Piotr "Lolek" Sołoducha (Enej): Nie mamy granic w muzyce [WYWIAD]
Latami grali w małych klubach i marzyli o tym, że kiedyś usłyszy ich większa publiczność. Kiedy już dostali swoją szansę, w pełni ją wykorzystali. Enej to dzisiaj jeden z najpopularniejszych zespołów w Polsce, a jego muzycy cały czas zastanawiają się, czym jeszcze mogą zaskoczyć. Grupa wydała właśnie nowy album - ”Vesna”. O płycie, dogadywaniu się w dużej ekipie i idolach-kolegach opowiada Piotr ”Lolek” Sołoducha, wokalista grupy Enej.
Anna Nowaczyk, Interia: Już możecie się pochwalić nową płytą. "Vesna" to wasz piąty autorski album. Tytuł, dla niewtajemniczonych, to po prostu "wiosna"?
Piotr "Lolek" Sołoducha: - Tak, to bardzo dobry trop. W języku ukraińskim "Vesna" oznacza wiosnę. Wybraliśmy to ze względu na połączenie kultur, stylów muzycznych i dlatego, że zespół jest dwunarodowościowy. Poza tym to przyciąga uwagę słuchaczy, tym bardziej że wracamy z płytą po kilku latach, do tego z takim klasycznym "enejowym" graniem. Wydaje mi się, że wszyscy tęsknimy trochę za słońcem, za wiosną, która zawsze daje jakieś natchnienie, moment odrodzenia, przynosi coś nowego i pięknego. Dlatego mam nadzieję, że ta nasza "Vesna" też da ludziom radość i trochę słońca. Ja nie jestem fanem zimy. Taką piękną, białą, lubię, ale nie to, co akurat mamy za oknem. Natomiast chyba moją ulubioną porą roku jest właśnie wiosna, kiedy wszystko budzi się do życia, kiełkują pierwsze rośliny, pojawia się powiew czegoś pięknego, jakiejś nadziei. Nawet mówiłem już córce, że nie mogę się doczekać przełomu marca i kwietnia, kiedy będziemy mogli wyjść na podwórko i zająć się pracami w ogrodzie, które dają trochę radości, a przy okazji włączyć sobie muzykę, która też przynosi natchnienie.
Mówisz, że wracacie do klasycznego "enejowego" grania, a tworzenie tych piosenek też było dla was "klasyczne", czy trochę zmieniliście podejście do robienia muzyki?
- Minął właściwie równy rok od rzucenia hasła "próbujemy". Tworzymy dosyć specyficzny rodzaj muzyki, który nie tak łatwo podrobić. Jesteśmy na tyle charakterystyczni, że do niektórych trafiamy w stu procentach, do innych nie do końca, co jest oczywiście naturalne. W każdym razie, ze względu na ten nasz styl, czasami mamy wrażenie, że możemy być w czymś powtarzalni. Szukamy czegoś nowego, ale chcielibyśmy, żeby to zostało w stylistyce zespołu Enej. Kiedy przed tą płytą rozmawialiśmy z naszymi menedżerami, stwierdziliśmy, że nie będziemy robić niczego na siłę. Jeśli dźwięki i melodie nie będą nam pasować, to nie zamierzamy w to brnąć. Mam wrażenie, że od 13 lat, po wygraniu programu telewizyjnego, co chwilę coś wydajemy, dużo robimy, tu płyty kolędowe, tu zwykłe granie. Potrzebowaliśmy albumu, który zadowoli fanów, ale przede wszystkim zadowoli nas. Zimą ubiegłego roku usiadłem przed komputerem i pomyślałem sobie: "Tyle piosenek udało mi się napisać. Czy to jest ten moment, kiedy w te palce i uszy nic już nie wejdzie?". Wydaje mi się, że wielu artystów tak ma.
Czasem mam takie puste tygodnie, miesiące, potrafię na przykład spędzić pół roku w pracowni, próbując coś stworzyć, ale żaden utwór się nie pojawia. A później 17 piosenek powstało dosłownie w ciągu trzech-czterech dni. Dołożył się basista, Mynio, który jest współtwórcą tej płyty, i w sumie zebraliśmy 20 utworów, co dla nas jest jakąś wyjątkową sytuacją. Z naszym zespołem jest tak, że często robimy coś na ostatnią chwilę. Nic dobrego, wiem, zwłaszcza w muzyce. Dlatego zwykle było tak, że jeśli ustaliliśmy konkretną liczbę piosenek, to tyle robiliśmy, nie traciliśmy czasu na kolejne. Tymczasem tutaj pojawiła się myśl, że chcemy zrobić coś innego, nowego, żeby trzon zespołu został, ale żeby dać mu też jakiś powiew świeżości. Myślę o brzmieniu, bo czasami tu eksperymentujemy, dodajemy elektronikę, co dla nas jest akurat czymś nowym. Żartujemy sobie, że wcale nie jesteśmy już tacy młodzi, mimo że mamy po 35-40 lat, ale zaczynaliśmy pod koniec studiów, z bujnymi włosami, za to bez żadnych kalkulacji. Po prostu graliśmy. Czasy się jednak zmieniają, nie możemy i nie chcemy grać ciągle tak samo, więc cały czas poszukujemy.
Ten rok był bardzo obfity w szukanie nowych barw, dźwięków, rozmowy z różnymi producentami, do tego zmieniliśmy wytwórnię. Wiesz, każdy doradza coś innego, zróbcie tak, a może inaczej. Najprościej byłoby pójść do jakiegoś producenta i powiedzieć, że chcemy mieć piosenkę, która będzie grana w radiu i da nam sukces, tyle tylko, że to nie dla nas. Nie byłoby to autentyczne, a my chcieliśmy czuć tę płytę w stu procentach. Dlatego "Vesna" jest bardzo różnorodna. Słuchać wschodniego ducha, są piosenki w języku ukraińskim, bo mnie jest zawsze blisko do takich utworów w stylu dumki, balladowych klimatów i coś takiego zawsze musi się na naszym albumie znaleźć. Jest też trochę rockandrollowego brzmienia, nieco elektroniki i mam nadzieję, że nie zawiedziemy fanów, że zaskoczymy, a nie będzie to żadne kopiuj-wklej. Co innego Enej na koncertach, bo tam nie ma ograniczeń, a na płycie ciężko coś takiego oddać, więc bardzo się staraliśmy, żeby ta energia i duch się tu pojawiły.
Macie na tej płycie gości, Kwiat Jabłoni. Podobno to takie małe spełnienie waszych marzeń?
- Jesteśmy w nich wpatrzeni, w Kasię i Jacka. Użyczyli swoich talentów, głosów, byli tak mili, że chcieli z nami nagrać piosenkę. To też jest raczej nowa sytuacja dla nas. Przez te wszystkie lata mieliśmy niewiele współprac. Czasami tego żałuję, bo byliśmy trochę samowystarczalni. Ale też nie jest tak, że teraz zdaliśmy sobie sprawę: "O, choroba, coś przegapiliśmy". Po prostu byliśmy paczką, która robiła swoje rzeczy, a po tylu latach muzyk potrzebuje chyba czegoś nowego. Przy utworze "Nie uprzedził nikt" było trochę dyskusji. Kasia i Jacek dostali pierwszą wersję piosenki, ale nie znali całej płyty. My po 12 utworach, w których jest sporo gitar i energii, mieliśmy ochotę na bardzo prostą aranżacyjnie balladę, w której nie ma zbyt wielu dźwięków, z której zabieramy, a nie dodajemy, co jest u nas rzadko spotykane. Oni dostali taką właśnie skromną wersję piosenki i powiedzieli: "Świetna melodia, do tego tekst, ale co tu się dzieje w muzyce? Trzeba dołożyć! Panowie, gdzie akordeon, trąbka i inne rzeczy?".
Zostało nam kilka dni do oddania albumu i byliśmy przerażeni, ale stwierdziliśmy, że spróbujemy - udało się! My się w takich dźwiękach odnajdujemy, a Kasia z Jackiem idealnie się w to wkleili. Widzieliśmy się ostatnio na zdjęciach i już kiedy wchodzili, na start, zaczęli nucić ten utwór, stwierdzili, że został im w głowach. To miłe. Szczerze przyznam, że dla nas współpraca z Kwiatem Jabłoni to też jest ogromne wyróżnienie, świetnie, że się zgodzili. Spędziliśmy razem trochę czasu, poznaliśmy się bliżej i wydaje mi się, że na swój sposób się zakolegowaliśmy. Mam nadzieję, że uda nam się kiedyś wspólnie wykonać tę piosenkę na jednej scenie.
Widzę jeszcze jedną nowość w waszym zespole: tym razem postanowiłeś zaangażować się w pisanie tekstów. Rozumiem, że to natchnienie, a nie wniosek, że inni słabo piszą (śmiech)?
- Nie, zupełnie nie (śmiech). Wychowałem się na folku, dlatego zawsze było mi bliżej do samych dźwięków, niż do tekstów. Jestem zafascynowany muzyką wschodu, muzyką bałkańską, a tam zawsze najważniejsze było brzmienie. Nie jest tak, że bagatelizowałem teksty, broń boże, ale nie odważyłem się czegokolwiek napisać. Przyszedł jednak taki moment, że poczułem potrzebę uzewnętrznienia się. Akurat wydarzyło się to przy okazji płyty, która ma przynieść coś nowego, otworzyć świeży rozdział w naszym zespole, więc stwierdziłem, że spróbuję. Od lat mam na komputerze folder "Lolek-teksty", ale nigdy nie miałem nawet odwagi, żeby pokazać to chłopakom. Tym razem postanowiłem wysłać swoje propozycje i zobaczyć, co będzie dalej. Nie wiem, czy zapowiada się długofalowa rzecz, mam nadzieję. W każdym razie nie ma tu niczego wymuszonego. Tak było między innymi z piosenką "Nie uprzedził nikt". Ten tekst jest mi bardzo bliski i po prostu wypłynął, spędziłem nad nim pół wieczoru. Chyba tak to działa, podobnie jak z muzyką. Jeśli pojawia mi się w głowie pomysł na coś fajnego, potrafię o drugiej w nocy zejść do pracowni, wziąć do ręki gitarę i nagrać to na dyktafon. To urządzenie w ogóle jest moją skarbnicą pomysłów. Przy okazji pracy nad "Vesną" nagrałem pewnie 400 krótkich fragmentów, a użyłem ostatecznie kilku dźwięków.
Wspomniałeś o tych swoich inspiracjach. Enej akurat połączył folkowe brzmienia z czymś przebojowym, popem, rockiem. Przed wami było niewielu artystów, którzy próbowali czegoś takiego. Łatwo było wam na początku przekonać publiczność do tego typu grania?
- Wydaje mi się, że te granice między gatunkami już się przez lata trochę zatarły. Kiedy wygraliśmy "Must Be the Music", byliśmy już po jednym występie na Przystanku Woodstock. To były czasy, kiedy woodstockowe zespoły nie tyle nie miały miejsca w telewizji, ile po prostu im na tym nie zależało. Przyszedł jednak moment, w którym można było te dwa światy połączyć. Okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. W 2002 roku w ogóle zaczynaliśmy od takich mocnych ludowych wpływów, mieliśmy trzy akordeony, a potem zaczęły dołączać inne instrumenty. Czy przecieraliśmy trochę szlaki w Polsce? Być może. Takich grup z folkowymi wpływami, ale - nazwijmy to - mainstreamowych, było wcześniej niewiele. Były Brathanki, ja akurat byłem też wielkim fanem Golec uOrkiesty, a dzisiaj mam w telefonie prywatne numery do chłopaków. Czasem sobie żartuję, kiedy się spotykamy: "Panowie, ja tu byłem wpatrzonym w was dzieciakiem, a teraz mogę zadzwonić i zapytać: 'Cześć, Łukasz, co u ciebie?'".
To ustalmy jedną rzecz przy okazji: czy należysz do tego wąskiego grona, które potrafi odróżnić braci Golców?
- (śmiech) Tak, już nie mam problemu. Być może gdyby obaj do mnie zadzwonili, to byłby kłopot na początku, ale kiedy widzimy się przy okazji jakiegoś koncertu czy festiwalu, to już wiem, kto jest kim. Oczywiście nie ukrywam, że na początku, dwa razy w życiu, pomyliłem ich. Kiedyś przywitałem się z Łukaszem, po czym kilka minut później rzucam: "Cześć, Paweł!", a w odpowiedzi słyszę: "Przecież ja jestem Łukasz" (śmiech). Myślę, że każdy miał z nimi takie sytuacje, oni sami mają do tego spory dystans. A wracając do tego przecierania szlaków: właściwie do dziś niewiele jest zespołów, które połączyły folkowe fascynacje z popowym graniem, z taką energią, którym udało się trafić na przykład do radia. Oczywiście my mieliśmy dużo szczęścia. Udało nam się, ale też chyba dzięki szczerości, bo nie kalkulowaliśmy niczego. Jeśli na scenie jest osiem osób, osiem różnych charakterów, to każdy coś wnosi. Czasem nie mamy granic w muzyce. Niekiedy mamy ochotę zrobić coś bardziej rockowego, a innym razem zostawilibyśmy tylko akordeon i tamburyn. Może to jest jakiś minus, bo ciężko nas zaszufladkować, ale taki jest ten zespół (śmiech). Na pewno nasz styl jest jakąś wizytówką. Rozmawiam z wieloma ludźmi z branży, producentami, realizatorami na temat jakichś pomysłów na piosenki i zawsze słyszę, że mamy swoje brzmienie, nikogo nie kopiujemy. To jest największy atut, żeby nie zastanawiać się, co można poprawić, słuchając innych. Kiedy ktoś usłyszy pierwsze dźwięki naszej piosenki, szybko powie: "A, to są ci z Olsztyna".
W takim razie teraz inni mogą kopiować was?
- Nie mam z tym problemu. Różne zespoły odzywały się do nas z pomysłami grania czegoś właśnie w naszym stylu, niektórzy prosili nawet o nuty, partie instrumentów. To jest dla nas wręcz miłe, że ktoś się wzoruje na grupie Enej. Ostatnio widziałem się z nauczycielem akordeonu ze szkoły muzycznej i opowiadał mi, że przyszedł do niego 10-latek. Chłopak uczył się gry na gitarze, ale chciał zmienić instrument na akordeon. Nauczyciel zapytał, skąd ten pomysł i usłyszał: "Jestem takim fanem zespołu Enej, a pan uczył tego wokalistę, więc koniecznie muszę tu przyjść na lekcje" (śmiech). Oczywiście pożartowali sobie trochę, bo taka gra na akordeonie nie oznacza automatycznego sukcesu, chociaż poradziłem Tomkowi, żeby zrobił sobie teraz szyld z informacją, że mnie uczył (śmiech).
Liczysz lata działalności, a sprawdzałeś kiedyś, ile koncertów zagraliście, tak mniej więcej?
- Tak na oko mogę to oszacować. Wystartowaliśmy na dużą skalę w 2011 roku. Przed "Must Be the Music" zagraliśmy pewnie ze sto, może dwieście koncertów. Dzisiaj gramy ich średnio setkę rocznie, więc wychodzi w sumie jakieś 1400 występów. Pokaźna liczba, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że dodatkowo spędzamy mniej więcej 40 dni w busie, w trasie. W sumie to kawał życia.
Każdy artysta ma lepsze i gorsze dni, czasem zmęczenie robi swoje i niektórzy wprost przyznają, że zwyczajnie nie mają nawet ochoty grać, ale wychodzą na scenę i od razu dostają zastrzyk energii. Też tak masz?
- Zawsze na scenie jest taki moment, kiedy adrenalina robi swoje i masz ochotę grać. Nie będę ukrywał, że po tylu latach jestem zmęczony samymi podróżami. Rozmawiamy o tym otwarcie w busie, a także z innymi artystami. To nie jest nic dziwnego. Kiedy dostaję w mailu plan, w którym mamy zbiórkę o ósmej, dojazd na 16:00, obiad, koncert o 20:00, a potem znowu osiem godzin w busie, to czasem myślę sobie: "Ja cię kręcę, przydałaby się jakaś teleportacja". To nie wynika absolutnie z tego, że mam dość chłopaków, po prostu jazda jest uciążliwa. Praktycznie wszyscy w zespole mamy dzieci w wieku szkolnym, Kiedy zaczynaliśmy, byliśmy po studiach i inaczej patrzyliśmy na czas. Teraz na przykład przeliczam osiem godzin w trasie na osiem godzin wspólnego czasu z córką. Ale jest tak, że wysiadasz z tego busa, bierzesz głęboki oddech, a potem patrzysz na tę publiczność i wiesz, że ci ludzie przyszli tam na twój koncert. Publiczności nie interesuje - i to jest zupełnie normalne - ile godzin ktoś spędził w trasie. Chcą zobaczyć energetyczny występ, usłyszeć piosenki, które znają i poczuć moc ze sceny. Jasne, zdarza się, że odzywam się po którymś utworze i orientuję się, iż odfrunąłem gdzieś na chwile myślami i trzeba się szybko ocknąć. To rzadkie sytuacje, zwykle pod koniec pracowitego sezonu. W każdym razie reszta zespołu nadrabia wtedy energią, bo nie zdarzyło się, żebyśmy wszyscy byli tak samo zmęczeni. Mamy taki wewnętrzny żarcik. Nasz basista przyznał kiedyś, że raz w roku miał z mamą umówione dozwolone wagary. Dlatego teraz śmiejemy się, że ktoś zgłosi się do menedżera: "Tato, chcę wykorzystać mój wolny dzień". Ale oczywiście nigdy to się nie dzieje, bo wychodzimy i z uśmiechem robimy to, po co przyjechaliśmy.
Zaczynaliście swoje występy w stodole, dosłownie w stodole, w stadninie koni - i niedługo zamierzacie tam wrócić z takim specjalnym koncertem. Macie sentyment do tego miejsca?
- Zakładaliśmy zespół w Olsztynie, w pięknym miejscu agroturystycznym. Tam poznałem Łukasza, naszego menedżera. Właścicielem stadniny jest właśnie tata Łukasza. To miejsce ma dla nas symboliczne znaczenie. Wracamy tam właściwie po raz drugi, bo raz zdarzyło nam się już w ten sposób występować, po latach od tych początków. Zapraszamy naszych fanów, ze specjalnymi biletami i to na pewno będzie wyjątkowy wieczór. Nie ma tam żadnej sceny z prawdziwego zdarzenia. Przy pierwszej próbie w ogóle graliśmy na zewnątrz, publiczność siedziała na ławeczkach, były kocyki, my też zagraliśmy "z ziemi". Technika była w minimalnym wymiarze, a najważniejsze było to, żeby spędzić czas z oddanymi fanami, ludźmi, którzy znają nas od wielu lat. Był taki motyw, że mieliśmy kulę, jak do wróżb, każdy wypisywał na kartkach swoje ulubione piosenki i wrzucał do niej. Ja losowałem utwory i mieliśmy wyzwanie, żeby je zagrać, sprawdzić, czy w ogóle pamiętamy coś na przykład sprzed pierwszej płyty. Guzik, nie pamiętałem połowy starych tekstów (śmiech). Musiałem prosić o pomoc, ale właśnie wtedy ludzie przychodzili, brali mikrofon i śpiewaliśmy razem. Mam nadzieję, że to spotkanie przy okazji nowego albumu będzie tak samo piękne, że będziemy wspólnie muzykować. To są magiczne spotkania, bo nie ma podziału na zespół i publiczność, jesteśmy jedną, zgraną ekipą.
Czy przy takich okazjach myślisz sobie czasem, ile udało wam się zrobić przez te wszystkie lata, ile osiągnęliście?
- Chyba nigdy nie przeprowadziłem ze sobą takiej rozmowy, we własnej głowie. Mam jednak takie momenty, kiedy tworzymy płytę i jest presja, żeby napisać przebój, zresztą pewnie dotyczy to większości artystów. Wtedy myślę sobie, że stworzyliśmy tyle piosenek, więc czy się uda, czy się nie uda - to już nie jest takie istotne. Z drugiej strony zdaję sobie właśnie sprawę, że mamy tyle singli, które się przebiły, wtedy to do mnie dociera. Takie docenienie tego, co udało nam się osiągnąć, przerabiamy w zespole, kiedy wspominamy sobie różne historie. Na przykład Facebook pokazuje nam, co robiliśmy w roku 2013 i wtedy jest: "Wow, zobaczcie, jak my wyglądaliśmy, gdzie to było? Ilu tam było ludzi? A pamiętasz to?". Rozmawiamy o jednym wspomnieniu i od razu przypominamy sobie inne rzeczy, siadamy, spoglądamy na siebie i dociera do nas, że mamy za sobą kawał historii. Jednak zawsze dodajemy, że to piękne rzeczy, które będziemy długo wspominać, ale jest jeszcze wiele lat przed nami (śmiech).
Nie możemy spocząć na laurach. Miło powspominać, ale my tę historię piszemy dalej. W każdym razie bardzo doceniam moment, w którym jesteśmy, sytuację naszego zespołu, doceniam ludzi, których poznaliśmy po drodze, a dla nas była ona długa. Przed "Must Be the Music" było osiem lat grania w różnych miejscach, klubach. Jeździliśmy małym busem, z własnym sprzętem, występowaliśmy czasem dla 20 osób, czasami dla 60. To była taka lekcja pokory, zdobywania doświadczenia, obycia ze sceną. Byliśmy wtedy pewni, że wiemy, co chcemy zrobić. Czuliśmy, że się w tym spełniamy i mieliśmy nadzieję, że może kiedyś to zaowocuje, że trafimy do większej publiczności. Wszystko, co się wydarzyło później - to już materiał na większą opowieść. Nasz menedżer żartuje, że zbiera te wszystkie historie, bardziej i mniej pikantne, a kiedyś je wydamy. Chociaż ciągle mówi nam: "Wy się pewnie pod tym nie podpiszecie" (śmiech).
Rozmawiam czasem z duetami, które przyznają, że czasem ciężko im się dogadać, choćby przy tworzeniu piosenek. Tymczasem wasz zespół tworzy aż osiem osób. Jak w takim razie wam udaje się od lat wspólnie pracować?
- Nie jest tak, że nie ma sprzeczek i zawsze jesteśmy zgodni. To naturalne, że osiem charakterów w pewnym momencie się zetrze. Mamy wypracowany pewien mechanizm, nieoficjalny, stworzyliśmy go intuicyjnie. Ja zakładałem ten zespół, w 2005 dołączył basista, Mynio - i właściwie od startu tworzymy muzykę razem. Mynio urodził się we Lwowie i przyjechał do Polski jako 3-latek, więc ta otoczka dźwiękowo-folkowa jest u nas bardzo naturalna. Wydaje mi się, że gdybyśmy nie mieli tych korzeni i nie bylibyśmy do tej muzyki przyzwyczajeni, to pewnie nie byłoby to tak naturalne. Reszta ekipy nam po prostu zaufała. Chłopcy wierzyli i wierzą, że nie chcemy nikogo skrzywdzić. Czasem mamy pomysły, które pewnie nie wszystkim się podobają, ale musimy się dogadać i stworzyć jakąś wspólną, piękną historię.
Jeśli mówimy o naszym duecie, czyli o mnie i Myniu, to nie zawsze się dogadujemy. Nie potrafimy na przykład wspólnie zaczynać pracy nad czymś. Mynio musi siąść sam, ja sam i każdy z nas musi popełnić w głowie jakieś muzyczne błędy, żeby pokazać to drugiej osobie. Jednak na tyle się przyjaźnimy, że nie potrafimy sobie wprost powiedzieć: "Skasuj, to jest beznadziejne". Rozmawiamy o tym, że może fajnie byłoby już się przemóc i móc stwierdzić: "Słuchaj, to się nie nadaje, nie traćmy czasu". A my chuchamy, obchodzimy temat: "No, wiesz, może byśmy coś zmienili?". Tymczasem wzrok pokazuje, że to jest jednak niefajne. Mamy do siebie wzajemny szacunek i chyba jesteśmy zbyt kulturalni, żeby powiedzieć sobie coś wprost. Może jeszcze się tego uczymy. W każdym razie ostatecznie to my musimy postawić muzyczną kropkę nad i. Mynio napisał praktycznie wszystkie teksty do obecnej płyty, muzykę tworzyliśmy razem, czasem jeden więcej, czasem drugi. Możemy się nawet nie dogadywać, ale kiedy obaj mamy gitary na ramieniu i wciskamy "record", okazuje się, że wpadamy na pomysł, żeby zagrać to samo. Potrafimy się dogadać bez słów. Zaufaliśmy sobie na tyle, że chyba trudno byłoby nam pracować z kimś innym. Życzę Myniowi i sobie, żeby ten duet twórczy przetrwał jak najdłużej, bo przyjaźń jest tu kluczem do porozumienia. Znamy się 20 lat i mieliśmy kilka sprzeczek, parę cichych dni, ale i tak zawsze wracamy do tego duetu. Chyba właśnie dlatego muzycznie to wszystko tak działa.