Recenzja Pixies "Head Carrier": Na śliskim zakręcie
Kamil Downarowicz
Trzydzieści lat na scenie i nieprzerwane działanie według własnych reguł. Pixies, zespół będący inspiracją dla Nirvany, PJ Harvey czy Smashing Pumpkins, powraca z nowym albumem i nową basistką. Czy w dzisiejszym świecie ekipa dowodzona przez Franka Blacka jest w stanie natchnąć młode zespoły, tak jak robiła to w latach 80. i 90.? Niestety, wydaje się, że to se ne vrati.
O Pixies często wspomina się przy okazji wyliczanek najbardziej niedocenionych grup w historii muzyki. I słusznie. Twórcy tak znakomitych i wyprzedzających swój czas albumów jak "Surfer Rosa" czy "Doolittle" nigdy nie stali się postaciami symbolicznymi, takimi jak Kurt Cobain czy Billy Corgain, którzy są utożsamianymi z duchem pewnej epoki. A to przecież właśnie zespołem założonym w latach 80. w Bostonie zachwycali się Radiohead, U2, David Bowie i najlepsi krytycy muzyczni.
Z pewnością negatywny wpływ na pozycję grupy miał fakt, że rozpadła się ona w 1993 roku, tuż po wypuszczeniu płyty "Trompe le Monde", kiedy kariera Blacka i reszty zespołu mogła jeszcze pięknie się rozwijać. Reaktywacja nastąpiła aż 11 lat później. Pixies powrócili wtedy do koncertowania, jednak na nowy długogrający krążek musieliśmy czekać aż do 2014 roku. Zespół pokazał się na "Indie Cindy" (zbiór wcześniej wydanych EP-ek) z pozytywnej strony, serwując nam dobrze znaną brudną wersję rocka z punkowymi naleciałościami, w której znalazło się także miejsce dla popowych wtrętów, melancholijnych wzruszeń i inteligentnych tekstów. Jak jest tym razem? Niestety, gorzej.
Największym zarzutem względem "Head Carrier" jest jej bylejakość. Podobny materiał mógłby nagrać zespół z Waszego miasta, gdyby tylko dostał zdolnego producenta. Kompozycjom brakuje pary, dobrego i przemyślanego rozwinięcia. Sam fakt, że większość kawałków trwa poniżej trzech minut już o czymś świadczy. Zdążyliśmy się przyzwyczaić do tego, że każdy album Pixies był dopracowanym, zamkniętym dziełem sztuki. Elektryzującym i nasyconym energią.
Tymczasem tutaj grupa stara się poruszać w wypracowanej przez lata formule, robiąc to na siłę i bez przekonania. Rozumiem, że prorokiem można być na jednej, góra dwóch płytach, ale poniżej pewnego poziomu zespół, który osiągnął tak wiele, schodzić nie powinien. Tym bardziej słucha się "Head Carrier" na smutno. Zaklęcia nie działają, baterie się wyczerpały, kosz ze słodyczami jest pusty. W tych okolicznościach Paz Lenchantin (RTX, eks-A Perfect Circle), nowa basistka, która również śpiewa na płycie, robi co może, by te klocki jakoś poukładać. Niestety ich kształty tak bardzo do siebie nie pasują, że nie sposób uformować z nich efektownej budowli. Autorzy nieśmiertelnego "Where Is My Mind" ewidentnie znajdują się na śliskim zakręcie i albo roztrzaskają się za chwilę o najbliższe drzewo albo zatrzymają swoją maszynę, zapalą na spokojnie papierosa i pomyślą, czy nie lepiej wybrać innej drogi, która poprowadzi ich do celu.
Pixies "Head Carrier", Mystic Production
4/10