Reklama

Łydka Grubasa: "Jesteśmy prztyczkiem w nos nadętego show-biznesu" [WYWIAD]

Dowcip, który zamienił się w niezłą karierę. Łydka Grubasa, czyli zespół założony przez metalowców, którzy postanowili sobie pożartować, nie przejmuje się krytyką, za to bardzo lubi zaskakiwać. Dowodem jest choćby ostatnia płyta grupy, "ĘĆ", na której nie brakuje gości. Razem z Łydką Grubasa na albumie śpiewa choćby Kwiat Jabłoni. Bartek "Hipis" Krusznicki, wokalista Łydki, zdradza, czy warto iść pod prąd i opowiada o najlepszej lekcji pokory w karierze.

Dowcip, który zamienił się w niezłą karierę. Łydka Grubasa, czyli zespół założony przez metalowców, którzy postanowili sobie pożartować, nie przejmuje się krytyką, za to bardzo lubi zaskakiwać. Dowodem jest choćby ostatnia płyta grupy, "ĘĆ", na której nie brakuje gości. Razem z Łydką Grubasa na albumie śpiewa choćby Kwiat Jabłoni. Bartek "Hipis" Krusznicki, wokalista Łydki, zdradza, czy warto iść pod prąd i opowiada o najlepszej lekcji pokory w karierze.
Wokalistą Łydki Grubasa jest Bartosz "Hipis" Krusznicki /Piętka Mieszko /AKPA

Anna Nowaczyk, Interia: Łydka Grubasa i Kwiat Jabłoni - to dosyć egzotyczne połączenie, którego pewnie nikt sobie nie wyobrażał - do czasu. Nagraliście wspólnie piosenkę "Wzięli zamknęli mi klub" i parę osób nieźle zaskoczyliście.

Bartek "Hipis" Krusznicki: - Oj tak, ale równie dobrze można by się zdziwić, że na płycie "ĘĆ" pojawia się Rasta z Decapitated albo Łukasz Drapała, a nawet Czesław Mozil. Jesteśmy zadowoleni, że udało nam się zebrać na tym albumie "wędrowców", którzy zaskakują, są z trochę innej bajki, ale również nam nadają nowego smaku. O to chodziło. Historia z Kwiatem Jabłoni zaczęła się od tego, że słuchaliśmy ich utworu w busie, wracając z koncertu. Już wtedy wpadliśmy na pomysł, żeby na płycie "ĘĆ", poza numerami z naszych pierwszych płyt, pojawiło się coś nowego - a zawsze chcieliśmy zrobić jakiś porządny cover. Szukaliśmy, było wiele pomysłów, natomiast podczas tamtej podróży nasz gitarzysta puścił akurat Kwiat Jabłoni. 

Reklama

Zaczęliśmy gadać: "Kurczę, to przecież rasowy, rockowy numer. Nic, tylko dodać ostre gitary, mocne bębny i będzie cacy". Dla nieprzywykłych słuchaczy może być to zaskakujące, ale dla nas nie do końca - zawsze lubiliśmy łamać konwencję. Nigdy nie chcieliśmy być kapelą, która trafi do jakiejś konkretnej szufladki. Metalowcy i tak powiedzą: "Pasują do siebie, bo jedni i drudzy są 'lajciarzami'", z kolei fani popu złapią się za głowy: "Jezus Maria, Kwiat Jabłoni gra z jakimiś punkami z garażu". To oczywiście nie było wykalkulowane, ale cieszymy się, że znowu odrobinę szokujemy. Niektórzy piszą, że w życiu nie spodziewaliby się takiej kolaboracji, ale są pozytywnie zaskoczeni i dają nam znać, że udało się pogodzić w jednym kawałku dwa pozornie różne światy. Naszym zdaniem utwór wyszedł świetnie, a współpraca z Kasią i Jackiem była po prostu genialna, to są cudowni ludzie.

Kogo z tego zestawu gości na płycie "ĘĆ" było najtrudniej zaprosić?

- Najtrudniej było zaprosić tych, którzy ostatecznie nie zgodzili się na udział (śmiech). Mieliśmy pomysł na kilka innych nazwisk, nie wypaliło, ale nie mamy z tym problemu. Do niektórych osób ciężko było dotrzeć, poza tym każdy przecież może nie mieć po prostu czasu albo chęci. Szanujemy tych artystów, tak czy inaczej. Natomiast jeśli chodzi o tych, którzy się zgodzili, to nie były jakieś straszne wysiłki. Na ogół wystarczył jeden, dwa telefony, potem szybka współpraca, nagranie. Niektórzy zrobili to w tempie wręcz ekspresowym, innym zeszło trochę dłużej. Jeśli widzieliśmy gdzieś opór materii, zmienialiśmy wizję i szukaliśmy dalej, tak było w przypadku dwóch kawałków. Natomiast bardzo się cieszymy, że ostatecznie stanęło na tych ludziach, którzy zagrali i zaśpiewali na "ĘĆ" - bo zrobili to świetnie, wszystko samo się poskładało, lepiej byśmy sobie tego nie założyli i nie wymyślili. No i sami goście, którzy z nami zaśpiewali, byli bardzo zadowoleni - my też byliśmy zaskoczeni, że nie ma żadnych podchodów, niesamowitego dogadywania - a mamy parę nazwisk z pierwszej ligi, gdzie wydawałoby się, że będzie ciężko. Super, że udało się to w ten sposób zrealizować.

Część tych ludzi pewnie świetnie znaliście, ale z niektórymi chyba nie spotkaliście się wcześniej nawet na festiwalowych backstage'ach, prawda?

- Grzesia Halamę poznaliśmy przy okazji kręcenia teledysku do "Pokaż lupę", poza tym jesteśmy niejako połączeni przez wspólnego znajomego (który zresztą zagrał główną rolę w klipie do "Wzięli zamknęli mi klub"). Oczywiście z Rastą, Jelonkiem czy Łukaszem Drapałą krzyżowaliśmy się trochę wcześniej, ale na przykład z Czesławem Mozilem nie. Z Titusem widzieliśmy się może na jednym czy dwóch koncertach, ale raczej w przelocie, większość gości to była dla nas nowość. W związku z tym trzeba było wykonać parę telefonów z drżeniem dłoni (śmiech). Zawsze przecież ktoś po drugiej stronie mógł powiedzieć: "Yyy... Łydka kto?". Na szczęście okazało się, że każdy kojarzył, kto dzwoni, zatem można było wyłożyć sprawę na ławę. Uwielbiamy poznawać ludzi i jesteśmy bardzo zaszczyceni udziałem naszych gości, tym bardziej że większość to naprawdę artyści przez duże A, obecni na scenie od lat, przecież niektórych sami słuchaliśmy za dzieciaka. A teraz możemy z nimi nagrywać - i to jeszcze nasze kawałki! Fantastyczna sprawa. Swoją drogą uważamy, że featuringów i miksów między artystami, gatunkami powinno być jak najwięcej, bo to po prostu poszerza horyzonty.

A która współpraca najbardziej was zaskoczyła?

- Zdecydowanie ta z "Kwiatkami", bo z nimi zobaczyliśmy się w studiu. Lwia część artystów nagrała swoje rzeczy korespondencyjnie. Oczywiście współpracowaliśmy na każdym etapie, natomiast wiele osób pracowało u siebie, samodzielnie. Z Kwiatem Jabłoni było tak, że podchodziliśmy do nich "z pewną taką nieśmiałością". Potem okazało się, że oni do nas tak samo (śmiech). Zaprosiliśmy ich do studia w Białymstoku, przy okazji ich koncertu, udało nam się połączyć te dwie rzeczy. Zaczęło się nieśmiało, ale współpraca potoczyła się fantastycznie. Wszystko było fenomenalnie ugryzione od strony artystycznej, złapaliśmy chemię. Potem poszliśmy na ich koncert, do Opery Białostockiej, gdzie działy się rzeczy niesamowite. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Kwiat Jabłoni na żywo i zgniotło mnie zupełnie. Zagrali tak cudownie, z miejsca zostałem fanem, złego słowa nie dam o tych ludziach powiedzieć. I koncert, i praca w studiu to było dotknięcie z pozoru innego świata, tymczasem okazało się, że jak najbardziej jest to również nasz świat. Podaliśmy sobie ręce i my wciągnęliśmy ich do swojej szafy, a oni nas do swojej.

Łydka Grubasa: "Jesteśmy prztyczkiem w nos nadętego show-biznesu" [WYWIAD]

To dość nietypowy pomysł, żeby nagrywać jeszcze raz swoje stare utwory, do tego z gośćmi. Dlaczego się na to zdecydowaliście?

- Dwie pierwsze płyty, najzwyczajniej w świecie, nagraliśmy jako nieznany nikomu, młody zespół z Olsztyna. To oznaczało, że nagrywaliśmy tam, gdzie się dało i gdzie było nas na to stać, a nie tam, gdzie byśmy rzeczywiście chcieli. Po latach uznaliśmy, że te kawałki są na tyle fajne, iż zasługują na dobre brzmienie plus świeży aranż. No i umówmy się - obecnie gramy też trochę lepiej niż 15 lat temu (śmiech). Nie chcieliśmy robić remasterów, samych nowych miksów, decyzja była jednogłośna - nagrywamy od zera, na nowo. Żeby jednak nie robić wyłącznie kopii poprzednich wersji, wpadliśmy na pomysł gości. Ktoś kiedyś rzucił na koncercie, że fajnie byłoby usłyszeć w "Komunikacji" na przykład Kazika Staszewskiego. Od tego się zaczęło, a potem ten pomysł ewoluował. Chcieliśmy po prostu nadać naszym starym utworom takie brzmienie, na jakie zasługują, a nie takie, na jakie były skazane, bo młody zespół nie miał zbyt wielkich funduszy.

Co sobie myślisz, kiedy dzisiaj włączasz wasze stare płyty?

- Boże, jak ja słabo śpiewałem (śmiech)! A tak poważnie - my się podpisujemy pod tymi kawałkami jak najbardziej - to są przecież nasze utwory. Każdy zespół na jakimś etapie ma prawo do wykluwania się, do porastania w pierwsze pióra. Porównując - nikt nie rodzi się od razu gotowym Robertem Lewandowskim. Trzeba nauczyć się, w którą stronę boiska kopnąć piłkę, a dopiero potem można bawić się w drybling. Trochę podobnie jest z muzyką. Bardzo mnie denerwuje, kiedy jacyś dyżurni hejterzy niszczą młode kapele. Chłopaki wypuszczają pierwszy kawałek, a ktoś im od razu pisze: "Weźcie się zabijcie, nie grajcie już, bo Metallica jest lepsza". To tak nie wygląda. Każda grupa musi się rozwinąć, zdobyć pierwsze szlify, wyjść na scenę, pierwszy raz się skompromitować, za drugim razem zagrać równiej, potem dać przełomowy koncert, na którym wszyscy będą się naprawdę dobrze bawić, a wtedy jest uniesienie, dostaje się skrzydeł. Taka droga jest zupełnie normalna. 

Wracając do sedna - nasze pierwsze dwie płyty były robione w zupełnie innych okolicznościach niż dzisiaj, wtedy to była całkowicie hobbystyczna działalność. Muzykę nagrywało się po zajęciach albo po pracy, w piątek wieczorem przez dwie godziny, za kasę odłożoną z pierwszej roboty. Pracowaliśmy wtedy w danym studiu dlatego, że było blisko, a nie dlatego, że tam akurat fajnie brzmią gitary. I tak, podpisujemy się oczywiście pod tymi albumami - ale dzisiaj na pewno wiele rzeczy zrobilibyśmy inaczej. I owszem, czasem łapię się za głowę i myślę: "Jak można było coś takiego wypuścić? (śmiech)". Ale zawsze mieliśmy do siebie bardzo duży dystans i bierzemy poprawkę na to, że takie były czasy, tacy wtedy byliśmy, więc tak to właśnie wyglądało. Cieszę się, że im nowsza płyta w naszym dorobku, tym lepsza.

Nie każdy zespół ma też dzisiaj okazję rozwijać się na bieżąco, już na scenie. Powiedzmy sobie otwarcie, że presja rynku i konkurencja robią swoje. Mieliście sporo szczęścia, że udało wam się przejść taką drogę.

- Tak. Tu kluczowe jest słowo "rynek". My akurat nie jesteśmy kapelą, która kiedykolwiek, na jakimkolwiek etapie, myślałaby stricte pod kątem rynku. Nie mam absolutnie nic przeciwko muzycznej komercji. Wiesz, rockandrollowcy często są zbuntowani, krzyczą: "O, nie, to jest g***o, to jest słabe, to jest komercyjne". Jakby to była jakaś obelga.

Aż dostaną jakąś dobrą, komercyjną ofertę za niezłe pieniądze.

- Tak, aż dostaną dobrą ofertę. Wtedy: "Panowie, potrzebna jest piosenka o miłości do radia, ścinamy włosy, zakładamy trykoty, będzie dobrze". Nie chcę nikomu wytykać niekonsekwencji, bo nie czuję się autorytetem na tyle, żebym mógł kogoś osądzać. Prywatnie mam swoje zdanie, ale nie muszę tego ogłaszać na prawo i lewo. W każdym razie jest tak, że jeśli ktoś faktycznie wchodzi na rynek i usiłuje stworzyć produkt, który ma się sprzedać, dotrzeć do szerokiej publiczności, to coś już powinien naprawdę umieć, żeby to zadziałało. My natomiast zawsze chcieliśmy grać dla własnej przyjemności, robić swoje kawałki, nie zależało nam na zaistnieniu w mainstreamie, nie mieliśmy parcia na szkło albo eter. Zawsze byliśmy trochę antyzespołem. Dziś jesteśmy trochę memem, prztyczkiem w nos całego tego nadętego szołbiznesu. Dzięki temu i dzięki naszej konsekwencji, niezależnemu wydawaniu płyt, udało nam się zachować kręgosłup. Doszliśmy tu, gdzie jesteśmy dzisiaj - chociaż to też trochę pretensjonalnie brzmi - dzięki temu, że nie daliśmy się po drodze spłaszczyć, zgnieść, "wynicować" na fałszywą stronę. Wbrew pozorom to nie jest też takie trudne, wystarczy nie sprzedawać się za byle pięć złotych. Należymy do nielicznej grupy muzyków, którzy są szczęśliwi, ponieważ żyjemy z tego, co lubimy, staramy się być konsekwentni, nie musimy walczyć o playlisty ani przejmować się tym, że jeśli radio nas nie zagra, to dostaniemy mniej pieniędzy. Zupełnie nie o to nam chodzi.

A gdyby ktoś zaoferował wam niezłe pieniądze za użyczenie piosenki do reklamy, zgodzilibyście się?

- Szczerze? Tak (śmiech). Czemu nie? Wiadomo, że gdyby ktoś chciał wziąć jakiś nasz utwór i zareklamować nim podpaski albo puder dla dzieci, musielibyśmy rozważyć, czy to już jest przypał, czy jeszcze nie. Gdyby to nam nie pasowało, to byśmy się nie zgodzili, natomiast jeśli pasowałoby do tego, co robimy, to czemu nie? Jeżeli ktoś chce zapłacić, to proszę bardzo, chętnie skasujemy, oczywiście po uprzednim rozważeniu, czy to nie kłóci nam się z charakterem kapeli. I decyzja na pewno będzie nasza. Mieliśmy na przykład propozycję nagrania zajawki programu radiowego, który nie ma nic wspólnego z muzyką. Nie zgodziliśmy się. Nawet nie doszliśmy do kwestii kasy, bo samo założenie nam nie leżało. Musielibyśmy zaśpiewać własny numer z innymi słowami, na przykład o łowieniu ryb albo samochodach. Odrzuciliśmy coś takiego. Mieliśmy też oferty występów w talent shows. Ktoś zadzwonił i chciał, żebyśmy zagrali konkretny kawałek, po to, żeby były kontrowersje. No nie, na takie coś się nie zgodziliśmy. Aczkolwiek nie zamykamy sobie żadnych drzwi, nie stawiamy barier, nie będę krzyczeć: "O, nie, tam w życiu nie pójdziemy, bo to komercja, zdrada i brakuje prawdziwego rock and rolla". Bądźmy normalni, wszędzie da się fajnie zagrać. Podam taki przykład. 

Gramy bardzo dużo koncertów plenerowych, w tym roku będzie ich około 45. Często trafiają nam się imprezy, które nie do końca są kojarzone z muzyką rockową, wiesz: święto pomidora, dni marchewki, dzień ziemniaka. W środowisku mówi się, że to trochę obciach grać takie koncerty, bo wychodzisz do ludzi, którzy na co dzień nie mają do czynienia z rock and rollem. Że to żenada, bo za pieniądze występujesz dla publiczności, która normalnie słucha czegoś innego. My mamy zupełnie inną filozofię. Uważamy, że właśnie fajnie jest tam zagrać, bo wiele osób po raz pierwszy zetknie się na żywo z muzyką gitarową. A może ktoś akurat odkryje dzięki temu zupełnie inny świat? To jest trochę wyzwanie, trochę misja, trochę też sprawdzenie się. Oczywiście zawsze stawiamy na autentyczność, bo gramy tam swoje kawałki. To nie jest tak, że wykonamy siedem razy "Rapapara" i do domu, albo wystąpimy z playbacku. No nie. Na Truskawkobraniu zachowujemy się tak samo jak na przykład na Pol'and'Rocku. Jeśli ktoś jest gotowy przyjąć nas w tej naszej, autentycznej formie na dniach miasta, to super, na pewno nie będziemy się blokować tylko dlatego, że nie jesteśmy na rockowym festiwalu. I cudownie, że w mniejszych miejscowościach też jest szansa grać rocka!

Sam stwierdziłeś, że jesteście trochę memem, więc wasza obecność na takich pozornie niepasujących imprezach akurat nie powinna dziwić. To też w pewnym sensie pójście pod prąd dla rockmanów, prawda? 

- To też nie jest tak, że idziemy pod prąd na siłę. Nie chcę się przedstawiać jako niesamowity rebeliant, który wywraca stolik, rozsypuje szachy i wprowadza własny porządek. Znamy swoje miejsce i zawsze podkreślaliśmy, że ktoś działa po swojemu, a my... w inny sposób - i tyle. Nie ma tu żadnego gniewu, obrazy. Jeżdżenie po wielu imprezach trochę nauczyło nas tego, żeby patrzeć na ludzi przyjaźnie, nie stawiać wokół siebie murów, bo to nie ma sensu. Wiele rzeczy w naszym kraju musi mieć swoją szufladkę, z góry wytyczoną ścieżkę, a potem ludzie boją się trochę wychylić i sprawdzić, czy nie da się zrobić czegoś inaczej. Lubimy to zdroworozsądkowe podejście do wszystkiego. Warto wyrzucić z siebie gniew, żółć, bo życie staje się wtedy przyjemniejsze. Nagle zaczyna się dostrzegać piękno w takich rzeczach, w których wcześniej go nie widzieliśmy. Człowiek robi się spokojniejszy, zaczyna myśleć pozytywnie, ma lepszą perspektywę.

Była jakaś konkretna sytuacja, która pomogła wam zmienić podejście do świata?

- Odebraliśmy wiele lekcji pokory. Od początku chcieliśmy bardzo dużo grać. No i byliśmy młodymi ludźmi z podejściem - a jak! - że nasz zespół to jest super, hiper.  Wiesz - mam gitarę, więc wszystko mi się należy, od razu wychodzę na scenę, all eyes on me. Wszystko do czasu, kiedy naprawdę dobre grupy pokazały nam, jak się gra i ile mamy do nadrobienia. Na szczęście stało się to dosyć szybko i mogliśmy się skupić na tym, żeby bardziej pozytywnie odbierać świat. Natomiast dla mnie prywatnie taką nauczką była sytuacja z gniewnymi artykułami, które pisałem do portalu rockowego. Żartobliwe, cięte wyliczanki typu "najgłupsze rzeczy w muzyce metalowej", "najgłupsze rzeczy w bluesie". Och, ile tam było jadu i ostrego dowcipu. Te teksty cieszyły się przez chwilę popularnością w pisarskim podziemiu. Im bardziej cisnąłem, tym więcej ludzi reagowało, więc byłem coraz bardziej zgryźliwy. Parę razy ktoś mi napisał: "Wiesz co, stary? Ty się zrobiłeś najgorszym zgredem, krytykujesz wszystko i wszystkich. Czy to jest dla ciebie fajne?". Oczywiście to wyśmiałem i jeszcze bardziej dokładałem do pieca. Aż pewnego dnia naszła mnie refleksja, że faktycznie stałem się takim zgredem. Przeczytałem te starsze rzeczy i stwierdziłem: "Dżizas, ale ze mnie łajza. Siedzę i wyszukuję problemy". Nastąpiło opamiętanie, zupełnie inaczej spojrzałem na świat. I zacząłem starać się robić takie rzeczy, żeby on był trochę lepszy, a nie gorszy. Była jeszcze jedna taka sytuacja, którą pamiętam. Jako ortodoksyjny rockandrollowiec zacząłem się trochę jarać hip-hopem. To niesamowicie otworzyło mi głowę, pomyślałem, że jednak na gitarach świat się nie kończy, bo można robić piękne rzeczy beatem i słowem. I nagle patrzę w lewo, w prawo, rety, ile dobrej muzy jest dookoła! Oj tak, wyjście z okopów, rozejrzenie się, bardzo dużo daje. Jeśli wiemy więcej, dostrzegamy więcej, naprawdę mamy zdrowszy umysł.

Łydka Grubasa zaczęła się jako dowcip, a skończyło się poważną działalnością.

- Tak, Łydka Grubasa była żartem. To był właściwie przerywnik koncertowy podczas występów metalowego zespołu Respite, w którym graliśmy. To wyglądało tak: po pięciu kawałkach nagle schodziliśmy ze sceny, za to pojawiali się na niej ci sami faceci w rajstopach z przedszkola i z garnkami na głowach. Graliśmy kilka numerów jako Łydka Grubasa, nikt nie wiedział, o co chodzi. Po chwili wchodziliśmy z powrotem, ubrani na czarno, młóciliśmy dalej metal. Te inspiracje wzięły się z lat 90., od grupy Big Cyc, z programu Lalamido, od Piersi z Kukizem. Im więcej absurdu, tym lepiej. To właśnie w nas zostało, a z czasem zamieniło się w główny zespół. I w ten sposób dowcip stał się naszym sposobem na życie.

Obstawiłbyś wtedy, że to metal pójdzie w odstawkę, a właśnie Łydka Grubasa zostanie?

- Nigdy się tego nie spodziewałem. Kiedy nagrywaliśmy naszą pierwszą studyjną płytę, myśleliśmy, że to będzie album pożegnalny. Chcieliśmy właściwie rozwiązywać kapelę i stwierdziliśmy, że zbierzemy nasze najlepsze utwory, tak na pamiątkę, na do widzenia. I...  od tego wszystko się na dobre zaczęło. Basista, Artur, wysłał ten materiał na Pol'and'Rock Festival, trafiliśmy na małą scenę, nagle okazało się, że ten zespół sobie radzi. Natomiast nigdy nie kalkulowaliśmy. Nie planowaliśmy i nie zakładaliśmy celów, targetu. Tego, że Łydka coś osiągnie, że będzie jeździć po kraju i koncertować też nie (śmiech). Byliśmy przekonani, że tego typu kapeli, z naszymi tekstami i tak nikt "duży" nie kupi - nie odważy się nas nigdzie zaprosić. Szczęśliwie okazało się, że przynajmniej częściowo byliśmy w błędzie. Nikt duży nas nie kupił, ale do ludzi, do publiczności jeździmy i gramy nieustannie. Działa to do dzisiaj i nic, tylko się cieszyć. Może pomogło w tym to, że, owszem, mogliśmy być niepoważni na scenie, ale od samego początku pilnowaliśmy tego, żeby dobrze brzmieć na żywo. Treść treścią, formuła formułą, ale wykonanie zawsze musiało być dobre. 

Nie ciążył wam nigdy ten wizerunek muzycznych żartownisiów? Nie utrudniło wam to działalności?

- Tak, to trochę nad nami wisi. Odium niepoważnej kapeli i jajcarzy. Na pewno te i owe drzwi są dla nas z tego powodu zamknięte. Niektórzy nie traktują nas równoważnie z "poważnym" graniem. Myślą sobie, że Łydka Grubasa to ci od "Rapapara", czyli na bank sama płytka muzyka i zapewne to "wieśnioki", które przyjdą do studia i będą bekać. Szablonowe i trochę krzywdzące, ale my też nie będziemy specjalnie się silić, zmieniać tylko po to, żeby jacyś "poważni muzycy" czy redaktorzy nas polubili. Możemy próbować do nich dotrzeć, najlepiej zagrać dobry numer z fajnym brzmieniem, natomiast nie będziemy nikomu wchodzić w tyłek bez wazeliny. Jakaś tam część osób ocenia nas krytycznie, na szczęście zwykle w ogóle nie merytorycznie, tylko emocjonalnie. Może jest w tym jakaś goryczka, nie wiem, nie chcę nikogo oceniać. Każdy ma prawo do swojego zdania. 

Mogę tylko apelować do ludzi, żeby nie oceniali powierzchownie, nie wyrabiali sobie zdania na podstawie jednego kawałka albo refrenu. Dzisiaj świat tak pędzi, że mamy kilka sekund na poznanie jakiegoś zjawiska. Zespoły nawet przestają wydawać płyty, skupiają się na singlach, bo wiele osób nie przesłuchuje w całości albumów. Zawsze będziemy namawiać, żeby jednak wgłębić się w temat i poświęcić chwilę na lepsze poznanie czegoś nowego. Można wtedy odebrać o wiele więcej przekazu i emocji, niż dostalibyśmy po ledwo liźnięciu tematu.

Skoro wspomniałeś już o powodach do radości, to fani pewnie się ucieszą, bo nie tylko możecie się pochwalić płytą "ĘĆ" z gośćmi, ale już planujecie kolejny album. Uchylisz rąbka tajemnicy?

- Odkąd skończyła się pandemia, właściwie cały czas jesteśmy w trasie. Bez kitu, nie mieliśmy czasu, żeby porządnie przysiąść w sali prób i powymyślać nowe kawałki, a nie wyobrażam sobie robienia płyty korespondencyjnie. Najlepiej nam się pracuje, kiedy jesteśmy wszyscy razem i gramy razem. W każdym razie - planujemy wreszcie album z całkiem nowym materiałem. Będziemy go nagrywać prawdopodobnie w grudniu. Mamy już zarezerwowane wstępnie studio, musimy jeszcze tylko dorobić brakujące kawałki. Jest nieźle, mamy już lwią część płyty i wiele pomysłów, więc wiosną przyszłego roku powinniśmy uraczyć ludzi świeżym materiałem. Oby znowu był równie dobry, jeśli nie lepszy niż poprzednie! No i - do zobaczenia na koncertach!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Łydka Grubasa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy