​Pixies: Nie wróciliśmy dla kasy (wywiad)

Kamil Downarowicz

Legendarna grupa z Bostonu powróciła z nowym albumem, nową basistką i nową trasą koncertową podczas której odwiedzi w listopadzie Polskę. Czy można wymarzyć sobie lepszą okazję, by porozmawiać z perkusistą Pixies, Davidem Loveringiem, o tym, w jakim punkcie kariery znajduje się zespół, jak wyglądają relacje Franka Blacka z Kim Deal, czy lubi cover “Where Is My Mind" w wykonaniu Placebo oraz co łączy go z.... magią.

Grupa Pixies zagra w Poznaniu
Grupa Pixies zagra w Poznaniumateriały promocyjne

Grupa Pixies pod koniec września wydała nową płytę "Head Carrier", na której pojawiła się Paz Lenchantin. W składzie formacji zastąpiła ona Kim Deal.

W zmienionej konfiguracji Pixies w przyszłą środę (16 listopada) zagrają w HWS Arenie w Poznaniu.

Kamil Downarowicz, Interia: Jesteś w zespole od samego początku, czyli od 1986 roku. Czym różni się, twoim zdaniem, dzisiejsze Pixies od tego z lat 80.?

David Lovering (Pixies): - Różnic jest wiele. Przede wszystkim jesteśmy dzisiaj znacznie lepszym zespołem i każdy z nas jest o wiele lepszym muzykiem niż dawniej. Pomyśl, że gramy od 30 lat! Przez ten czas naprawdę wiele się nauczyliśmy o muzyce, o świecie i o samych sobie. Gramy bardziej atrakcyjne koncerty, jesteśmy 90 minut non stop na scenie, bez zbędnych przerw, strojeń. Komunikujemy się bez słów. Wystarczy, że spojrzymy na siebie i każdy wie, o co chodzi. Myślę, że niewiele zespołów może to o sobie powiedzieć.

Chyba znajdujemy się w najlepszym momencie naszej kariery, jeśli chodzi o granie na żywo. Nigdy wcześniej nie brzmieliśmy tak dobrze. Jesteśmy też zdecydowanie bardziej świadomi tego, co robimy. Wiemy na jakich zasadach działa show-biznes, jakie pułapki może na Ciebie zastawić. No i jesteśmy także dojrzalsi, zarówno w sferze światopoglądowej jak i emocjonalnej.

Nie ma z wami wieloletniej basistki zespołu, Kim Deal, która opuściła Pixies w 2013 roku. Jej miejsce zajęła Paz Lenchantin, znana z A Perfect Circle czy Ashes Divide. Jak doszło do waszej współpracy?

Paz znaliśmy już dużo wcześniej. Wiedzieliśmy, że jest doskonałą basistką, fantastyczną kobietą i kumpelą. Kiedy trzy lata temu zaczęliśmy robić z nią wspólne próby, od razu załapaliśmy fantastyczny kontakt. Paz z miejsca wiedziała, o co nam chodzi. Mało tego, ona obsługuje swój instrument tak doskonale, że pozazdrościłem jej tego, i zacząłem dodatkowo ćwiczyć grę na perkusji! Tylko po to, żeby jej dorównać. To, że dołączyła do Pixies było bardzo dobrym bodźcem dla zespołu. Paz przyniosła ze sobą świeżą energię i entuzjazm, który udzielił się każdemu z naszej trójki. Śmieszna historia, bo jednocześnie czujemy się przy Paz swobodnie i zarazem staramy pokazać się jej z jak najlepszej strony. Dbamy o maniery i to, by dobrze się zachowywać.

Myślisz, że kiedy reaktywowaliście Pixies w 2004 roku, to już wtedy powinniście to zrobić bez Kim? W końcu to jej kłótnie z Frankiem doprowadziły do rozpadu zespołu w 1991 roku. 

- Myśleliśmy, że tym razem się uda i wszystko dobrze się ułoży. Chociaż, co naturalne, mieliśmy też spore obawy. Nie wróciliśmy dla kasy. Chcieliśmy znowu tworzyć wspólnie muzykę na najwyższym poziomie i mieć z tego kupę radości oraz poczucie spełnienia. Nie udało się. Szkoda. Kim ma bardzo silną osobowość, Frank również. Wiadomo, jak to momentami wyglądało. Bardzo ją szanuję, jako człowieka i jako artystkę.

A jak wygląda wasz kontakt z Kim? Rozmawiacie ze sobą, widujecie się? 

- Na pewno jest w nas trochę żalu, ale nie ma złości czy gniewu. Dawno nie widziałem Kim, ale nie miałbym problemu, żeby chwilę z nią pogadać, pośmiać się. Pozostali pewnie czują podobnie. Mam nadzieję, że u niej wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Kiedyś Pixies grało w małych, zatłoczonych i dusznych klubach, teraz zespół zapełnia stadiony. W którym z tych miejsc czujesz się lepiej? 

- To są dwa zupełnie inne doświadczenia. Ciężko je porównać... gdzie czuję się lepiej? Hmm, chyba z obu tych sytuacji potrafię wyciągnąć dla siebie dużo dobrych rzeczy. Grając w klubach, masz większą kontrolę nad tym, co się dzieje na scenie i poza nią. Sam wszystko planujesz. Występując na dużym festiwalu lub na stadionie tracisz niejako tę kontrolę. No i inaczej odczuwa się publikę. Osobiście wolę, jak ludzie stoją blisko sceny, jak czuję ich emocje, buzującą w nich energię, która mi też z miejsca się udziela.

Kiedy Pixies się rozpadło, postanowiłeś zmienić zawód i zostałeś... magikiem. 

- To prawda. Myślę że w tym czasie w Pixies podjęliśmy bardzo dużo złych decyzji (śmiech). Sztuczkami magicznymi interesowałem się od lat młodzieńczych. Czytałem dużo książek na ten temat, oglądałem filmy i uczyłem się "magii". Kiedy przyszła okazja, by dawać pokazy na cały etat, wszedłem w to. Ale oczywiście ciężko było z tego wyżyć.

Zdarza ci się jeszcze wyciągać króliki z kapelusza, czy to już zamknięty rozdział w twoim życiu? 

- Czasami tak. Głównie w małym gronie przyjaciół, lub po koncertach w barze. Dla czystej zabawy. Ale muszę ci przyznać, że jestem w tym naprawdę dobry. Wpadnij na koncert do Poznania, to pokażę ci co nieco.

Ok, trzymam cię za słowo. 

- Nie ma sprawy!

W latach 90. zaangażowałeś się w granie w zespołach The Scientific Phenomenalist i The Martinis. Masz zamiar nadal występować w tych grupach, czy chcesz się skupić już tylko na Pixies? 

- Najbardziej bym chciał grać Pixies, ale również w wymienionych przez ciebie kapelach. Szczerze powiedziawszy nie wiem, czy to się uda. Pixies jest bardzo absorbującym oraz wymagającym oddania i czasu projektem. Pamiętam, że gdy się rozpadliśmy, byłem całkowicie załamany. Dość szybko zacząłem tęsknić za graniem w zespole, sztuczki magiczne nie wystarczyły (śmiech). Kiedy się reaktywowaliśmy, poczułem się niesamowicie szczęśliwy. Nigdy nie zapomnę tego uczucia.

Wasza najbardziej znana piosenka "Where Is My Mind" jest moim zdaniem dla Pixies tym, czym było "Smells Like Teen Spirit" dla Nirvany. Nienawidzisz tego kawałka podobnie jak po jakimś czasie Kurt Cobain swojego "największego hitu"? 

- Wiem, o co ci chodzi, ale ja nadal uwielbiam ten kawałek! Kocham go grać na żywo, ludzie bardzo czekają, aż go usłyszą na koncertach. "Where Is My Mind" na tyle zrósł się z Pixies, że zawsze jest obecny na naszych występach... no, prawie zawsze. A wiesz dlaczego prawie zawsze? Bo czasami zapominamy go po prostu zagrać! Nie jest on nigdy wpisany na setlistę, po prostu czekamy na moment, w którym poczujemy, że chcemy go zagrać. To pełen spontan.

Opowiem ci jeszcze jedną rzecz. W 2004 roku, kiedy wznowiliśmy działalność i zaczęliśmy dawać pierwsze koncerty, usłyszałem "Where Is My Mind" w radiu i dotarło do mnie, że gram swoją partię perkusji w niewłaściwy sposób. A to przecież taki prosty kawałek, który niby znam na pamięć.

A lubisz cover tego utworu w wykonaniu Placebo? 

- Jest całkiem niezły. Oddaje w pełni emocje, które chcieliśmy zawszeć w tym nagraniu. To najważniejsze.

W 2002 roku na płycie "Heathen" David Bowie umieścił cover waszej kompozycji "Cactus", co jest swoistym hołdem złożonym zespołowi przez artystę. Bardzo ciepło wypowiadają się o was też takie zespoły jak Radiohead czy The Cure. Co czujesz w momentach, kiedy najwięksi muzycy chwalą Pixies? 

- Szczerze powiedziawszy nie myślę o tym za wiele. Zwyczajnie robię swoje. To miłe, gdy ktoś docenia twoją robotę, ale nie siedzę wieczorami z kieliszkiem wina w ręku i nie analizuję tego, jak duży wpływ na świat i na innych ludzi ma Pixies. To nie w moim stylu. 

To ciekawa kwestia, bo pomimo uwielbienia przez inne zespoły i krytyków zwykli słuchacze nie zawsze stali po waszej stronie. Dlatego często pisze się o was jako o jednym z najbardziej niedocenionej grupie muzycznej świata. Czy rzeczywiście tak się czujecie? 

- Absolutnie nie. Pixies jest dokładnie w tym miejscu, w którym powinno być. Oczywiście szkoda tych lat, kiedy zespół przestał istnieć, ale wszystko, na szczęście, skończyło się dobrze. Zespół ma się świetnie, gramy dużo koncertów, wciąż nam się chce te robić, i to jest najważniejsze.

Zauważyłem też, że jesteście bardziej popularni w Europie niż w USA. 

- To prawda. Pewnie dlatego, że macie lepszy gust. My mamy Trumpa.

We wrześniu ukazała się wasza nowa płyta "Head Carrier". Jest zdecydowanie lżejsza niż wasze dotychczasowe dokonania. Złagodnieliście po tych wszystkich latach? 

- Chyba nie... niektóre utwory są przecież szybkie i energetyczne. Ale też ciężko żebyśmy brzmieli tak samo na każdym albumie. Szukamy nowych dróg artystycznej wypowiedzi, ale wciąż jesteśmy Pixies, wciąż możesz rozpoznać nasz specyficzny styl po pierwszych nutach nowych kawałków.

Co byś odpowiedział tym, którzy twierdzą, że dzisiejsze Pixies to tak naprawdę solowy projekt Franka Blacka? 

- Powiedziałbym im, że się zwyczajnie mylą. Moc Pixies to moc gitar, zawsze od tego wychodziliśmy i proces powstawania kawałków na przestrzeni lat się nie zmienił. To zawsze były pomysły Franka, uzupełniane później o podpowiedzi reszty zespołu. Mieliśmy i mamy swój udział w całym procesie nagrywania. Ten sposób pracy bardzo mi odpowiada, bo Frank to cholernie zdolny gość, który pisze cholernie dobre piosenki. Ja bym nigdy takich nie napisał.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas