Oda do przyjaźni Joanny Prykowskiej, czyli od "Harry'ego" wszystko się zaczęło
Z zespołem Firebirds nagrała jeden z największych przebojów lat 90. - "Harry". Po trzeciej płycie "Trans…" zniknęła na wiele lat. - Dla mnie to jest niesamowite, że ludzie wciąż pamiętają, tęsknią za nami i pytają - mówi artystka. Obecnie przygotowuje wraz z Pawłem Krawczykiem, gitarzystą i kompozytorem grupy Hey, nową płytę pod szyldem Anieli. Jak się zmieniła, o czym chce opowiedzieć publiczności i co dziś gra w jej sercu? Z Joanną Prykowską rozmawia Piotr Parzysz.
Piotr Parzysz, Interia: Dawno pani nie słyszeliśmy. Wiele osób zastanawia się, co się działo z Joanną Prykowską...
Joanna Prykowska: - Muzyka zawsze mi towarzyszyła, w mniejszych czy większych odstępach czasu. Po zespole Firebirds brałam udział w dwóch projektach teatralnych w Szczecinie. Jeden z nich z utworami Nicka Cave'a - miałam przyjemność napisać przekłady jego utworów i wraz z Konradem Pawickim wystąpić w sztuce "Miłosne opowieści". Potem był spektakl do piosenek zespołu Tiger Lillies - "Sens życia według Tiger Lillies". Muzycznie stworzyłam z gitarzystą Firebirds Zbyszkiem Szmatłochem zespół Joanna &The Forests. Nagraliśmy dwie płyty: "Jaśniebajka" i "Aniela". Po drodze był jeszcze projekt Joanna von Lubov o zabarwieniu nieco bardziej zadziornym.
Słuchacze kojarzą panią z zespołem Firebirds, bardzo popularnym w latach 90. To wtedy debiutowała Nosowska, Bartosiewicz, Kowalska. Jak wspomina pani tamten okres? Co najbardziej zapadło w pamięć?
- To była kompletnie inna rzeczywistość. Nie było internetu, komputerów, telefonów komórkowych. Zdjęcia robiło się aparatem fotograficznym i później wywoływało. Wszystko przynosiło dużo radości. Ludzie spotykali się twarzą w twarz, nie było mediów społecznościowych.
Pamiętam, że dostawałam dużo tradycyjnych listów. Po koncertach publiczność przychodziła, by podzielić się swoimi wrażeniami. Dla mnie to jest niesamowite, że ludzie wciąż pamiętają płyty Firebirds, tęsknią za nami i pytają. To jest wzruszające i wręcz niewiarygodne, bo nasz przekaz nie był łatwy. Te piosenki wymagały uważnego słuchania, a jednak do wielu ludzi trafiały. To dla mnie największa wartość.
Za płyty Firebirds na aukcjach internetowych trzeba dziś słono zapłacić. To prawdziwe unikaty...
- Moim marzeniem są reedycje tych płyt. Chciałabym wydać też na winylu albumy Joanna &The Forests, jako dodatek kolekcjonerski. To kawałeczek mojego życia. Niewykluczone, że uda nam się to zrealizować.
Płytę "Kolory" nagrywaliście z Edytą Bartosiewicz w roli producentki. Dla młodych artystów to duże wyróżnienie, ale podobno w studiu strasznie iskrzyło...
- Zgrzyty były głównie między Konradem [Cwajdą, gitarzystą i kompozytorem Firebirds - przyp. red.] a Edytą. On zawsze był silny i forsujący do końca swoje pomysły, a ona, jako producentka, miała po prostu inne zdanie. Musiał się z tym pogodzić. Ja byłam otwarta na jej wszelkie wskazówki i uwagi. Cieszę się, że ta płyta ma właśnie taki kształt, do dzisiaj mi się podoba. To niesamowite szczęście i radość, że mieliśmy okazję razem pracować. Edyta nadała kształt tej płycie. Nie mieliśmy doświadczenia. Później sami wyprodukowaliśmy kolejną płytę - "Trans..." - i choć jest ona przepiękna, głęboka tekstowo, słychać niespójność, nie ma tej historii opowiedzianej od początku do końca. A na płycie "Kolory" to jest. I chylę czoła przed Edytą, bo to jej zasługa. Wszystko mistrzowsko zaaranżowane i wyprodukowane. Po jej wydaniu pojechaliśmy razem w trasę koncertową. Byłam wtedy strasznie młoda, nie zdawałam sobie sprawy z tego wszystkiego. Dzisiaj czułabym się niezwykle wyróżniona.
Edyta namawiała panią do śpiewania w języku polskim?
- Miałam świadomość, że język angielski jest fenomenalny do śpiewania, bo banały brzmią zupełnie inaczej niż w języku ojczystym. Są melodyjne, ładne i okrągłe. Artyści w Polsce śpiewają po angielsku z lenistwa, bo trzeba się nagimnastykować, żeby w języku polskim słowa ładnie brzmiały, zgadzały się sylaby i samogłoski. To jest potworna praca. Ja zawsze rozumiałam, że jeśli chcemy śpiewać dla ludzi i o ludziach tu w Polsce, w obcym języku nie ma to sensu. Edyta nie musiała mi tego długo perswadować. Od razu było założenie, że cała płyta będzie w języku polskim. Podobnie jak kolejna. Dopiero na mojej płycie z Joanna & The Forests pojawiły się piosenki po angielsku.
Podobno nie mieliście większego wpływu na to, jak będzie wyglądała okładka płyty czy wasze teledyski.
- Z teledyskami faktycznie tak było. Do każdej piosenki napisałam swój własny scenariusz. Jestem wielką fanką kina. Gdy słyszę muzykę, od razu widzę obrazy, wyobrażam sobie konkretne sceny. A tutaj nikt się nad tym nawet nie pochylił, nikt ze mną nie rozmawiał. Wszystko poszło do szuflady.
Do wielu naszych piosenek klipy zrobił Jarosław Żamojda (reżyser "Młodych Wilków" - przyp. red.). Zaproponowane przez niego wersje były dla mnie jednak kompletnie obce: "Niedoczekany", "24 zachody słońca" czy "Baobab". Takie były warunki, nie można było się nie zgodzić.
A jeśli chodzi o klip do piosenki "Harry", waszego największego przeboju?
- Tutaj chylę czoła przed twórcami [reżyser Janusz Kołodrubiec - przyp. red.]. Ten teledysk jest przepiękny, mocno statyczny, z komiksowymi wstawkami. Pomysł bardzo mi się spodobał.
W 1998 roku nagraliście album "Trans..." i nieoczekiwanie słuch po was zaginął. Płyta nie odniosła już takiego sukcesu. Jak to wyglądało z pani perspektywy? Co było przyczyną rozpadu kapeli?
- Firma oczekiwała jeszcze większego sukcesu niż "Kolory", a my zaproponowaliśmy piosenki o prostytutkach, transwestytach, o zmienianiu sobie płci. Takie tematy były bliskie mojemu sercu. Zawsze ciągnęło mnie w stronę outsiderów, rzeczywistości zepchniętej na margines, równoległej do tej ładnej i cukierkowej. Przede wszystkim czułam ogromną empatię do tych wszystkich wykluczonych z różnych powodów. Dla mnie to oczywiste , że każdy ma prawo do swojego szczęścia. Na płycie "Trans..." jest dużo takich utworów i chyba ludzie z wytwórni się tego przestraszyli, nie wiedzieli, co mają z tym zrobić. Przestali po prostu w nas wierzyć i to samo umarło.
Na płycie "Aniela" projektu Joanna & The Forests jest utwór "Tsunami". Opowiada o dwóch gejach, którzy mogą przytulić się, jedynie gdy nie ma nikogo wokół i nikt nie patrzy. Piosenka wciąż aktualna.
- To przykre, że mieszkamy w kraju, gdzie nie można czuć się swobodnie. Nie mówię o jakichś dewiacjach poza akceptowalne normy, tylko o zwykłym okazywaniu sobie uczuć. Taką mamy rzeczywistość. Jestem człowiekiem, który to widzi, ma możliwość o tym zaśpiewać. Mam nadzieję, że niejedna osoba poczuje dzięki temu ciepło w sercu i na duszy i będzie wiedziała, że jest ktoś, kto ją rozumie i się z nią solidaryzuje.
Z płyty "Kolory" pochodzi utwór "Harry". Pamięta pani, jak powstał?
- Jego geneza sięga końca lat 80. Nagrywaliśmy wtedy demówkę w Akademickim Radiu Pomorze w Szczecinie. Piosenka była w języku angielskim, trwała z siedem minut i strasznie się ciągnęła. Opowiadałam tam dziwną historię, która zaczynała się od słów: "My cousin Harry..." o dziwaku, który ubzdurał sobie, że kupi gdzieś... perfumowane błoto. Miał buteleczkę, którą chciał nim napełnić. Nigdzie nie mógł go znaleźć. Gdy w jednym ze sklepów w końcu się udało, stracił sens życia i się zabił. O tym była ta piosenka (śmiech). Edyta Bartosiewicz nadała jej zupełnie inny kształt. Zrobiła z tego przebój, który wszyscy dzisiaj znają.
Kilka lat temu "Harry’ego" przypomniała Brodka podczas rozdania "Paszportów Polityki". Jak podobała się pani ta wersja?
- Siedziałam wtedy w domu i sprawdzałam jakieś prace, bo na co dzień uczę języka angielskiego w szkole muzycznej. I zadzwoniła do mnie koleżanka: włącz telewizor, twoja piosenka leci. Usłyszałam perkusję, znajomy rytm. I dopiero gdy Brodka zaczęła śpiewać, pomyślałam: kurczę, to jest przecież "Harry", ale początkowo ciężko mi było rozpoznać swój utwór, bo byłam przyzwyczajona do swojego głosu.
Pani uczniowie znają pani piosenki?
Zdarza się, że tak, może dzięki rodzicom. Często mnie zaskakują. Mają po 14 lat i cytują mi np. dialogi z "Misia", znają kreskówki, które ja oglądałam w dzieciństwie, jak "Bolek i Lolek" czy "Dziwne przygody Koziołka Matołka".
Projekt Anieli, który stworzyła pani z Pawłem Krawczykiem, wymyśliła ponoć Kaśka Nosowska, prywatnie jego żona...
- Poznałyśmy się w chórze Politechniki Szczecińskiej pod koniec lat 80. i natychmiast przypadłyśmy sobie do serca. Byłyśmy młodymi, wchodzącymi w świat dziewczętami. Kaśka zawsze się wyróżniała, była odważna, fajnie się ubierała, fascynowała mnie. Ta przyjaźń trwała do czasu jej wyjazdu do Warszawy, kiedy z impetem ruszyła z zespołem Hey. Ja zostałam w Szczecinie i nigdy nie zdecydowałam się na przeprowadzkę. Bałam się, zabrakło mi może odwagi. Byłam schowana za kotarą, zza której zerkałam na to, co inni powiedzą. Podziwiałam odwagę Kaśki do podejmowania decyzji, umiejętność bycia sobą. Gdy ja zostałam w Szczecinie, nasza przyjaźń trochę się rozcieńczyła. Ale, jak widać, stara miłość nie rdzewieje. Miałyśmy kontakt. Ponad dwa lata temu Kaśka stwierdziła: słuchaj, chodź zrobimy coś razem, pogramy. Miała pomysł, żeby z Pawłem założyć trio. Dla mnie to było super. Kiedy przyjechałam do nich - a mieszkali wtedy na Mokotowie - powiedziała: idź do piwnicy, Paweł ma tam studio, pośpiewaj coś, zobaczymy, może ja się dołączę. I tak pośpiewałam, że w tydzień zrobiliśmy wszystkie piosenki. Potem Kaśka stwierdziła, że nam to świetnie idzie i ona nie będzie brała w tym udziału. Został duet. Nazwę wymyślił Paweł. Początkowo chciał, byśmy nazywali się The Angels, ale brzmiało to zbyt pretensjonalnie, później byli Aniołowie, a w końcu Anieli. Jestem przeszczęśliwa, że to się stało i nasze drogi się zeszły. Dzięki temu, że Hey zawiesił działalność, Paweł miał więcej czasu i udało nam się zrobić płytę.
Ukaże się prawdopodobnie w drugiej połowie roku. Jak długo nad nią pracowaliście?
- Zaczęliśmy dwa lata temu. To był początek covidu. Nie mogliśmy się przemieszczać, ze Szczecina do Warszawy jest kawał drogi. Paweł przesyłał mi więc swoje pomysły, a ja śpiewałam do nich w domu i nagrywałam na specjalnym programie muzycznym. To był dla mnie krok milowy, bo wcześniej nie nagrywałam w ten sposób. Samo obsłużenie domowego studia na komputerze było dla mnie wyzwaniem. Z pomocą Pawła wszystko się udało. Spotkaliśmy się w Warszawie w kwietniu, kiedy zostały wznowione loty.
Ten sposób pracy nad piosenkami przypadł pani do gustu? Dawniej utwory tworzyło się głównie na próbach, dziś to bardziej samotna zabawa z dźwiękami...
- Tworzenie piosenek bardzo się zmieniło, ale nie potrafię powiedzieć, czy na lepsze czy na gorsze. Myślę, że jeśli na próbach spotyka się pięć osób, umyka dużo czasu na różnych dywagacjach, awanturach. W zespole każdy chce mieć własne zdanie i forsuje swoją opcję. A tutaj pracowaliśmy w dwójkę w super muzycznym porozumieniu. Z Pawłem zresztą pracuje się wspaniale. Nasza wrażliwość muzyczna spotykała się na tych samych płaszczyznach, wszystko się zgadzało. Zrobiliśmy tę płytę bardzo szybko. Pierwsze dźwięki dostałam od Pawła jesienią 2020 roku, poleciałam do niego pod koniec kwietnia 2021 roku i przez wakacje nagraliśmy całą płytę.
Tekstowo będzie jak dawniej?
- Na pewno nie zabraknie ładnych melodii. A jeśli chodzi o teksty, będzie dużo tęsknoty za drugim człowiekiem. Trochę mnie przeraża to, co dzieje się ze zdobyczami technologicznymi. Ułatwiają życie, ale wpędzają w dużą samotność, oddalają ludzi od siebie. Na tej płycie jest dużo piosenek właśnie o tym, że to nam szkodzi, choć jeszcze tego nie widzimy. Słychać głód drugiego człowieka. Trudno śpiewać o młodzieńczych wzlotach, kiedy jest się dojrzałą kobietą. Mam więc wiele przemyśleń na temat związków damsko-męskich. To będzie też oda do przyjaźni. Czystej, niewinnej.
Mrok obecny w okresie Firebirds zniknął już z pani twórczości?
- Nie ma już mroku. Raczej podróż w stronę jasności i akceptacji. Ale nie brakuje zdziwienia światem i potężnego głodu uczuć. Te teksty to pukanie do drugiego człowieka, wołanie o jego uwagę. Jest dużo tęsknoty za uczuciem, za braterstwem, za prawdziwością w drugim człowieku. Czasami zastanawiam się, czy ludzie w ogóle wiedzą, o czym ja mówię. Ale myślę, że każdy, jak się zastanowi, posłucha siebie - choć to bardzo trudne wytrzymać swoją cichą obecność - będzie miał podobne odczucia. Wrażliwość wciąż gdzieś w każdym z nas jest.
Pierwszy singiel - "Jaśniejąca" - jest refleksyjny, zatrzymuje człowieka w codziennej gonitwie. Opowiada właśnie o przyjaźni. Piosence towarzyszy piękny teledysk zrealizowany w rodzinnym Szczecinie. Gościnnie śpiewa tam z panią Kasia Nosowska.
- Pisząc ten utwór i śpiewając go, miałam nadzieję, że właśnie tak będzie oddziaływał na odbiorcę. Pisanie tekstów jest dla mnie ciężką pracą, czekaniem na palec boży, natchnienie. Kiedy już odnajdę ten przebłysk w sobie, próbuję ubrać go w odpowiednie słowa, myślę, jak dać się wygadać temu, co jest w środku.
Rynek muzyczny bardzo się zmienił od czasu, gdy debiutowała pani z Firebirds. Zmienił się stosunek publiczności do artystów, do przeboju. Nastąpiła wymiana pokoleń. Wszystko trwa dosłownie kilka sekund: popularność piosenek, płyt, wciąż pojawiają się nowe twarze. Jakie ma pani oczekiwania względem nowego projektu Anieli?
- Chciałabym, żeby ta droga nie była podróżą muzyczną na parę przystanków, a nieco dłuższą, rozciągniętą w czasie. Żebyśmy nagrali jeszcze kolejne płyty. Myślę, że Paweł też ma takie oczekiwania. Pragnę, by ta płyta zapadła ludziom w pamięć, wzruszyła ich i została w ich sercach. Mam nadzieję, że znajdę miejsce dla siebie w tym nowym świecie.
Planujecie koncertować z nowym materiałem?
- Z tym będzie trzeba poczekać na premierę płyty. W zanadrzu mamy jeszcze dwa single, które wcześniej się ukażą. Kolejny będzie w nieco innej tonacji i myślę, że pojawi się wiosną. Potem jeszcze jeden i dopiero płyta. Jesteśmy bardzo niecierpliwi, bo przez covid na premierę czekamy już dosyć długo. Mam nadzieję, że płyta wyjdzie w drugiej połowie roku.
A śledzi pani polską scenę muzyczną? Są artyści, którzy wywołują u pani wzruszenie?
- Oczywiście. Fisz i Emade - ich "Boomer" wbił mnie w fotel. Podoba mi się Arek Kłusowski, jego lekkie pióro, wrażliwość, trafne i chwytliwe melodie. Jestem nim zachwycona, tym, jak w tekstach opisuje swoje bolączki. Podoba mi się też Ralph Kaminski przez swoją oryginalność, ale bardziej skłaniam się w stronę Arka. To jest ta wrażliwość, która mnie porusza. Duże wrażenie zrobiła na mnie piosenka poznańskiego gitarowego bandu Muchy "Szaroróżowe". Podziwiam wokalistę i zarazem autora tekstu za swobodę żonglowania trafionymi słowami. No, i to brzmienie gitary...
A młodzi artyści, których cechuje przesadna pewność siebie, bezczelność i wyrachowanie? To dzisiaj bardzo w modzie.
- Nie chcę brzmieć jak starsza pani, która stuka laską i mówi, że dzisiejsza młodzież jest zła, bo nie można generalizować. Ale faktycznie we współczesnej muzyce rozrywkowej brakuje pewnej refleksji i zbyt dużo chęci odkrycia złotego runa tu i teraz, szybko, za wszelką cenę. Mam wrażenie, że branża muzyczna to obecnie skarbonka, którą łatwo napełnić, tylko nic więcej za tym nie idzie. Odnosi się takie wrażenie, patrząc najczęściej na młodych rapowych wykonawców. Nie śledzę tego i nie jestem fanką. Darzę szacunkiem Taco Hemingwaya i rapera Łonę, bo to jest estetyka, która mi odpowiada. Są szalenie inteligentni i muzycznie ciekawi. Nie lubię przekleństw ani wulgaryzmów w muzyce. Jeśli myślę o całej tej popularnej rzeszy młodych artystów, mam wrażenie, że ich muzyka jest z premedytacją realizowana wyłącznie po to, by zaistnieć, stać się popularnym i zarobić. Nie chcę generalizować, ale czasami wyłączam radio, bo muzyka kaleczy moje doznania estetyczne. Nie tego oczekuję. Bardziej szukam wzruszeń, poczucia, że ktoś myśli tak samo jak ja. Każdy jednak ma inne gusta i oczekiwania wobec sztuki.
Jest szansa, że jeszcze kiedyś usłyszymy na żywo "Harry’ego", "Niedoczekanego" czy "24 zachody słońca"?
- Zastanawialiśmy się ostatnio z Pawłem, czy podczas koncertów grać ten utwory. To on wyszedł z inicjatywą. Pomyślałam: w zasadzie dlaczego nie, przecież od "Harry’ego" wszystko się zaczęło, to część mnie. Nie mogę udawać, że tego nie ma. Te piosenki są silnie osadzone w moim sercu. Niewykluczone więc, że będziemy je grać na koncertach.