Reklama

Lisa Stansfield: Na fali (wywiad)

3 listopada na Torwarze w Warszawie wystąpi brytyjska wokalistka Lisa Stansfield, która ma na koncie ponad 20 mln sprzedanych płyt. Do Polski przyjedzie z nowym materiałem pochodzącym z wydanego na początku roku albumu "Seven".

Debiutancki album Lisy Stansfield "Affection" (1989), promowany przebojowym singlem "All Around The World", odniósł olbrzymi sukces. W ten sposób rozpoczęła się wielka kariera Lisy Stansfield. Trzy statuetki Brit Awards, Ivor Novello Awards i mnóstwo przebojów - oto tylko część dorobku 48-letniej wokalistki gustującej w popowo-soulowej stylistyce.

Na rozmowę z Lisą Stansfield Marcin R. Nowicki zaproszony został do jej rodzinnego Rochdale pod Manchesterem. Ostatecznie jednak do spotkania doszło w barze hotelu przy Charlotte Street, w samym sercu Londynu.

Reklama

Wokalistka, która wyznaczyła wzór brytyjskiej elegancji w muzyce pop, okazała się rozmówczynią pełną zaangażowania, ale także osobą pozbawioną zmanierowania, o które można by podejrzewać kogoś, kto sprzedał ponad dwadzieścia milionów płyt.

Marcin R. Nowicki: W poprzednich dziesięciu latach zniknęła pani z zasięgu radaru show-biznesu. Co się działo?

Lisa Stansfield: - Był to dziwny, naprawdę dziwny czas. Powodzenie dwóch pierwszych płyt wykroczyło poza skalę. Wszystko stanęło na głowie. Nie jestem typem osoby, która zalicza jedną wielką imprezę za drugą. Kolejny album nagrywaliśmy w Irlandii. Przebywając tam zaczęłam interesować się domami, nieruchomościami. Czułam się coraz bardziej znudzona. Każdy wiedział, kim jestem.

- Właśnie w Irlandii stało się coś szczególnego: nikt nigdy nie wspominał, że jestem sławna. Wspaniale - wszyscy wiedzieli, ale po prostu o tym nie mówili. Powiedziałam wtedy do Iana [wieloletni współpracownik i partner wokalistki - przyp. aut.]: chcę tu kupić dom! Ostatecznie nie tylko powstały tam trzy kolejne płyty, ale znalazłam swoje miejsce. Uwielbiałam spokój Irlandii. Trwało to jednak zbyt długo. Nawet do wyciszenia można się zbytnio przyzwyczaić...

Zatęskniła pani za szaleństwami branży rozrywkowej?

- Mieszkaliśmy w Irlandii czternaście lat. Ostatnich dziesięć stało pod znakiem zadawania sobie pytania: co tak naprawdę chcemy robić? Coraz silniej czułam potrzebę rzucenia się w wir wydarzeń. Potrzebę powrotu do tego wszystkiego.

Czyli rodzaj restartu. A jak wyglądał sam początek tej drogi? Koniec lat 70. to w Wielkiej Brytanii czas niepokojów społecznych. W muzyce zaś start nowej fali. Kto był pani idolem pod koniec czasów szkolnych?

- Na pewno gwiazdy wytwórni Motown i muzyka soul jako taka. Przy czym tam, gdzie dorastałam [okolice Manchesteru - przyp. aut.], tego rodzaju inspiracje traktowane były jako odmienność, niezrozumiały ekscentryzm. Lubiłam część nowej fali. Uwielbiałam Blondie, oni cholernie mi imponowali. Siedziałam jednak w disco.

Między fanami punk rocka a tymi od dyskoteki trwała wówczas regularna walka...

- Dokładnie. "Disco" było wówczas słowem niemal wulgarnym. Wręcz zwalczanym. Bardzo brudne słowo.

Już w 1980 roku wzięła pani udział w konkursie młodych talentów wokalnych, który zresztą wygrała. Nie okazał się on jednak przepustką do sławy. Ta przyszła dopiero pod koniec dekady...

- Tak, zajęło mi to trochę czasu. Co zabawne, gdy sprawy zaczęły się wreszcie udawać, kolejne elementy realizowałam niemal za pstryknięciem palcem. Wszystko ułożyło się w czasie jednego uderzenia serca.

- W biznesie muzycznym wiele osób podchodzi do swoich zadań na zasadzie: ktoś chce być pracownikiem wytwórni płytowej, ktoś asystentem, ktoś ma jeszcze inna koncepcję. Realia wyglądają zgoła inaczej. Nie wystarczy chcieć. To zupełnie nic nie znaczy. W tym biznesie jest ciężko, cholernie ciężko. Przeżywamy chwile świetnej zabawy. Przede wszystkim jednak naprawdę intensywnie pracujemy i trzymamy się reguł.

Piosenka "All Around the World" równo ćwierć wieku temu podbiła świat. Wielkim przebojem stała się w Stanach Zjednoczonych, skąd pochodziła pani ulubiona muzyka...

- W latach 80. staraliśmy się iść własną drogą. Pamiętam, że było u w Wielkiej Brytanii kilka zespołów w bliskiej mi tradycji [w tym momencie Lisa zwraca się w kierunku menedżerki i zaczyna nucić bliżej niezidentyfikowaną piosenkę - przyp. aut.]. To ciekawe, co stało się pod koniec tamtej dekady i na początku lat 90. Wzięliśmy muzykę z Ameryki i uczyniliśmy ją naszą. A później sprzedaliśmy ją również tam. Oniemieli.


Właśnie - na przełomie lat 80. i 90. Ameryka szczyciła się grupą gigantycznych nazwisk, z Michaelem Jacksonem i Madonną na czele. W tym znakomitym dla muzyki pop okresie Europę reprezentowała właśnie pani. Istniała pokusa, by dotrzymać kroku gwiazdom amerykańskiego snu?

- Nie traktowałam tego na zasadzie wyścigu. Jeśli ktoś uzyskał większą popularność ode mnie - w porządku - nie miałam z tym problemu. Wystarczającą satysfakcję przynosiło mi zajmowanie się swoją karierą.

Sława pani nie przerosła? Udało się zachować kontrolę?

- Myślę, że się udało. Mam do tych kwestii własne podejście. Nie ponosimy odpowiedzialności za innych, a za siebie. Od ciebie zależy, czy ochronisz swoją integralność. Należy o nią dbać, wsłuchiwać się w nią. Ludzie wokół ciebie też na tym skorzystają. Bardzo łatwo jest stać się kompletnym dupkiem. Stracić głowę. Tłumy powtarzają, jak bardzo jesteś w porządku, jak mocno cię kochają. Chwila - kochają to, co robię. Nie zaś mnie samą. Nikt tak naprawdę mnie nie zna.

Pozostańmy jeszcze na chwilę na początku lat 90. Dwa lata pod rząd odbierała pani statuetkę brytyjskiego przemysłu fonograficznego, Brit Award dla najlepszej wokalistki. To również okres niezapomnianego koncertu na stadionie Wembley, poświęconego zmarłemu właśnie Freddiemu Mercury. Brała w nim pani udział...

- Gigantyczne przedsięwzięcie. Jedna rzecz utkwiła mi szczególnie w pamięci, bo praktycznie nie zdarza się w tej branży. Mieliśmy za sceną swoje namioty. Nikt, dosłownie nikt, niczego nie żądał. Żadnych ciastek, wody, specjalnych zamówień. Wszyscy, którzy tam występowali, stanęli na wysokości zadania. Zachowali się niesamowicie.

Zaśpiewała pani wtedy pamiętny duet z Georgem Michaelem. Po latach zdarza wam się spotkać?

- Nie widziałam go od wieków. To dziwne, bo mieszkając w Londynie miałam do jego domu dosłownie pięć minut. Ale chwila - zaraz po naszym wywiadzie jadę na spotkanie z prawnikiem, który pracuje również dla niego. Spytam, czy nie podrzucić staremu George'owi jakiegoś skręta...


Jako wykonawczyni czuje się pani szczególnie związana z estetyką okresu, na który przypadł największy komercyjny sukces?

- Być może właśnie dlatego zrobiłam sobie tak długą przerwę. Poczułam, że nie potrafię już wpasować się w krajobraz sceny. Pomyślałam - jaki jest cel tego wszystkiego? Mogłam jedynie liczyć na kolejny dogodny moment. W Niemczech istnieją windy - kompletnie otwarte - jeżdżą dookoła i wskakujesz na platformę, gdy jesteś gotowy. Tak samo jest ze sceną muzyczną.

Powrót z nowym albumem "Seven" można chyba uznać za udany?

- Boże, nie przewidywałam, jakiego rozmiaru sukces może mnie ponownie spotkać. Potem przeglądam mój profil na portalu Facebook i każdego dnia liczba fanów wzrasta o kolejny tysiąc... Uczucie, że ludzie dostają impuls dzięki temu, co robisz, jest rewelacyjne.

Czyli liczy się grupa oddanych fanów. A listy przebojów?

- Nie szukam siebie na listach przebojów. One nie oddają dziś niczego istotnego. Szczególnie zestawienia pojedynczych piosenek. Z płytami długogrającymi sprawa wygląda nieco lepiej. Po prostu nie chcę wiedzieć, czy radzę sobie tam dobrze czy też niezbyt. Interesuje mnie moja własna fala. Jej kontynuacja.


Wymagania rynku zmieniły się. Bierze je pani pod uwagę?

- Dzisiaj wypada zrzucić wszystkie ubrania. Obnażyć się. Przygotowując nowy album pomyślałam, że nie będę tego czynić. A wręcz przeciwnie. Co jeśli to nie przyniesie efektu? Trudno. Zostanę w domu oglądać telewizję. Albo będę podróżować. Nie brakuje mi pieniędzy. Robię to z osobistej potrzeby.

Ujął panią sukces Adele...

- Jest wspaniała! Zdradzę, że istnieją tylko dwie piosenki, którym chciałabym dorównać śpiewając. Pierwsza to "I'm Every Woman" Chaki Khan. Druga to właśnie "Rolling in the Deep" Adele. Nie żebym je do siebie porównywała, ale złożoność i zarazem kompletność wokalu w obu tych piosenkach jest absolutnie wyjątkowa. Mam nadzieję, że Adele przeczyta ten wywiad...

Czyli pozostaje pani wierna idei tradycyjnej muzyki soul?

- Wciąż bliskie jest mi tamto podejście epoki wytwórni Motown. Sława nie ma w nim większego znaczenia. To całe nakładanie makijażu i inne nudne rzeczy. Wolę wpaść do studia i coś nagrać. Albo spotykać się z ludźmi. Jak w tej chwili.

- To wspaniały dar móc poczuć, że ktoś docenia to, co robisz. Jako artysta, gdy udzielasz wywiadu komuś, kto zupełnie nie jest zainteresowany, nie czujesz się dobrze. Pytam wtedy: dlaczego twój pieprzony naczelny przysłał właśnie ciebie? Skoro nic o mnie nie wiesz i nie chciało ci się nawet wyszukać kilku faktów w internecie. To przecież rodzaj ekspedycji. Po co wybierać się na biegun północny, skoro nie lubisz śniegu?

Wracając do koncertu na Wembley - miał on smutną genezę. A jak przyjęła pani podobne wydarzenia ostatnich lat - myślę tu o nagłych pożegnaniach z Michaelem Jacksonem i Whitney Houston?

- Byłam ich fanką. Chociaż Michaela zestawiałam zawsze z Princem i ten za każdym razem wygrywał. Ale Prince to jedyny taki skurczybyk. Co do Whitney - spotkałam ją raz w życiu. Miało to miejsce, kiedy nie byłam jeszcze sławna. Trafiłam na nią na imprezie. Wydawała się zmęczona. Przeprosiłam, że zabieram jej czas. Ciekawe, bo ona też nie miała właściwego dzieciństwa. U mnie było podobnie, chociaż nie do tego stopnia. W jej przypadku od bodaj dwunastego roku życia zaczęła się praca. Nie miała okazji być zwykłą nastolatką. W pewnym sensie mogę się z nią identyfikować.

Zajrzałem na pani oficjalny profil na Facebooku. Zdarza się znaleźć tam cząstkę prywatności. Widziałem na przykład zdjęcie z rodzinnego barbecue party...

- Ach, tak... Dlaczego nie? Uważam, że czasami powinno się pokazać również coś takiego. Chodzi o to, by nie robić tego non stop. Portale społecznościowe brną w dziwną stronę. Na talerzu przed nami leżą ciastka. Czy powinnam to opublikować? Nie jestem tak zwariowana na tym punkcie, jak niektórzy...

***

W tych dniach coraz większy rozgłos zdobywa w Wielkiej Brytanii film "Northern Soul". Opowieść rodem z lat 70., o fascynacji muzyką soul w północnej części kraju. Nie pierwszy raz na liście aktorów znajdujemy nazwisko Lisa Stansfield.

***

Pani drugą pasją jest aktorstwo. Zagrała pani kilka całkiem poważnych ról...

- Kocham aktorstwo. Na dalszym etapie mam zamiar poświęcić się temu na poważnie. Kiedy będę naprawdę stara i zacznę pobierać rentę. Chodzi mi po głowie kilka pomysłów. Zdradzę, że wraz z przyjacielem planujemy serię detektywistyczną. Zapowiada się świetnie. Więcej nie mogę na razie powiedzieć...

Warszawski koncert będzie pani pierwszą wizytą w Polsce?

- Miałam już kiedyś okazję odwiedzić was turystycznie. Wybrałam się na wycieczkę z jedną z najlepszych przyjaciółek, z pochodzenia Romką. Chciała pokazać mi kilka historycznych miejsc. Odwiedziłam Warszawę, ale jeszcze bardziej spodobał mi się Kraków. Kraków był absolutnie niesamowity. Jako naród przeszliście tyle trudnych chwil. Spodziewam się spotkać w Warszawie naprawdę przyjaznych ludzi...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lisa Stansfield
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy