Stanisław Soyka: Powrót z brzegu otchłani [WYWIAD]
Po 15 latach przerwy Stanisław Soyka znów śpiewa słowa, które wyszły spod jego pióra - wydał w pełni autorski album. W tym momencie życia jednym z najważniejszych dla niego słów jest nieśpieszność. Muzyk nie musi - i nie chce - nigdzie pędzić.
To pierwsza tak osobista artystyczna wypowiedź Stanisława Soyki od piętnastu lat. Stanisław Soyka muzycznie określa nowy album jako folk z przymrużeniem oka, ale - jak dodaje: Można na nim usłyszeć późne lata 70., rhythm & bluesa, wpływy reggae, a także po prostu - ballady.
"Chciałem pokazać piękno świata - świata przedstawionego tak po prostu, przez dzisiejszego mnie. Zależało mi na tym, by ta muzyka mogła przytulać, dawać przestrzeń i oddech. A także - by te piosenki były dostępne dla każdego, kto lubi śpiewać. A w tych tekstach, mam wrażenie, że jest normalnie; tam jestem dzisiejszy ja i - gdy będziecie Państwo jej słuchać - będzie mi miło móc tam Państwa spotkać. I - być może - usiąść wspólnie na muzycznej 'Ławeczce'" - opowiada Stanisław Soyka.
PAP Life: Na okładce płyty widzimy pana siedzącego na ławeczce, ławeczka jest też motywem przewodnim singla, który promuje pana najnowszą płytę. Czy w życiu codziennym chętnie siada pan na ławeczce?
Stanisław Soyka: - To jest mój prywatny rytuał od lat. Siadam na ławeczce, jak tylko mam czas. Mogę odpocząć podczas wędrówek po mieście, mogę też obserwować spektakl, który rozgrywa się na ulicy. Jako antropolog-amator jestem ciekawy człowieka. Myślę, że w dużych polskich miastach jest za mało ławeczek. Wielu starszych ludzi rezygnuje ze spacerów, bo nie ma gdzie przycupnąć.
Ta ławeczka ze zdjęcia stoi przy ul. Francuskiej, która jest główną tętnicą Saskiej Kępy. Kawiarnia, gdzie teraz siedzimy, też jest w tej okolicy. Czy Saska Kępa jest pana warszawskim domem?
- Tak, właśnie tutaj zapuściłem korzenie. Zanim zdecydowałem się przeprowadzić do Warszawy, zatrzymywałem się od czasu do czasu u mojego nieżyjącego już przyjaciela - wybitnego muzyka Zbigniewa Wegehaupta, który mieszkał na ulicy Walecznych. Kiedy w końcu przeprowadziłem się ze Śląska, wiedziałem, że muszę zamieszkać na Saskiej Kępie. Spędziłem tu, z krótkimi przerwami, 40 lat.
W "Przyszedł czas na zmiany" śpiewa pan, że "dzieci poszły z domu". Pana synowie - owszem, wyfrunęli z gniazda - ale są przy panu w działaniach muzycznych. Jaki był ich wkład w powstanie nowego albumu?
- Kuba grał na perkusji, Antek na keyboardzie. Z Kubą pracuję od 2001 r., a z Antkiem od 2004. To piękne, że chłopcy wyruszyli w stronę muzyki. Nie znaleźli się w moim zespole, bo są moimi synami. Oni po prostu się przydają, są dobrzy. Antek mnie teraz opuszcza. Dopiero co wydał album - bardzo moim zdaniem udany. Okazał się być kompozytorem, świetnym aranżerem, jest też dyplomowanym reżyserem dźwięku. Muszę się z tym pogodzić, że nasze drogi się rozchodzą. On nie może być moim zakładnikiem, ani odwrotnie.
Z Saskiej Kępy przenieśmy się pod Nowy Jork, do Catskills. Z czym kojarzą się panu te góry?
- Kojarzą mi się z miasteczkiem Woodstock, z polaną, gdzie w 1969 r. odbył się słynny festiwal, a także z domem moich przyjaciół, u których spędziłem wakacje w 2017 r. Dostałem tam ogromnego przypływu weny. Może zadziałał tak na mnie unoszący się tam duch Boba Dylana - bo od wielu lat jestem jego fanem. Być może chodziło o to, że jak się jest daleko od domu, to człowiek zaczyna inaczej myśleć. Notowałem swoje pomysły siedząc na tarasie, z którego roztaczał się widok na góry. Wyjątkowe góry, bo z nich płynie woda dla Nowego Jorku. Ten czas był wyjątkowy także dlatego, że miałem wokół siebie kilku muzyków, z którymi spotykaliśmy się, by pograć sobie dla przyjemności covery Rolling Stonesów.
"Muzyka i słowa: Stanisław Soyka" - jakże prosty i figlarny tytuł albumu. Skąd ten pomysł?
- To jest pierwszy od 15 lat mój w pełni autorski album. Bardzo długo zajmowałam się komponowaniem muzyki do wierszy wybitnych poetów. Było to absorbujące i pouczające - nie uważam, żebym mitrężył czas. Muszę przyznać, ludzie zaczęli się pytać o moje piosenki. Pomyślałem, że to, co mam do powiedzenia na temat rzeczywiści, naprawdę interesuje ludzi.
Ta płyta jest przepełniona dźwiękami gitary, czyż nie?
- To jest najbardziej gitarowa z moich płyt. Gram na gitarze rytmicznej, a jeśli chodzi o elektryczną, tu prym wiodą prawdziwi gitarzyści - Przemek Greger i Tomek Jaśkiewicz. Przyznam, że na gitarze mało się znam. I dobrze. Sięgnąłem po ten instrument, bo chciałem nagrać proste, wpadające w ucho kawałki, które ludzie będą mogli sobie nucić. Gdybym grał na fortepianie, kusiłoby mnie, by coś kombinować.
Równie ważne, jak to, że wydał pan płytę, jest to, że w kwietniu obchodzić pan będzie jubileusz 60. urodzin. Na jakie wartości chce pan położyć nacisk w kolejnej dekadzie życia?
- Jeśli było coś, czego nie znosiłem całe życie, to się śpieszyć. Moi synowie są już samodzielni, co daje mi pewną przestrzeń, beztroskę, której dawno nie miałem. Zacząłem się ćwiczyć w nieśpieszności. Wymaga to pewnej logistyki. Na przykład, jeśli jutro gram gdzieś koncert, jadę tam dzisiaj. Tak jest lepiej i dla mojego systemu nerwowego, i dla widowiska.
Określał pan siebie jako sybarytę, choćby w tym wymiarze, że lubił pan dogadzać swojemu podniebieniu. Czy coś się zmieniło w tej w kwestii?
- Słabość do jedzenia mi pozostała. Ale mój organizm już tak łatwo nie toleruje moich grzeszków. Uczę się więc umiaru. Zmagam się otyłością, a ta należy do chorób bardzo niebezpiecznych. To z niej wzięła się moja cukrzyca. Dokucza mi też przewlekła obturacyjna choroba płuc, na którą pracowałem przez 40 lat, paląc z dziką pasją papierosy. Dopiero, kiedy znalazłem się na brzegu otchłani, kiedy najpierw miałem halucynacje, a potem wylądowałem w szpitalu, gdzie przez 12 godzin byłem podłączony do aparatury wspomagającej oddychanie, zdecydowałem się rzucić palenie.
Dla wielu fanów pana twórczości drogowskazem, jak żyć, wciąż pozostają słowa piosenki "Tolerancja".
- Niedawno podczas koncertu zadałem publiczności pytanie o to, które zdanie, w moim odczuciu, w "Tolerancji" jest najważniejsze. Wszyscy wskazywali: "Na miły Bóg, życie nie po to jest, by brać". I tylko jedna pani trafiła w dziesiątkę. Dla mnie kluczowa jest pierwsza linijka: "Dlaczego nie mówimy o tym, co nas boli, otwarcie?". Ciągle nie odrobiliśmy tej lekcji. Musimy nauczyć się dialogu.
Rozmawiał Andrzej Grabarczuk (PAP Life)