Nawrocki: Status gwiazdy jest mi obcy [WYWIAD]

Grzegorz Nawrocki opowiedział nam o płycie "Moja mama ma depresję i siedem innych piosenek o miłości" /Łukasz Suprun /.

Pamiętacie zespół Kobiety i ich przebój "Marcello"? Jego lider, Grzegorz Nawrocki, wydał właśnie solowy album, pt. "Moja mama ma depresję i siedem innych piosenek o miłości". Z tej okazji porozmawialiśmy m.in. o jego nietypowej trasie koncertowej z Olafem Deriglasoffem, a także... o dobrych ludziach, zwierzakach, wypiekach i zupach. Zaintrygowani?

Ignacy Puśledzki, Interia.pl: Objechaliście jakiś czas temu z Olafem Deriglasoffem kilka mniejszych i większych miejscowości w dość specyficznej trasie koncertowej. Nawiązując do tytułu pierwszego singla promującego twoją płytę - spotkaliście tam dobrych ludzi?

Grzegorz Nawrocki: - To jest niesamowite w tym przedsięwzięciu, że spotyka się tylu dobrych ludzi. Na początku nie byłem zbyt chętny, aby powrócić do klasycznego koncertowania, ale informacja, że będziemy jeździć po domostwach, folwarkach i budach ludzkich na nowo zmotywowała mnie do grania i obudziła we mnie chęć do życia. Po pierwszych pięciu koncertach, jakie zagraliśmy, miałam wrażenie, że jednak w Polsce nie jest tak źle, że jest wielu wspaniałych ludzi w tym kraju. Ludzi, którzy są pełni wiary, mają jakieś chęci i robią dużo fajnych rzeczy , nie koniecznie tylko dla siebie. To są ludzie, którzy są społecznikami, robią coś dla lokalnej kultury. To jest taka praca u podstaw, rewelacja! O to chodzi w życiu. Byłem zmęczony takim stylem alternatywnego rockowego muzyka, graniem po klubach i taplaniu się w tym gów****m showbiznesie. W pewnym momencie postanowiłem nagrywać tylko płyty, nie grać żadnych koncertów. Ewentualnie z rzadka solo, za dobre pieniądze. Podjąłem pracę na etacie, ale te żywe spotkania, obudziły we mnie chęć do dalszych działań muzycznych. Potem zagraliśmy jeszcze ponad 20 koncertów, a niedawno skończyliśmy kolejną, 13-dniową trasę, podczas której graliśmy dzień po dniu. Codziennie spaliśmy u innych gospodarzy, jedliśmy z nimi, rozmawialiśmy i graliśmy piosenki. Wszyscy byli wspaniali, pozytywni i pełni wiary. Taki jest też Bartek Borówka, menago i pomysłodawca całego przedsięwzięcia, nasza bratnia dusza. Energetyczny, pozytywnie zakręcony świr.

Reklama

To jest dużo głębsze doświadczenie w porównaniu z takim klasycznym klubowy koncertem, gdzie przyjeżdżasz, grasz i jedziesz dalej?

- Absolutnie tak!

To chyba jest coś bardziej w rodzaju spotkania niż koncertu, prawda?

- Tak, ale koncert też jest ważny. Dobrze się grało tak oko w oko z publicznością z tym materiałem, który mamy. Trzeba mieć piosenki, które o czymś mówią i wtedy to działa. Nie wiem jak inni, młodsi artyści, którzy grają po chatach, ale my dużo gadamy. Bardzo dużo gadamy. Godzina gadania, godzina grania. Ponieważ siedzimy na wysokich stołkach, nazywamy to "sit-upem". Podczas naszego show lubimy sobie dos**ć i podrzeć łacha z siebie nawzajem, to jest kwintesencją naszego duetu. Nazywamy siebie duetem autoterapii performatywnej z elementami sado-maso (śmiech).

To, że graliście te koncerty z Olafem w duecie, wpłynęło na to, że twoja nowa płyta, pt. "Moja mama ma depresję i 7 innych piosenek o miłości" brzmi tak minimalistycznie?

- Nie, zupełnie nie. Materiał zacząłem nagrywać 4 lata temu, bez żadnego ciśnienia. Jestem bardziej artystą ludycznym, niż takim z Luwru. Takim prostym, szczerym chłopakiem. Nie zawsze mam coś do powiedzenia, ale kiedy mam, wtedy staram się to przekazać przez moje piosenki. Przez kilka lat napisałem wiele utworów, nazbierałem materiału przynajmniej na dwie płyty, ale nie wszystko było spójne. Postanowiłem nagrać taką płytę, którą sam chciałbym usłyszeć. Zacząłem grać wybrane piosenki mojej żonie i przyjaciołom i okazało się, że porusza to w nich inne struny niż kiedyś. To był dla mnie sygnał, że mogę odważyć się nagrać coś bardziej intymnego. Olaf i Macio Moretti bardzo mnie motywowali do tego, żeby to zrobić, a ponieważ pracuję na etacie, to po godzinach nagrywałem to sobie na luzie z moim kumplem Tomkiem Ziętkiem - wspaniałym muzykiem, który gra w Loco Star, Mitch & Mitch i u Korteza na pianie i trąbce. Większość materiału nagrywałem sam w domku na Kaszubach, ale czasem lądowałem u Tomka, by nagrać piano i trąbkę. Piotrek Pawlak, który zmiksował ten album i był producentem moich poprzednich płyt, namawiał mnie, abym nagrał te utwory tylko z gitarą.  Teksty były dla niego tak mocne, że według niego nie trzeba było tego okraszać niczym więcej. Ja jednak postanowiłem minimalnie odciążyć warstwę liryczną czułą, zwiewną muzą, przestrzenią i barwą, która da ci wytchnienie.

Mitch & Mitch con il loro Gruppo Etereofonico "Amore assoluto per Ennio": zakochani w Morricone - przeczytaj recenzję!

I to działa. Słuchamy tej płyty z moją żoną od kilku dni i ona cały czas jest w odtwarzaczu.

- Bardzo się cieszę, szczerze. Jadąc pociągiem do Warszawy na koncert premierowy, myślałem, że warto było nagrać tę płytę nawet dla małej garstki ludzi, którym te piosenki coś zrobią. To jest niesamowite, że jednak na tej planecie są ludzie, którzy czują podobnie. Może być to nieliczne plemię, ale czuję, że nie zmarnowałem czasu, nagrywając te piosenki. To jest świetne.

Napisałeś, że ta płyta powstała z potrzeby serca, a to stwierdzenie nazwałeś banalnym. Nie sądzisz, że dzisiaj za mało płyt powstaje z potrzeby serca?

- Czasami, sporadycznie oglądam jakieś wywiady z muzykami. Moja żona Marta, autorka okładki, lubi na relaksie i dla beki oglądać telewizję śniadaniową, a tam występują różni artyści. Wyobraź sobie, że każdy z nich śpiewa, nagrywa i tworzy z potrzeby serca, a potem leci taki kawałek, że ku*** nie wiesz, co ze sobą zrobić (śmiech). Dla mnie to stwierdzenie straciło moc.

W przypadku twojej płyty wydaje mi się ono kompletnie w punkt.

- Pierwszy raz w życiu czuję, że to po prostu musiało się stać. Inne albumy, które nagrywałem, mogłyby powstać albo nie, ale ten sam się  zamanifestował. Ja mam wobec tej płyty wręcz taki służebny stosunek. Nie czuję, że ona jest do końca moja. Postanowiłem, że wracam do grania, będę występował i wydurniał się przez dziewięć miesięcy. Nawet w barze mlecznym! Nie chcę wracać do tego starego stylu myślenia, do grania koncertów tylko w klubach. nie chcę się ograniczać. Chcę po prostu przeżyć ten czas najpełniej, jak mogę. Czuję, że ta płyta wymaga tego ode mnie - mam zobowiązanie wobec niej. Wiesz, mi nie zależy na fejmie. Relacje międzyludzkie są dla mnie najistotniejsze. Rozmowa, a nie monolog. Nikt nie musi przyklękać na kolanie, ponieważ ja teraz mówię i mam coś ważnego do powiedzenia. No nie, status gwiazdy jest mi obcy.

Teksty pisałeś podobno w drodze do pracy. Jak to wygląda? Przychodzi ci coś do głowy i musisz natychmiast rzucić wszystko, siąść i pisać?

- Z większością tekstów tak jest. Dużo chodzę. Jestem dosyć impulsywnym, znerwicowanym człowiekiem, w związku z tym muszę harmonizować się poprzez ruch: chodzenie, bieganie, granie, gadanie (śmiech). Wstaję o 5 rano, medytacja, gimnastyka, potem idę lub biegnę ok. 45 minut do pracy i wtedy następuje eksplozja endorfin. To jest najwspanialszy moment w ciągu dnia, bo można obejrzeć te wszystkie swoje zwierzaki, wszystkie przedziwne rzeczy, które się pojawiają w głowie, w sposób łagodny i przyjazny. Patrzę na nie jakoś jaśniej i mam taką nadzieję, że ten dzień będzie jednak fajny, że życie ma sens, a świat się nie rozpadnie na kawałki. Wpadają wtedy różne frazy, które próbuję zapamiętać. Te wersy zapieprzają, więc jak przychodzę do pracy 15 minut przed czasem, to zapisuję na kartce to, co zapamiętałem. Później nad tym tekstem dalej pracuję, wrzucam go do betoniarki umysłowej i on się tam obraca z innymi zdaniami.

Długo później przy nich grzebiesz? Bo one, mimo że są proste, sprawiają wrażenie bardzo dopracowanych.

- Ten pierwszy strzał jest bardzo szybki. To z reguły większość tekstu, ale to surowy materiał. Taki zaczyn, natomiast sam wypiek jest bardziej pracochłonny. Chodzi o frazę śpiewaną, ona musi być prawdziwa, musi siedzieć idealnie i pracować dobrze z oddechem. Czasami wydaje mi się, że coś mogło być lepiej napisane, ale jak dobrze siedzi, to tak to zostawiam. Papier dużo przyjmie, ale potem coś śpiewasz i brzmi to sztucznie. Z tym się mozolę najbardziej.

Ale później śpiewasz np. "Moja mama ma depresję" i wers o wielkiej, czułej piersi nie potrafi wyjść z głowy... To jest majstersztyk.

- Jak to zaśpiewałam, to pomyślałem, że jest to ze wszech miar żenujące. Jak mogę coś takiego śpiewać w ogóle? (śmiech)

Moja żona, kiedy jej to puściłem, patrzyła na mnie jak na idiotę, a przy kolejnych odsłuchach miała łzy w oczach.

- Moja Marta miała to samo! Powiedziała, że to jest ku*** nie do przejścia, ale mówi: "Zostaw to, bo to cholernie zostaje w głowie". Musiałem zostawić, inaczej to nie miałoby sensu. Emocjonalnie czułem tę frazę. Muszę siebie pochwalić za to, że zrezygnowałem z fałszywego poczucia męskości, pisząc te piosenki. Paradoksalnie wydaje mi się to teraz bardzo męskie, ponieważ nie boję się pokazać miękkiego podbrzusza. Mam w d***e, co ktoś na ten temat powie. Ja mam 55 lat i wydaję mi się, że ten wiek trochę uwalnia. Myślę sobie: "W d***e z tym wszystkim, rób, co chcesz. Kiedy masz to zrobić jak nie teraz?"

Zastanawiam się, czy ty jesteś szczęśliwym człowiekiem? Słuchając twojej płyty, z jednej strony czuję ukojenie i mam uśmiech od ucha do ucha, a z drugiej chce mi się płakać.

- To jest mniej więcej ten stan, w jakim ja się znajduję. Jakbyś gotował zupę o ostrym, kwaśnym, gorzkim i słodkim smaku. Nie wiesz, czy popełnić samobójstwo, czy kupić sobie wino i zacząć tańczyć na ulicy. Jak jestem szczęśliwy, to zaczynam być podejrzliwy. Kiedy jestem nieszczęśliwy, to uważam, że mam wybór, że mogę spróbować wydostać się z tego bulgoczącego gara, bo to wszystko się wydarza w mojej bani. Mogę obiektywnie powiedzieć, że wszelkie warunki zewnętrzne mi sprzyjają. Mam co jeść, mam gdzie spać, mam wszystkie kończyny, mam przyjaciół, mam rodzinę, robię muzykę, ja pie***lę... Ilu ludzi na świecie ma takie warunki? Bardzo mało. Jeżeli chodzi o mój stan psychiczny, to jest on zmienny, co chwilę muszę oczyszczać swoje psyche.

Kiedy więc kolejne czyszczenie, czyli kolejna płyta?

- Tak jak mówiłem, dałem sobie dziewięć miesięcy na granie tych piosenek. Termin mija w czerwcu. Wtedy podejmę decyzję co do mojej dalszej artystycznej działalności publicznej. Chciałbym nagrać jeszcze jedną płytę, a jak się uda, to więcej. Mam trochę piosenek, które czekają na to, żeby coś z nimi zrobić.

Yugoton: 20 lat przebojowej płyty. Kiedy premiera winylowej wersji?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy