"Mam ochotę pograć rocka"

Grupa Wilki była jednym z najważniejszych zespołów na polskiej scenie muzycznej lat 90. Niestety, formacji, na czele której stał Robert Gawliński, nie było dane istnieć zbyt długo. Wilki rozpadły się zaledwie po trzech latach istnienia. Na rynku pojawił się właśnie album zawierający największe przeboje Gawlińskiego, pochodzące zarówno z jego solowych płyt, jak nagrania Wilków. Z tej okazji z wokalistą o jego niedoszłej roli Morrisona, powodach rozpadnięcia się Wilków, nie wydanej książce i Bogdanie Łyszkiewiczu, rozmawiał Konrad Sikora

article cover
INTERIA.PL

Dlaczego zdecydowałeś się wydać płytę z największymi przebojami?

RG: Właściwie to nie ja się zdecydowałem. Kiedy odchodziłem z wytwórni MJM Music, były z tym pewne problemy. Nie chciałem podpisać listu intencyjnego do Sony Music, następcy MJM. Zawarliśmy wówczas dżentelmeńską umowę, iż za to, że dają mi wolną rękę przed zrealizowaniem kontraktu, mają prawo do wydania w latach 2000-2001 płyty typu „The Best”. Teraz ukazuje się ona na rynku.

Trafiły na nią także twoje solowe kompozycje. Czyli umowa uległa małej renegocjacji?

RG: Tak. Było mnóstwo różnych pomysłów na to. Na początku miała to być płyta pojedyncza, zawierająca tylko single. Później powstała koncepcja albumu dwupłytowego – ja byłem przeciwko temu pomysłowi, ponieważ zamierzałem wydać kolejną własną płytę, nie pasowało to też Pomatonowi, dla którego obecnie nagrywam. W końcu jednak doszło do ugody.

Na album trafiły dwie całkiem nowe kompozycje. Jedna z nich, utwór „O miłości”, zadedykowałeś tragicznie zmarłemu niedawno Bogdanowi Łyszkiewiczowi, liderowi Chłopców z Placu Broni. Byliście w bliskich stosunkach?

RG: Nie przyjaźniliśmy się, ale strasznie mnie dotknęła jego śmierć. To bardzo głupia śmierć. Miał dobrą furę i w sumie powinien był przeżyć, ale widocznie tak mu było pisane. Dlaczego jemu? Dlatego, że to był taki facet. Gdzieś tam mnie czasami śmieszył, czasami bawił, ale był chyba ostatnim śpiewającym w Polsce hippisem. Śpiewał zawsze o miłości, o tym, że będzie lepiej i trzeba mieć w sercu nadzieję. Szkoda, że tacy ludzie odchodzą. Może są za życia nieco groteskowi, ale kiedy odchodzą, to się robi pusto.

Na rynku swego czasu pojawiła się reedycja pierwszej płyty Wilków. Czy jest szansa, że to samo będzie z następnymi?

RG: To jest biznes Sony Music. Ponieważ ukazał się właśnie album typu „The Best”, nie wydaje mi się, aby w najbliższym czasie chcieli to zrobić. Każda firma ma swoje pomysły na zarabianie pieniędzy i to wszystko tak naprawdę zależy od nich.


Masz już na koncie cztery albumy firmowane własnym nazwiskiem. Jesteś zadowolony z tego, jak przebiega twoja solowa kariera?

RG: Chyba tak. Robię to, co mi się podoba, gram muzykę taką, jaką lubię. Nawet lubię swoje solowe płyty, najmniej może tę ostatnią. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale większy sentyment mam do „X” i do „Kwiatów jak relikwie”. Ale myślę, że w najbliższym czasie to się poprawi.

Skoro wspomniałeś o albumie „X”. Swego czasu ukazała się jego specjalna edycja, z dodatkowymi utworami z koncertu. Niestety, ilość wydanych egzemplarzy była znikoma. Dlaczego tak się stało?

RG: To był koniec mojej współpracy ze Starlingiem. Jeśli firma dobrze zarobiła na jednej płycie, to kiedy artysta chce wydać z siebie więcej goryczy, a na tym albumie nie było żadnych przebojów, to nie ma już tego zaangażowania. Było zachowanie typu – ‘Niech gwiazda teraz sobie sama radzi’. Było koleżeństwo, ale nie było już pracy. Przy tej płycie zawalono dużo rzeczy. Tak już się stało, nic na to nie poradzę. Mimo wszystko miło wspominam współpracę ze Starlingiem.

Czy planujesz w najbliższej przyszłości jakieś zmiany w swej muzyce?

RG: Ostatnio mam dużo czasu na różnego rodzaju przemyślenia i doszedłem do wniosku, że może nagram trochę inne piosenki. Utwór „Beze mnie o mnie” jest tego zapowiedzią. Chcę w ogóle wrócić do grania gitarowego. Zobaczymy jak to wyjdzie. Mam ochotę troszeczkę pograć sobie rocka. Znudziło mi się elektroniczne produkowanie płyt. Zresztą nie można siebie samego oszukać. Nie jestem człowiekiem, który się wychował na hip hopie i techno. Mnie zawsze było bliższe granie grunge’owe. To nie jest moja muzyka, bo ja tak nie grałem, ale stylistycznie na pewno jest mi ona bliższa. Nie chcę rezygnować z elektroniki, ale muzyka musi mieć wykop. Będzie mniej klawiszy. Może pojawi się trochę transu. Na pewno zmienią się także trochę teksty.

Kiedyś mówiono o książce na temat zespołu Wilki. Nigdy się ona nie ukazała, dlaczego?

RG: Najstarsi wilcy nie wiedzą, co się z nią stało. Pisał ją chyba Kuba Wojewódzki w czasie, kiedy Wilki były jeszcze zwykłym zespołem młodzieżowym. Przepadła w jakichś dziwnych i głupich okolicznościach. Nie pamiętam, jak to dokładnie było. W sumie już miała wyjść, były nawet gotowe zdjęcia. Wszystko było zapięte na ostatni guzik i nagle zniknęło. Szkoda, bo było tam dużo fajnych zdjęć i różnych ciekawych wspomnień. Sam z chęcią bym ją trzymał w domu na półce. Naprawdę szkoda, że nic z tego nie wyszło.


Czy w tej książce znalazłaby się odpowiedź na pytanie, dlaczego Wilki się rozpadły?

RG: Na pewno. Mówiłem już o tym wiele razy. Wilki rozpadły się ze zmęczenia. Po prostu przez te trzy lata zagraliśmy bardzo dużo koncertów, w naprawdę różnych miejscach. Nabieraliśmy doświadczenia. Zdarzało nam się grać w zimę, w nieogrzewanych salach. Oczywiście, było dużo alkoholu, dużo narkotyków. Wszystko złożyło się na to, że - delikatnie mówiąc - mieliśmy siebie dosyć. Oczywiście, pomogły nam w tym nasze dziewczyny. One jako pierwsze zaczęły toczyć wojny. Tak to jakoś się złożyło. Ostatnio jestem z chłopakami w dobrych stosunkach. Rozważaliśmy nawet możliwość zagrania jakiegoś jednego koncertu, spotkania się z fanami i przypomnienia sobie starych czasów. Jednak w miarę tych rozmów doszliśmy do wniosku, że szkoda tak się spotykać bez sensu, że może lepiej poczekać do czasu, kiedy cały zespół będzie miał coś do powiedzenia. Jeśli Wilki będą miały coś razem do powiedzenia, to kto wie, może kiedyś się reaktywujemy. Musi o coś chodzić. W takim przypadku wszystko jest możliwe. Niczego nie przekreślam z góry.

Uwielbiam klubowe granie. Z Wilkami zawsze na koncertach czuć było w powietrzu jakąś niesamowitą atmosferę. To były koncerty klubowe. Nie zawsze polegały one na odegraniu płyty w całości, jak to bywa na wielkich spędach. Było to coś na pograniczu happeningu - często zakrapiane alkoholem imprezy, na których byliśmy połączeni miłością do muzyki. Publiczność to rozumiała i bardzo w nas to ceniła. To naprawdę były piękne chwile

Przed Wilkami byłeś członkiem kilku innych zespołów. Czy żałujesz, że któremuś z nich nie udało się odnieść znaczącego sukcesu?

RG: Na pewno szkoda mi Madame, bo był to zespół, który w tamtych czasach, kiedy królowało Lady Pank, prezentował coś bardzo odmiennego. Na nasze koncerty przychodziły ogromne ilości osób. Mieliśmy świetną publiczność. Fajnie by było nagrać taką płytę studyjną, z muzyką, którą wtedy graliśmy. Wtedy mieliśmy tony pomysłów, napisaliśmy materiał na kilka albumów, jednak nikt nie chciał ich wydać. To był czas, kiedy szukało się zespołów grających jak Papa Dance. Mówili nam: ‘Zróbcie jakieś fajne przeboje, to pogadamy, bo jesteście fajne chłopaki’. Wnerwiało nas to. Byliśmy młodzi i zbuntowani. Nie chcieliśmy iść na żadne tego typu układy.

To samo z Made In Poland. Naszą płytę miał wydać Tonpress i także szlag to trafił. Z Operą to był krótki epizod. Wyjechałem sobie do Torunia. Chłopaki z Republiki są naprawdę wspaniali. Jesteśmy prawie jak bracia. Przeżyliśmy wiele wspaniałych chwil. Muzycznie mógłby być lepiej. W sumie to ja musiałem się wbić w tę płytę, gdyż była już nagrana. Musiałem tylko dopisać teksty i zaśpiewać. Oni chcieli zrobić coś innego niż Republika, a mnie do końca ta muzyka nie odpowiadała. Takie eksperymenty bywają trudne, ale na pewno jest tam kilka wartościowych utworów. To był krótki, ale bardzo mi potrzebny epizod.


Jeśli chodzi o Madame, to ukazała się jedna, koncertowa płyta tej grupy. Szybko jednak zniknęła ze sklepowych półek. Czy jest szansa, że będzie ją jeszcze można kupić?

RG: Ten album wydał człowiek będący niemal jednoosobową firmą. Znalazł gdzieś ten materiał i zapytał się, czy chcemy go wydać. Z Robertem Sadowskim doszliśmy do wniosku, że nie chcemy na tym zarabiać. Po prostu niech to wyjdzie i będzie jakąś tam pamiątką. Wiem, że płyty nie ma w sklepach, ale to w sumie dobrze. Jest to taki rarytas.

Co sądzisz o polskim rynku muzycznym?

RG: Uważam, że jest na nim ogromna zapaść. Na całym świecie coś się dzieje, odkrywa się ciągle ambitne nowe talenty, a u nas nic. Same plastikowe podróbki. Dobrze, że Myslovitz coś osiągnęli, bo to jest prawdziwy zespół. Dużo pracują i ja im od dawna kibicuję. Można ich lubić albo nie lubić, ale trzeba przyznać, że to porządna firma. Lansuje się jakieś gwiazdki, wyciągnięte nie wiadomo skąd. Te dziewczyny, które miały coś do powiedzenia jak choćby Edyta Bartosiewicz czy Kayah, rozmieniły się na drobne. Jest pogoń za pieniądzem, który jest u nas przedmiotem kultu. Nagle kasa stała się najważniejsza. Coraz częściej słyszy się gadki typu - ‘Stary wydałeś płytę, ekstra, a ile już się sprzedało?’. To jest cała dyskusja na temat sztuki. Można to nawet zaobserwować w samej branży. To podejście też zabija sztukę. Ludzie chcą sztuki i wyczuwają, kiedy wciska się im jakieś gówno.

Czy uważasz, że na naszym rynku jest jeszcze miejsce dla takiej muzyki, jaką grały Wilki?

RG: Ten rynek jest tak mały, że na wszystko jest w nim miejsce. Parę razy byłem w Stanach Zjednoczonych i jestem oczarowany, że tam każdy ma swoje miejsce, że są kolejki, żeby dostać się na koncert rockowy. Jazzmani sprzedają miliony płyt, są typowo rockowe, bluesowe i jazzowe kluby. Mam nadzieję, że u nas też tak kiedyś będzie. Muzyka jest jedna. Wszystko się łączy, dlatego uważam, że jest na tym rynku miejsce zarówno dla mnie, jak i dla Staszka i dla Zdziśka.


Przymierzałeś się do roli Jima Morrisona w musicalu „Jeździec burzy”. Co z tego wyszło?

RG: Morrison to dla mnie bardzo ważna postać. Moje propozycje typu granie na żywo i tego typu sprawy nie podpasywały autorowi spektaklu. Ja chciałem się do tego porządnie przygotować, zrobić coś oryginalnego, ale ci faceci z teatru lecą sztampą i nie chcą się wyłamywać. Generalnie śpiewać będzie Robert Janowski. I bardzo dobrze, niech sobie śpiewa. Ja na to z pewnością nie pójdę.

Na płycie „Kwiaty jak relikwie” wykorzystałeś fragment utworu „Bird Of Prey” Jima Morrisona. To samo teraz zrobił Fatoby Slim. Udało ci się go znacznie wyprzedzić z tym pomysłem.

RG: Bardzo lubię Fatboy Slima. Uważam, że świetnie to zrobił. Ja wykorzystałem ten utwór trochę inaczej. Było to w sumie pięć lat temu. Myślę, że obie wersje są w porządku. Nie czuję się w jakiś sposób lepszy od niego. Fragment mojego kawałka zostanie wkrótce wykorzystany w „Hamlecie”, który zostanie wystawiony w teatrze na Ochocie.

Możesz coś więcej o tym powiedzieć?

RG: Mam zamiar zrobić oprawę muzyczną do „Hamleta”. Do pierwszej wersji tego spektaklu muzykę zrobił Czesław Niemen. Jak na razie są trzy terminy premiery tego spektaklu. Dwa w tym roku i jeden już w przyszłym. Ten ostatni termin wydaje mi się być najbardziej realistyczny. Wystawi go Teatr Ochota. Prace trwają i mam nadzieję, że wszystko wyjdzie tak jak sobie to zamierzam.

Co sądzisz o powstaniu polskiej MTV u VIVY?

RG: Na pewno nie jest to szansa dla polskich artystów. To tak samo jak w przypadku, kiedy w naszym kraju otworzyły swe przedstawicielstwa zachodnie koncerny płytowe. Naszych albumów dalej nikt na Zachodzie nie wydaje. Są to jeszcze raczkujące pomysły. Poznałem gościa, który robi VIVĘ i uważam, że jest porządnym facetem. Coś się wreszcie zaczyna dziać, bo mamy dołek. To ma szansę ruszyć na dobre dopiero wtedy, gdy w Polsce zacznie się ponowny boom na muzykę. Według moich obliczeń stanie się tak gdzieś za rok lub dwa. Zdarza się to bowiem co 10 lat. Tak było na początku lat 90. i trwało gdzieś do 1996 r. Wchodzą wtedy na rynek wszyscy ci, którzy w okresie boomu nie mieli nic do powiedzenia i mamy kryzys. Mam więc nadzieję, że wkrótce odbijemy się od dna i wtedy VIVA i MTV na pewno się przydadzą.


Co sądzisz o Internecie?

RG: Co sądzę? Wiadomo - jest to zajebista rzecz. Nie podoba mi się jednak sprzedawanie płyt w sieci na zasadzie licencji i tego typu spraw. Muszą być tu wprowadzone jakieś regulacje, ale bez przesady. W sieci za dużo jest piractwa. Niedługo ludziom odechce się w ogóle tworzyć cokolwiek, bo zanim zdążą zrobić premierę, to jakiś fagas z Singapuru wcześniej zdąży to sprzedać w 3 milionach egzemplarzy. To jest bez sensu.

A mp3? Zgodziłbyś się udostępnić swoje nagrania poprzez Napstera?

RG: Chyba tak. Nie widzę w tym nic złego. Może jestem już stary, ale w sumie wolę kupić płytę niż ściągać ją z sieci. Chcę mieć w ręku okładkę, poczytać, co goście mają do powiedzenia. Przypomina mi to trochę kupowanie książek czytanych przez lektora. Traci się ten sens, całą istotę wydawania danego dzieła.

Czujesz się dotknięty przez piractwo w Polsce?

RG: Na pewno miałbym już jakiś zamek i dobre auto. Nie wiem, ile straciłem. Nie da się tego w żaden sposób policzyć. Nie myślę o tym. Po prostu wiem, że piractwo istnieje.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas