. To jest jeden z powodów, dlaczego praca nad nowym albumem zajęła nam tak dużo czasu. Nagraliśmy jednak płytę własnymi siłami, nikt nie ingerował w naszą pracę, dzięki czemu staliśmy się godnym kontrahentem dla firm, które interesowały się dystrybucją tego albumu. Przy okazji udało nam się stworzyć własne, profesjonalne studio, co z kolei umożliwia nam szybką pracę. Właściwie to już pracujemy nad kolejnymi kompozycjami.

Kilkanaście miesięcy temu, podczas prac nad "We're Here Because We're Here" Danny wspomniał, iż na nowy album trafi mniej więcej 14 utworów, ostatecznie znalazło się miejsce dla 10. Czy to oznacza, że podczas pracy w studio udało wam się nagrać nieco więcej utworów i wkrótce możemy spodziewać się kolejnych wydawnictw?

- Dokładnie, choć większość z nich jest jeszcze w fazie początkowej. Wybierając kompozycje na ten album, kierowaliśmy się prostą zasadą. Nie chcieliśmy by był on za długi, za to by tworzył całość. Muzycznie jest on niezwykle dopracowany, tak by każdy kolejny utwór uzupełniał poprzedni. W zasadzie wszystko opiera się o płynność. Nie wybieraliśmy najlepszych kompozycji, lecz takie, które do siebie pasują.

- Na dzień dzisiejszy mamy już skończone 3 utwory, które nie znalazły się na albumie i zapewne postaramy się je wykorzystać nieco inaczej. Być może ukażą się wkrótce na mini albumie. Przez najbliższe 18 miesięcy, ze względu na różnorodne zobowiązana nie możemy wydać nowego albumu, ale zobowiązania te nie dotyczą właśnie mini albumów.

Przyznam szczerze, że tak właśnie odebrałem ten album. Jest magiczny i hipnotyzujący. Mam wrażenie, że skupiliście się nie tylko na doborze materiału, ale również na kolejności kompozycji. Każdy kolejny utwór wciąga mocniej.

- Cieszę się, że to słyszę. Próbowaliśmy wszystkiego, ale zależało nam szczególnie na harmonii i dopasowaniu. Byliśmy, mówiąc nieco nieskromnie, niezwykle ambitni, ale i ostrożni.

Posłuchaj utworu "Thin Air" otwierającego płytę "We're Here Because We're Here":

Miło słyszeć, że są jeszcze artyści, którzy po tylu latach działalności wciąż mają ambicje.

- Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. W studio wyglądało to może trochę na rywalizację, ale to zdrowe podejście. Komponowaliśmy dla siebie, jednocześnie mobilizując się do jeszcze wytrwalszej pracy, do tworzenia jeszcze lepszych utworów. To takie samonakręcanie się. Uważam, że taka jest rola artysty, wszystkich, nie tylko muzyka. Każda osoba, która coś tworzy, ma obowiązek oszlifowania swojego działa, w taki sposób by absolutnie w stu procentach reprezentowało jego twórcę, ideę jaka przyświecała mu podczas pracy, tak aby przedstawiało jego potencjał w najwyższej formie. To ogromna odpowiedzialność.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem ten album, pomyślałem "brzmią trochę jak Porcupine Tree". Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że ten materiał miksował Steven Wilson. Jak doszło do waszej współpracy?

- Steven to nasz przyjaciel. Od dawna nie tylko darzymy się wielką sympatią, ale również ogromnym szacunkiem. Bardzo spodobał mu się pomysł wspólnej pracy. Gdy okazało się, że w jego grafiku pojawiło się wolne miejsce, zabraliśmy gotowym materiał wraz ze sprzętem do domu Stevena, który go zmiksował. Zrobił to doskonale, podszedł do tego projektu bardzo profesjonalnie, równie ambitnie jak my, traktując to nieco jako własne dzieło.

A jak to wyglądało z waszej strony. Poprzedni album był głównie dziełem Dannego, który napisał większość kompozycji. Jak było tym razem, kto jest odpowiedzialny za muzykę i teksty?

- Tym razem postawiliśmy zdecydowanie na większą kooperację. Każdy z nas miał ogromny wpływ na ostateczny wygląd tej płyty. Co prawda Danny znów skomponował większość utworów, ale tym razem ja składałem wszystko w całość.

Początkowo tytuł tego albumu miał brzmieć zupełnie inaczej. Ostatecznie skończyło się na "We're Here Because We're Here". Mam takie wrażenie, że z jednej strony to wasza odpowiedź na ciągłe pytania odnośnie zmiany waszego wizerunku i muzyki, z drugiej strony to takie proste wyjaśnienie waszej muzycznej drogi, która zaprowadziła was tu, gdzie właśnie jesteście.

- Ten tytuł może być interpretowany na różny sposób, bardzo mi się to podoba i nie chciałbym odbierać innym tej przyjemności w odczytywaniu znaczenia tego prostego tytułu wedle własnego uznania.

- W ogóle uważam, że to bardzo dobry tytuł. Podoba mi się nie tylko jego prostota i wieloznaczność, ale również jego historia, w którym przejawia się ogromna międzyludzka więź i siła w obliczu zbliżającej się śmierci. Twoja interpretacja również mi się podoba. Pomimo tylu lat na scenie wciąż jesteśmy rozwijającym się zespołem. Nigdy nie ukrywaliśmy, iż na co dzień słuchamy takiej muzyki jak Pink Floyd czy The Beatles. Pamiętam, jak kiedyś podczas wspólnej trasy z zespołem Bolt Thrower po Stanach Zjednoczonych, po jednym z koncertów podeszli do nas członkowie tego zespołu i zapytali jak to jest możliwe, że w przerwach między koncertami słuchamy takiej muzyki, a na scenie prezentujemy coś zupełnie innego śmiech. Nie potrafiliśmy odpowiedzieć na to pytanie. Może to kwestia wieku, byliśmy młodzi, w ogóle nie wiedzieliśmy, w jakim kierunku potoczy się nasza kariera.

Na koniec chciałbym na chwilkę powrócić do historii waszej kariery. Wspólnie z My Dying Bride, Katatonią i Paradise Lost tworzyliście scenę death / doom metalu. Wasze drogi już dawno się rozeszły, każdy podążył w swoją stronę przy czym każdy w nieco inną. Taką widoczną zmianą w waszym przypadku może być fakt, że w zeszłym roku wystąpiliście w Polsce na Knock Out Festival, w tym przybędziecie na Ino-Rock. Myślisz że to przejaw zmian w muzyce i fanach, którzy dorastają razem w wami czy bardziej przemiana waszych osobowości?

- Wiesz pisanie, tworzenie muzyki jest dla nas jak ekshibicjonizm emocjonalny. Jedna z najbardziej osobistych rzeczy na jaką człowiek może sobie pozwolić. Każda kompozycja jest przejawem najbliższego kontaktu z samym sobą, to jak oglądanie się w lustrze. Cała otoczka, związana z reakcją ludzi, nie jest aż tak ważna.

- W zasadzie robimy to dla samych siebie, nie potrafimy inaczej żyć. To jak narkotyk, jak bycie zakochanym, uzależnienie, nie można tak po prostu z tym skończyć, podobnie jak nie można nagle pozbyć się swojego dziecka, a przecież muzyka to nasze dziecko. To jest jak instynkt. Tego już nie powinno się traktować jako karierę, bardziej jako sposób życia, a może nawet samo życie.

- Myślę więc, że droga jaką wybraliśmy, jest zdecydowanie przejawem tego jak zmienialiśmy się my, jak zmieniało się nasze życie. To był nasz świadomy wybór, choć płynący gdzieś z głębi serca. Jeśli tak traktujesz muzykę, to naturalnym jest fakt, iż będzie ona manifestacją twojej wewnętrznej przemiany. Dlatego recenzje i reakcja fanów jest trochę drugorzędna.

Spoglądam właśnie na okładkę nowego album i jednocześnie słucham tego co mówisz. Mam takie wrażenie, że ten szeroki horyzont widoczny na obrazku mógłby śmiało odnosić się do waszej długiej i szerokiej muzycznej drogi, z kolei ta ogromna przestrzeń jaka bije z tej okładki wskazuje na potrzebę otwartości umysłu.

- Podoba mi się ta metafora. Myślę, że faktycznie każdy z nas powinien podejść do tego album właśnie z otwartym umysłem, gotowym na przyjęcie czegoś nowego, innego. Nikt nie powinien oczekiwać od nas tego, abyśmy tworzyliśmy to samo co 15 lat temu, ponieważ teraz jesteśmy kimś innym.

Na koniec chciałbym zapytać czego możemy się spodziewać podczas wrześniowego koncertu w Polsce?

- To zależy jak długo będziemy mogli grać. Festiwale rządzą się swoimi prawami. Na pewno zaprezentujemy cały nowy materiał.

Czy jest jakaś szansa, że polscy fani będą mogli usłyszeć te 3 nowe kompozycje?

- Tak, to bardzo możliwe (uśmiech).

Trzymam zatem za słowo. Dziękuję za rozmowę.

Miasto Muzyki
Dowiedz się więcej na temat: Lost: Zagubieni | studio
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama