KARI: Zaczynam tą płytą zupełnie nowy etap
Justyna Grochal
- Bardzo potrzebowałam wyłączyć się i na nowo zebrać myśli, na nowo zastanowić się, jaki ma być ten następny krok - mówi nam w wywiadzie KARI, która po trzech latach wróciła (odmieniona!) z nową płytą "I Am Fine". Co porabiała przez ten czas i jak zmieniło się jej podejście do pracy i życia w ogóle?
KARI zadebiutowała płytą "Daddy Says I’m Special" z 2011 roku i w mig została nazwana objawieniem na scenie alternatywnej. Dwa lata później wydała album "Wounds And Bruises", który był dla niej "wyzwaniem pod każdym względem". Po promocji płyty przeprowadziła się do Anglii i "zniknęła" na trzy lata. Jak powiedziała nam w rozmowie, nie czuła presji, by od razu nagrywać kolejną płytę. Dopiero w tym roku, w czerwcu, ukazał się jej album nr 3, który zdecydowanie odbiega od dotychczasowej twórczości KARI.
Justyna Grochal, Interia: Przygotowując się do rozmowy z tobą, pomyślałam, że jej motywem przewodnim właściwie może być zmiana. Powróciłaś po trzech latach z albumem "I Am Fine" i zmieniło się naprawdę dużo. Co porabiałaś przez ten czas?
KARI: - No właśnie... Nie wiem, od czego zacząć. To, co najlepiej opisałoby wszystko, co się ze mną działo, to stwierdzenie, że się trochę wyłączyłam. Nie miałam żadnej presji, żeby od razu po drugiej płycie zacząć nagrywać następną. Dałam sobie czas. Druga płyta była dla mnie wyzwaniem pod każdym względem. Bardzo potrzebowałam wyłączyć się i na nowo zebrać myśli, na nowo zastanowić się, jaki ma być ten następny krok. W ostatnich latach zdecydowanie zapuściłam korzenie w Anglii, poznałam wiele niesamowitych osób, pracuję z nowym teamem, mam nowy menedżment, ale przez ostatnie trzy lata nie skupiałam się tylko na muzyce. Pisałam piosenki, ale robiłam też bardzo wiele innych rzeczy. Pracowałam jako wolontariuszka dla organizacji charytatywnej. Wkręciłam się w różne akcje społeczne. Zaczęłam też pisać dla innych ludzi. Dałam sobie wolność i pozwoliłam na myślenie, że nie musi się zawsze dziać dużo, żebym czuła, że żyję.
A czy to zaangażowanie w działania społeczne, o którym mówisz, miało wpływ na to, co znalazło się na twojej nowej płycie? Na twoje tworzenie w ogóle?
- Jak najbardziej. Przede wszystkim były to zupełnie inne źródła inspiracji. Bo często jest tak, że jak jesteś artystą, muzykiem, to czujesz, że twoim źródłem jest muzyka, ty i twój talent. I oczywiście to jest ważne, bo to nas napędza, ale dla mnie ważniejsze jest to, czym karmię się na co dzień. Muzyka jest tylko moim narzędziem, którego chcę używać jak najlepiej. Więc w ciągu tych ostatnich lat, tak jak ci wspomniałam, wyłączyłam się. A w tym czasie nasłuchałam się tylu historii... Tak powstała na przykład piosenka "Tammy", opowiadająca o dziewczynie, którą poznałam na ulicy. Jest to historia niezwykle smutna, ale ta postać jest bardzo piękna. Tammy to prawdziwa osoba, o której śpiewam. Ten utwór powstał od razu, jak ją poznałam. Czułam, że to jest to, że to jest prawdziwe, że to jest ten moment, który chcę zapisać.
A więc piosenki na "I Am Fine" to zapis tylko i wyłącznie twoich doświadczeń czy znajdziemy tam również czysto wykreowane w głowie historie?
- To jest duży miks. Jest w tym oczywiście też dużo kreacji, ale ona zawsze wynika z jakiegoś naturalnego impulsu. Chociażby to, że ostatnio dobrze się czuję. Ta płyta jest o wiele bardziej pozytywna, co jest dla mnie samej zaskoczeniem. Wiem, że dla niektórych osób również - widziałam komentarze mówiące, że "to jest za popowe, za wesołe". Ale ja już nie jestem w tamtym miejscu, gdzie potrzebowałam się wypłakać. Postanowiłam się otworzyć, zaryzykować zupełnie nowy kierunek, co przełożyło na jakąś otwartość, zabawę konwencją, nowe poszukiwania.
A gdybyś miała powiedzieć o najważniejszej zmianie, jaka zaszła w tobie jako kobiecie, to co by to było?
- Myślę, że takie przyzwolenie sobie na to, że czasami można się pomylić i to jest OK. Że można podjąć decyzje, które potem okazują się nie za dobre. Ale to jest nasza lekcja. Chyba to jest dla mnie największa rzecz, która cały czas powraca. Cały czas się uczę być taką szczerą do bólu przed samą sobą i nie udowadniać sobie, że jestem najlepsza na świecie.
Czyli wcześniej byłaś dla siebie bardzo surowa?
- Wydaje mi się, że tak.
W czym to się objawiało?
- We wszystkim! (śmiech) Byłam taka do bólu profesjonalna, perfekcyjna, skupiająca się na każdym możliwym detalu. Cały czas to gdzieś jest i ci, którzy ze mną pracują bliżej, o tym wiedzą. Teraz mogę publicznie przeprosić za to, jaka pedantyczna czasami jestem! (śmiech) To mnie strasznie denerwuje i pracuję nad tym. Ale z drugiej strony jak nie wiesz, jaki jest obraz, do którego dążysz, to wówczas trochę dążysz do celu po omacku. Ważne jest to, żeby znaleźć balans. Chodzi przede wszystkim o tę szczerość i bycie dobrą dla samej siebie.
Ten perfekcjonizm i profesjonalizm wynikają z odpowiedzialności, którą ty jako liderka zespołu czujesz względem pozostałych muzyków i osób z tobą pracujących, ale także - chyba przede wszystkim - względem fanów.
- Tak, kocham moich fanów. Fakt, że dają mi tyle wsparcia jest ogromną motywacją, żeby wrócić, żeby znowu ich spotkać. Zniknęłam na naszym polskim rynku muzycznym, nie było mnie przez długi czas, ale gdy czuję to wsparcie od ludzi i widzę, że ktoś czeka i jest tam dla mnie, to jest niesamowicie piękne uczucie. Zawsze będzie to pierwszą rzeczą, która mnie w jakiś sposób umacnia.
Takim momentem sprawdzenia relacji z fanami są m.in. koncerty. Na twoje, promujące ten materiał, będziemy musieli czekać do jesieni.
- Tak, trasę szykujemy na październik. Ogłosiliśmy już koncert w Warszawie, w Stodole. Jeszcze raz wrócę do słowa "prawdziwe", bo nasze koncerty takie właśnie będą. Będzie tam dużo mnie, takiej obnażonej. To nie będzie żaden spektakl, to nie będzie żaden teatr. Nasze koncerty są bardzo organiczne. Relacja z moimi muzykami to jest coś, co mnie buduje, kiedy stoję na scenie. Czuję ich wielkie wsparcie i czuję, że to coś, co dajemy razem, jest bardzo istotne. Ja nie jestem tam sama, występujemy jako zespół.
Zmieniło się również to, że czuję się ostatnio bardzo wolna na scenie. Nauczyłam się tego podczas koncertowania w Anglii. Nie wiem, dlaczego, ale czuję większy luz, czuję, że oddycham. Wśród całej społeczności muzyków i w grupie, w której funkcjonuję, nie czuję żadnego konkurowania ze sobą. Każdy robi swoje i przez to stwarza się taka bezpieczna atmosfera do tego, żeby naprawdę się wyrazić, tak do końca, do cna. I chyba to może być ta różnica, która pojawi się i będzie odczuwalna na koncertach. Wydaje mi się, że możecie to odczuć w jakiś sposób.
Czy ta wolność sceniczna, o której powiedziałaś, przekłada się na zapędy improwizacyjne? Pozwalacie sobie z zespołem na improwizacje na koncertach?
- Pozwalamy sobie, aczkolwiek cały ten projekt jest dość zaaranżowany, jeżeli chodzi o formy i struktury utworów. Ta improwizacja bardziej przejawia się w tym, jak się wyrażamy, w partiach, które gramy w ramach przygotowanego aranżu.
A skąd decyzja o tym, by niemal samodzielnie wyprodukować płytę?
- To wydarzyło się naturalnie, dlatego że jestem tzw. bedroom producer i dużo rzeczy robię sama. Sama pracuję na programie muzycznym, który pomaga mi skleić wszystko razem, poszukać wstępnie jakichś brzmień, ułożyć aranż. Okazało się, że te wszystkie "domówki", które zrobiłam, brzmiały na tyle dobrze, że uznaliśmy je za gotowe szkielety produkcji. Później do czterech utworów zaprosiłam dwóch innych producentów, ponieważ czułam, że tam potrzebuję jakiejś innej energii i siły z zewnątrz. Ale cały proces rzeczywiście dźwignęłam sama i jestem z tego całkiem dumna! (śmiech). Bałam się, było to dla mnie niewątpliwie duże wyzwanie, ale chyba tego właśnie potrzebowałam.
Decyzja o tym, by powierzyć produkcję niektórych piosenek innym też jest chyba przejawem twojej dojrzałości i tego, że wrzuciłaś na luz...
- Tak, nauczyłam się trochę bardziej otwierać na innych. Zrozumiałam, że nie wszystko musi być pedantycznie przeze mnie dopilnowane. Tak naprawdę im więcej dam wolności muzykom, z którymi pracuję, tym więcej na tym skorzystam, ponieważ nie ma nic piękniejszego, niż to, gdy oni cieszą się tym, co robią. Wnoszą coś, na co ja nigdy bym nie wpadła.
Wpuściłaś dużo światła do swojej muzyki, dodałaś tam kilku kolorów, uciekłaś od łatki "skandynawskiego chłodu". To wszystko dobrze współgra ze stroną wizualną, jaką prezentujesz w tej swojej odsłonie.
- Dodałam kolor dosłownie! Od początku czułam wyraźnie, że koniec z szarością i moimi "wounds and bruises". Zaczynam tą płytą zupełnie nowy etap. Muzycznie i wizualnie.
Właśnie dlatego postawiłaś znów na współpracę z Zuzą Krajewską?
- Decyzja o tym, żeby pracować z Zuzą Krajewską, była w jakimś sensie bardzo naturalna, ponieważ to fotografka, z którą miałam okazję pracować już kilka razy. To jest tak, że jak już zrobisz coś kilka razy i czujesz, że ta osoba wie, jak wydobyć z ciebie to, o co ci chodzi, to chcesz za tym pójść jeszcze raz. Od razu poprosiłam moją wytwórnię, żeby koniecznie skontaktowali się z Zuzą i żebyśmy jeszcze raz zrobiły coś razem.