Ralph Kaminski: Najważniejsze są emocje!

Justyna Grochal

- Czuję się doceniony za ten album, ale na pewno nie osiądę na laurach - mówi w rozmowie z Interią Ralph Kaminski, autor płyty "Morze", jednej z ciekawszych premier zeszłego roku.

- Wiem, że muszę bardzo dużo pracować, nie poddawać się i starać się w siebie wierzyć - mówi Interii Ralph Kaminski
- Wiem, że muszę bardzo dużo pracować, nie poddawać się i starać się w siebie wierzyć - mówi Interii Ralph KaminskiKarol Łakomiecmateriały prasowe

Nad debiutancką płytą Ralph Kaminski pracował długo, dopieszczając każdy szczegół swojej historii. Kiedyś próbował sił w "X Factorze", ale - jak przyznaje - czuje, że wygrał więcej, odpadając z programu. Z Ralphem spotkałam się przed jego krakowskim koncertem promującym album "Morze", a dzień po Piano Day, święcie ustanowionym z miłości do fortepianu przez niemieckiego pianistę, Nilsa Frahma. A wspominam o tym, ponieważ...

Justyna Grochal, Interia: Wystąpiłeś wczoraj na koncercie celebrującym Piano Day. Pianino to instrument, który odgrywa szczególną rolę na "Morzu".

Ralph Kaminski: - Bardzo! To jest tak naprawdę instrument, na którym skomponowałem cały swój materiał, więc bardzo mi bliski. Mimo że nie uważam się za zawodowego pianistę, to wszystko tworzę właśnie na fortepianie. A samą grę zostawiam profesjonalistom.

Miałeś pianino w domu?

- Na początku miałem keyboard, taki z dziewięćdziesiątego siódmego; dostałem na Komunię. Pianino miałem na akademii muzycznej, cały czas z niego korzystałem. Również z takich fajnych, starych fortepianów, trochę nadgryzionych zębem czasu. Na nich mi się najlepiej komponowało. A teraz mam już swoje pianino. Musiałem, by mieć do niego dostęp przez cały czas. Trochę późno, ale ja późno zacząłem grać na tym instrumencie. Tak naprawdę nauczyłem się dopiero na początku studiów. Odkrywałem te wszystkie akordy, przewroty...

Sampha na nowej płycie ma taki bardzo emocjonalny utwór - "(No One Knows Me) Like The Piano". Pianino było i jest twoim powiernikiem? Co twoje pianino wie o tobie?

- O tak, znam i lubię ten utwór! Moja mama bardzo chciała, żebym grał na pianinie i próbowała zapisać mnie do szkoły muzycznej. Ale w ogóle nie miałem zapału do tego instrumentu. I dopiero w gimnazjum, w moim domu kultury zobaczyłem taką kameralną orkiestrę smyczkową i strasznie zapragnąłem grać na skrzypcach. Zapisałem się do szkoły muzycznej, którą ukończyłem w klasie skrzypiec. To była taka pierwsza miłość do instrumentu. Nie chciałem, jak wszyscy, grać na pianinie. Ta miłość do fortepianu przyszła dopiero później. A jako że nie miałem instrumentu na początku, to ciężko było mnie w ogóle zmusić do grania i ćwiczenia na pianinie.

Pamiętasz ten moment, kiedy już na tyle znałeś pianino, że mogłeś zacząć komponować i przekładać emocje na dźwięki?

- Na początku było bardzo trudno, bo nie miałem płynności w graniu. Jak pokazywałem pianistce, która miała mi zagrać pierwszy raz moje kompozycje, to mówiłem: "Poczekaj chwilę, zaraz znajdę akord". (śmiech) Ale z biegiem czasu to wszystko załapałem. Na początku tworzyłem każdą z kompozycji bardzo nieświadomie. Nie wiedziałem, co to za akord, jaki to przewrót, ale bardzo mi się to podobało, bo podchodziłem do grania na instrumencie, jak do odkrywania czegoś nowego. Tak, jakbym coś dla siebie wynalazł. To było dla mnie odkrywcze. Mój profesor z akademii powiedział mi: "Kamiński, ja ci zazdroszczę, że ty robisz to wszystko tak ‘na czuja’, totalnie nieświadomie". Cieszę się, że nie mam słuchu absolutnego, bo myślę, że bardzo by mi to przeszkadzało. Bardziej podchodzę do tego emocjonalnie i uczuciowo niż czysto analitycznie.

A słuchając muzyki innych artystów, potrafisz wyłączyć swój analityczny zmysł?

- Słuchając tego, co mi się podoba, staram się wyłączać tę analityczność. Słucham bardzo różnej muzyki i wcale nie lubię, gdy jest taka perfekcyjna. Lubię rzeczy, które pobudzają emocje i w których jest jakaś prawda. Owszem, od kiedy zacząłem mieć styczność z miksami i produkcją, to zwracam uwagę na więcej szczegółów. Ale daję się przede wszystkim ponieść emocjom.

Zostałeś doceniony w wielu podsumowaniach za 2016 rok. Ja sama wyróżniłam cię jako jedno z moich polskich odkryć. Spodziewałeś się tak dobrego odbioru twojej debiutanckiej płyty?

- Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Marzyłem o tym, żeby ta płyta została w ogóle zauważona, bo wiedziałem, że tak ogromnie jest dopracowana, tak prawdziwa, tak przemyślana. To są stuprocentowo moje emocje. To jest wszystko, co chcę przekazać. Jest gigantyczna prawda w tej płycie. Miałem ogromną nadzieję, że to zostanie docenione. Ale ten odbiór jest dla mnie czymś niesamowicie wzruszającym. Czuję się doceniony za ten album, ale na pewno nie osiądę na laurach i będę chciał pokazać się moim słuchaczom też z innej strony. Uważam, że jako twórca powinienem zaskakiwać swoich odbiorców i nie dawać im cały czas tego samego.

Jaki był najmilszy komplement, który usłyszałeś za "Morze"?

- Hmm... Było ich tyle, że chyba nie umiem wybrać jednego. Ale niezwykle ważne jest dla mnie, że ludzie tak bardzo identyfikują się z tymi historiami, z tymi tekstami i że tyle to dla nich znaczy. To jest dla mnie największym komplementem - że moja muzyka dociera do ludzi.

Ta płyta dojrzewała długo, a ty razem z nią. Masz poczucie, że wygrałeś więcej, nie wygrywając "X Factora"?

- O absolutnie! Poszedłem do tego programu, bo bardzo mnie interesowało, jak wygląda taka duża produkcja telewizyjna. Cieszę się, że wyrzucili mnie po tej czterdziestce, odetchnąłem z ulgą. I od tego czasu nie oglądam żadnych programów typu talent show. Inaczej patrzę na telewizję i produkcję telewizyjną. Doszedłem do wniosku, biorąc pod uwagę to, jaką muzykę chcę tworzyć, że to nie jest odpowiednia forma przekazu, nie przez taki program. Naprawdę poczułem ulgę, że nie jestem w tej sztucznej machinie. Bo w telewizji nie ma miejsca na improwizację i coś przypadkowego. Nawet ta pozorna przypadkowość jest zaplanowana. Nie chodzi tam przede wszystkim o muzykę. To ma być show, ma być oglądalność, mają być emocje, mają być łzy. Ma się to po prostu dobrze oglądać. Oczywiście to rozumiem, ale nie chcę w tym uczestniczyć.

A czy podczas tworzenia tej płyty czasem towarzyszyła ci chęć utarcia nosa tym, którzy po drodze, nie tylko w programie, cię odrzucili?

- Nie, ja nie robię tego, żeby komuś coś udowodnić. Wyrażam siebie. Odcinam się od tego. Rozumiem, że moja muzyka nie jest dla każdego i staram się przygotować na hejt i krytykę w moją stronę. Nie wiem, czy ona się pojawi, czy nie, ale jestem ogromnie szczęśliwy, że aż tyle dobrego wydarzyło się wokół tego. Wiedziałem, że jeśli będę w zgodzie ze sobą, to czegokolwiek by o mnie nie powiedziano, to uszanuję to - bo to kwestia gustu - ale nie będę miał sobie nic do zarzucenia. Miałem dużo czasu, żeby to przemyśleć.

- Lubię rzeczy, które pobudzają emocje i w których jest jakaś prawda - przyznaje Ralph KaminskiMarek Sławińskimateriały prasowe

Przymiotnik, jaki często pojawia się przy określaniu twojej płyty to "intymny". Łatwo jest wyjść na scenę i wyśpiewać przed ludźmi tak osobiste kawałki?

- Na pewno nie jest łatwo. Długo uczyłem się tego, żeby otwierać się na scenie i być na niej w stu procentach sobą. Tak naprawdę po to jest scena - musimy podejść do niej ekshibicjonistycznie. To jest pewien rodzaj historii, opowieści - na płycie i na koncertach. Zawsze staram się maksymalnie zaangażować. To dla mnie trochę oczyszczające i mam nadzieję, że dla odbiorców również.

O tym mówiłeś w jednym z wywiadów - że te opowieści zawierają emocje, które oczyszczają, że to dla ciebie rozliczenie z przeszłością. Który utwór był taki szczególnie uleczający?

- Dla mnie na pewno piosenka "Los" oraz utwór "Meybick Song", który podsumowuje ten album i całą tę historię.

To piosenki, które były dla ciebie pewnego rodzaju terapią?

- Tak. Do tego również piosenka "Morze". Jak ją skomponowałem, to mocno we mnie uderzyła. "Wylałem się" totalnie w tym utworze.

A co się w tobie dzieje, gdy wychodzisz na scenę i wykonujesz te utwory? Jak radzisz sobie z powrotem do doświadczeń, które poruszasz w tych piosenkach?

- Staram się powracać do tych doświadczeń, ale wydaje mi się, że te piosenki są dość uniwersalne. Nawet jeśli coś zmienia się w moim życiu, to zawsze mogę odnaleźć w nich rzeczy, z którymi przychodzę teraz.

Na początku pociągało cię aktorstwo, ale później odkryłeś, że naturalne predyspozycje masz do muzyki. Mam wrażenie, że na "Morzu" znalazłeś sposób, by te dwa światy połączyć. Jest na twojej płycie trochę z piosenki aktorskiej.

- Tak, doszedłem do tego, że mam naturalny potencjał do śpiewania. Zawód, który wykonuję teraz, jest ogromnie trudny, ale zawód aktora, to dla mnie coś niewyobrażalnie ciężkiego. Ja sam kreuję swoją rzeczywistość, jestem reżyserem swojego koncertu czy swojej muzyki i za wszystko odpowiadam, a praca aktora to bycie zależnym od innych osób. Bardzo ciekawym doświadczeniem był dla mnie angaż w spektaklu Wojciecha Kościelniaka "Czyż nie dobija się koni". Przez trzy miesiące, w zeszłym roku, uczestniczyłem w próbach z profesjonalnymi aktorami. Byłem przerażony. Bałem się, że zniszczę pracę innych aktorów, a nie chciałem nikogo zawieść. Ale doświadczyłem też tego, że mam nad sobą reżysera i nie ja tam rządzę. (śmiech)

Te twoje aktorskie doświadczenia i zainteresowania słychać na płycie, chociażby w sposobie śpiewania. Podobno około 30% emocji przekazujemy głosem. Ja mam wrażenie, że ty, śpiewając, oddajesz nim znacznie więcej. Jesteś ekspresyjny. Traktujesz głos jak instrument?

- Tak, zdecydowanie tak. I jestem bardzo ekspresyjny. Staram się, by tej ekspresyjności było trochę mniej, bo wcześniej czasami może trochę przesadzałem. Próbuję to wyważyć, żeby było uzasadnione, ale jak mnie ponoszą emocje, to po prostu robię to, co czuję.

A propos instrumentów, porozmawiajmy chwilę o twoim zespole. To dość nietypowe, by debiutant sceny alternatywnej wyruszał w trasę z tak licznym składem.

- A to nie jest wcale takie proste.

Podejrzewam, że logistycznie ciężkie do opanowania...

- Tak, bardzo trudne i kosztowne. Pewnie mógłbym ograniczyć mój zespół do czterech osób, grać wszystko z sampli i zarabiać na tym więcej pieniędzy, ale wydaje mi się, że przy tym projekcie nie o to chodzi. Sztuka i muzyka nie są tylko po to, by się "nachapać". Ja wierzę w jakość. Wierzę, że ludzie, którzy przyjdą na nasze koncerty, zobaczą, że warto kupić ten bilet i dać się zanurzyć w historii, którą przekazujemy. Zobaczą tę ogromną i ciężką pracę, którą wszyscy wykonali. Bo moi muzycy nie tylko grają, ale każdy z nich też śpiewa. Bardzo dużo pracy kosztowało nas, żeby tak przygotować ten koncert i oddać "Morze" na żywo. Żeby nie odegrać zwyczajnie tego materiału, tylko żeby zrobić z niego spektakl. Bo według mnie to, co robimy na scenie, to trochę jest spektakl.

A jest w tym spektaklu miejsce na improwizację?

- Oczywiście, cały czas! Ja czasami tak zaimprowizuję, że szok! (śmiech) Ale cała dramaturgia koncertu jest bardzo przemyślana. Jest inna niż na płycie. Chciałem, by ta konstrukcja była bardzo wyważona, ale... nie mogę za dużo zdradzać! (śmiech) Trzeba przyjść na koncert!

Z dużą starannością podchodzisz do strony wizualnej, prawda?

- Cóż... scenografia jeszcze nie przyjechała, ale tak! (śmiech)

Pytając o stronę wizualną, mam też na myśli twoje teledyski.

- Tak, na początku mieliśmy kręcić jeden klip, jednak pomysł ewoluował i powstała cała trylogia. Wydaje mi się, że w sztuce każdy aspekt jest niezwykle istotny. Staram się wszystko bardzo dokładnie przemyśleć. Nie na wszystkim się znam, ale ufam ludziom, z którymi pracuję. Nie wiedziałem niczego o teledyskach, ale jak zacząłem je robić, to bardzo długo się do tego przygotowywałem. Starałem się wykonać dużą pracę przed, żeby później wiedzieć, co robię. Myślę, że te teledyski tak fajnie wyszły, ponieważ mieliśmy wszystko wiele razy przegadane.

Napisałeś scenariusze do klipów, ale kwestię zdjęć pozostawiłeś reżyserowi. Mimo to zaglądałeś, uczestniczyłeś, kontrolowałeś?

- Oczywiście. Ja też współreżyserowałem "Meybick Song". Nawet musiałem robić kostiumy. I wymyślałem wszystkie te postaci.

Sam robiłeś kostiumy?

- Tak.

Potrafisz?

- Nie potrafię, ale nie miałem wyjścia. (śmiech) To też było bardzo ciężkie. Nie szyłem ich, ale wymyślałem, wybierałem, patrzyłem na tych bohaterów, dobierałem ludzi, których chcę zaangażować w teledysk. Tak naprawdę to ja muszę wiedzieć, jak to ma wyglądać na końcu, jaki efekt chcę uzyskać. I muszę tego dopilnować. Wiadomo, że pracuję ze świetnymi ludźmi, ale to ja wiem, jaki efekt ma wyjść na końcu.

I jesteś wtedy, w pracy, konsekwentny? Trzymasz się mocno planu?

- Jestem bardzo konsekwentny.

Czepialski?

- Może nie czepialski, ale taki... pilnujący. Wiem, czego chcę.

Powiedziałeś kiedyś, że w pracy nad teledyskami inspirujesz się Xavierem Dolanem.

- Tak, bardzo cenię jego twórczość. To jest właśnie taki człowiek, który w totalnie artystyczny sposób podchodzi do tworzenia swojej rzeczywistości. A ja cenię ludzi, którzy kreują swój własny świat i swoją rzeczywistość przez muzykę, przez filmy, przez malarstwo... To jest takie całkowicie ich, przełożone na ich wrażliwość i emocje. I to mnie zawsze bardzo "kupuje".

Wiesz, że Dolan podkreśla w wywiadach, że jest pewien swoich marzeń i wie, do czego dąży, ale mimo to ciągle w pracy czuje się niepewnie, wciąż brakuje mu wiary w siebie? A ty czujesz się pewnie w tym, co robisz?

- To nie jest tak, że jestem pewny siebie i przekonany, że wszystko mi się uda. Wiem, że muszę bardzo dużo pracować, nie poddawać się i starać się w siebie wierzyć. Bo jeśli ja w siebie nie uwierzę, to nikt we mnie nie uwierzy. This is it! (śmiech)

Ja też bardzo lubię Dolana i jego twórczość. Mam na okoliczność naszego spotkania jeszcze jedną jego wypowiedź. Tym razem o stylu: "Styl jest dla mnie ważny, bo jeśli ktoś ma styl, to znaczy, że wie, kim jest".

- Dokładnie!

Ty masz swój dopracowany, charakterystyczny styl - muzyczny i wizerunkowy. To znaczy, że już wiesz, kim jesteś?

- Myślę, że już wiem. Od dłuższego czasu wiem, kim jestem, wiem, kim chcę być i wiem, kim nie chcę być.

Kim nie chcesz być?

- Pozostawię to dla siebie... (śmiech)

To może powiesz chociaż, kim chcesz być?

- To też zostawię tylko dla siebie... Zobaczycie! (śmiech)

Czujesz albo czułeś się w swoim życiu inny?

[Dłuższy moment zastanowienia]

- Mmmm... Ja zawsze byłem w swoim świecie. Zawsze. Panie w podstawówce narzekały, mówiły mojej mamie: "Ten twój syn to cały czas patrzy przez okno i coś tam sobie rysuje". Ciągle gdzieś odlatywałem...

Ale czułeś, że nie pasujesz do reszty? Do świata?

- Nie. Starałem się zawsze odnaleźć w rzeczywistości, w której byłem. Ale zawsze też starałem się być sobą.

[- Mamy wywiad, nie przeszkadzać! - woła Ralph w kierunku pewnej filigranowej blondynki, którą zauważa w oddali.]

- Przepraszam, to jest moja cudowna mama. (śmiech)

Mama podąża za swoim synem na trasie koncertowej?

- No tak! Wczoraj była też na Piano Day, było super!

Podobno w Londynie spotkało cię bardzo ciepłe przyjęcie ze strony publiczności zgromadzonej tam w ramach Sofar Sounds.

- Graliśmy przed brytyjską publicznością, było tam ze 150 osób. Zagraliśmy cztery piosenki, bo to krótka forma, wiadomo. Wykonaliśmy m.in. "Lato bez ciebie". Powiedziałem im, że to oznacza "Summer without you" i na końcu muszą z nami śpiewać. Mówiłem im: "I say 'la', you say 'to'" i wszyscy z nami śpiewali. To było super!

Lubisz tę koncertową energię?

- Uwielbiam! Tak naprawdę wszystko się do tego sprowadza - żeby grać dla ludzi i dawać im rozrywkę. Ja się przy tym ogromnie spełniam, ale robię to po to, by dawać ludziom rozrywkę.

Rozrywkę i refleksję...

- No mam nadzieję. Chcę sprzedawać emocje. Najważniejsze są emocje, no!

Czy jakoś szczególnie, inaczej, przygotowujesz się do swojego koncertu na festiwalu showcase’owym Spring Break?

- Szykujemy coś innego. To będzie krótsza forma. Po tej trasie będziemy grać koncerty pod szyldem "Lato bez ciebie". Będzie już trochę inaczej, trochę festiwalowo, letnio. Ale równie ciekawie, mam nadzieję.

Będzie więc "Lato z Ralphem".

- Yeah! O, może taki program zrobią w telewizji! (śmiech)

Okładka płyty "Morze"Marek Sławińskimateriały prasowe
Ralph Kaminski na castingu do 2. edycji "X Factora" w 2012 rokuGrzegorz PressTVN
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas