"Jestem trochę gnuśny"

Lech Janerka to niezwykła postać na krajowej scenie muzycznej. Żyjący na uboczu artysta jest szanowany i doceniany zarówno przez fanów, jak i dziennikarzy muzycznych. Janerka to postać już niemal kultowa, choć sam muzyk zapewne wolałby nie być określany w ten sposób. Na pewno przymiotnik "nieprzewidywalny" spodobałby mu się o wiele bardziej. Okazuje się, że Lech Janerka potrafi być również nieprzewidywalny dla samego siebie. Jego nowy-stary album "Plagiaty", wydany w marcu 2005 roku, na którym znalazły się piosenki skomponowane przez artystę ponad 30 lat wcześniej, początkowo miał być płytą pogodną i wesołą. Ostatecznie efekt okazał się odmienny od pierwotnych zamierzeń. Dlaczego tak się stało, Lech Janerka opowiedział w rozmowie z Arturem Wróblewskim. Muzyk wyjawił również wielką fascynację dokonaniami The Beatles (co doskonale słychać na "Plagiatach"), opowiedział o stanie wegetacji i przyznał, że pojęcie niezależności nie istnieje.

article cover
INTERIA.PL

Skąd pomysł, by stworzyć płytę z kompozycjami, które napisał pan ponad 30 lat temu?

Ja bezustannie tworzę nowe piosenki. Ale te stare utwory gdzieś tam wciąż tkwiły i nigdy nie było pomysłu, żeby je zrealizować. W momentach pomiędzy nagraniem płyty siadałem i coś tam brzdąkałem - rzeczy, które były anonimowe, ale które wszystkim się podobały.

Producent Bartosz Dziedzic powiedział, że to są fajne pomysły i można by je zarejestrować. A w 2004 roku w zespole zacząłem mieć kłopoty personalne. I te perturbacje spowodowały, że wzięliśmy się za płytę producencką, na którą wystarczy mieć pomysły. A resztę zrealizuje się w studio. I tak od jednej piosenki, przez demo, przeszliśmy do opracowywania tych utworów. W końcu nagraliśmy płytę.

Muszę powiedzieć, że bardzo mi się to spodobało. Te utwory zaśmiecały moją głowę. Nie mówię o ich jakości, tylko o samym fakcie, że ciągle do nich wracałem.

Na "Plagiatach" nagrał pan stare kompozycje, ale postanowił pan dopisać do nich nowe teksty. Czy nie zachowały się archiwalne słowa do piosenek?

Nie. Wtedy, kiedy jeszcze w liceum zaczynałem pisać piosenki, komponowałem tylko melodie. Czasami zachowały się jakieś strzępy, jedna czy druga fraza. Na płycie uchowały się cztery wersy w piosence "Kill Gill". Jej fragment pochodzi z liceum. A reszta tekstów jest napisana współcześnie.

W tamtym czasie musiał pan być pod olbrzymim wpływem The Beatles. Słuchając "Plagiatów" cały czas wydawało mi się, że ja już te melodie gdzieś słyszałem, a moje myśli biegły w stronę półki z płytami Beatlesów.

I to jest trafna diagnoza. Zacząłem grać pod wpływem tego zespołu. W ogóle zacząłem się interesować muzyką dosyć późno, bo dopiero w liceum. Miałem takiego przyjaciela, który podrzucił mi kiedyś na jakieś ferie wiosenne gramofon i całą stertę pocztówek dźwiękowych. I ja tego słuchałem. Zrobiło to na mnie wrażenie.

Stwierdziłem, że to jest świat, w którym chciałbym się znaleźć. I naturalną koleją rzeczy było komponowanie w tym stylu. Chciałem przynajmniej powtórzyć klimaty. Takie, jakie słyszałem z płyt Beatlesów.


Porozmawiajmy o produkcji płyty. Podczas nagrywania poprzedniego albumu "Fiu fiu" postanowił pan przeprodukować cały materiał od początku. Był on w pana opinii niewystarczająco nowoczesny. Natomiast "Plagiaty" w mojej opinii brzmią bardzo nowocześnie, ale jednocześnie tradycyjnie, rzekłbym nawet retro. Czy taki był zamysł?

Mój zamysł był taki, żeby płyta brzmiała bardzo oszczędnie. Album miał być nagrany jedynie na gitarę akustyczną, głos i być może jeden dodatkowy instrument. Takie było założenie. To miały być biedniutkie utwory, jeśli chodzi o aranże. Ale kiedy siedliśmy i zaczęliśmy nad tym pracować, to okazało się, że tu trzeba dodać bas, a tam coś jeszcze.

W ogóle założenie było takie, że ja nie gram na basie. Na co dzień jestem basistą, a tutaj postanowiłem zostać gitarzystą akustycznym. Skończyło się tak, że w wielu utworach grałem na basie, grałem na gitarze i na jeszcze jakiś innych instrumentach. I producent, kiedy przysiadł nad jakimś utworem, też zaczął grać na jakimś instrumencie. Aranżował to, bawiliśmy się tym. Finał jest jaki jest.

Płyta zaczyna się bardzo posępnie. Jak dla mnie "Wiosna na pustyni" to najmroczniejsza kompozycja na płycie. Kontrastuje to z okładką, która raczej wskazuje na to, że na płycie znajdują się wesołe utwory.

Zamysł na początku był taki, że wszystkie piosenki będą pogodne i wesołe. Takie wydawały mi się w momencie, gdy podchodziliśmy do nagrania. Natomiast później okazało się, że przede wszystkim nie jestem współcześnie w stanie napisać tekstu, który byłby tak pogodny, jak muzyka. Miałem z tym wielki problem.

A "Wiosna na pustyni"... Właściwie to sam nie wiem, co jest repryzą czego. Na płycie jest jeszcze utwór "Brak". I zarówno ta piosenka, jak i "Wiosna na pustyni", to ta sama kompozycja. Tylko że "Wiosna" jest śpiewana dwie oktawy niżej, ale to jest dokładnie ten sam numer, identyczna melodia. Nigdy czegoś takiego nie robiłem.

Początkowo to była bossa nova i w takiej wersji powstał "Brak". Później stwierdziłem, że spróbuję zaśpiewać ten numer trochę niżej i trochę wolniej. I jak zacząłem się tym bawić, to okazało się, iż zrobiło się jakieś posępne pieśnisko. Następny "Ave Hella" też nie jest tak wesoły, jakbym sobie tego życzył.

Wspomniał pan o "Braku". Muszę przyznać, że kiedy śpiewa pan w nim "to żadne voo doo", mnie bardziej pasowałby tekst "to żadne Voo Voo" - ze względu na jazzowy klimat kompozycji.

(śmiech) Myślałem o tym, ale może zostałoby to odczytane jako złośliwość, albo złośliwostka. Dlatego zostałem przy "voo doo".


Ujął mnie tęskny klimat tego utworu i żal wyrażony w tekście. Czego panu brakuje, za czym pan tęskni?

"Brak" jest piosenką o potencjalnym zniknięciu kogoś bliskiego. Nade mną to cały czas wisi. Obawiam się tego, że osoby mi bliskie gdzieś tam poznikają.

"Ramy dada" skojarzył mi się z pewnym hiphopowym przebojem, którego tekst leci mniej więcej tak: "Damy radę dzieciak". W pańskim utworze ten dzieciak nie daje rady, tylko płacząc ucieka do mamy. Czy to jest pana komentarz na temat polskiej młodzieży?

Jest to bardziej komentarz na temat hurraoptymizmu. Utarło się mówić: "damy radę". I pewnie damy, tylko ja nie jestem pewien, czy na pewno.

Jak to się zatem stało, że założeniem było nagrać wesołe, pozytywne piosenki, a ostatecznie na "Plagiatach" takich utworów można szukać ze świecą?

Jest pewien dysonans pomiędzy tymi kompozycjami a ich tekstami. I po tych wszystkich latach najwyraźniej wygląda na to, że nie potrafię być pogodny tak jakbym sobie tego życzył. Ani nie potrafię tego symulować w tekstach.

Czy słowa "Absolulu" odnoszą się zatem bezpośrednio do pana egzystencji?

To jest taka puentka z tego, jaki jestem przez ostatnich kilka lat.

Ciekawi mnie, w jaki sposób będąc w takim stanie ducha, "kiedy nie ma dobrze ani źle, w stanie bez wad, minimal planie", potrafi pan zdobyć inspirację i siłę do tworzenia piosenek?

Z tej ciszy, która powoduje koncentrację, trochę znudzenie. Takie zawieszenie w próżni i tę próżnię staram się od czasu do czasu wypełnić.

I wypełnia pan ją nowymi utworami...

Różnie to bywa. Przecież "Plagiaty" to są stare utwory (śmiech). Mam dużą łatwość komponowania. Dla mnie problemem nie jest tworzenie muzyki i tekstów, tylko realizowanie pomysłów. Czyli praktycznie powinienem zostać artystą konceptualnym. Trudno w muzyce rockowej, która jest tam jakąś formą akcji bezpośredniej, jest być konceptualistą (śmiech).

W tych okresach wyciszeń coś tam sobie wymyślam i porywam się czasami, by to zrealizować. I to jest cała historia. A właściwym stanem dla mnie jest stan roślinny, gdzie praktycznie wegetuję. Dosyć bezmyślnie. I od czasu do czasu się podrywam.

Powiedział pan, że trudność sprawia panu realizowanie pomysłów muzycznych. Wydaje mi się, że powinno być wręcz przeciwnie. Dysponuje pan wręcz komfortowymi warunkami. Domowe studio to na pewno obiekt marzeń wielu muzyków w Polsce.

"Plagiaty" to już właściwie trzecia płyta, jaką zrobiłem w domu. Bo wcześniej "Ur" był robiony na podobnej zasadzie, aczkolwiek wykończenie tej płyty to był praca w prawdziwym studio. W takich miejscach wisi zazwyczaj duży zegar i on tak cyka. I jak zerkam na taki zegar, to wiem, że z jednej strony trochę drepczę w miejscu, a z drugiej muszę się śpieszyć. Czuję się poganiany, czuję się zobowiązany.

Dlatego postanowiłem nagrywać w warunkach domowych. To właściwie nie jest studio. To raczej pracownia, w której robi się próby. Można w niej nagrać bęben. A ci co wiedzą to wiedzą, że jak można nagrać bęben, to można nagrać wszystko.


Podkreśla pan w wywiadach, że trzyma się na uboczu sceny muzycznej i nie zwraca uwagi na nowe trendy muzyczne. Czy w ostatnim czasie żaden krajowy wykonawca nie zrobił na panu pozytywnego wrażenia?

Może to okropnie brzmi, ale ja się po prostu nie orientuję. Nie śledzę sceny muzycznej, tak jak to robiłem kiedyś, gdy zaczynałem. Jestem trochę gnuśny. Co oczywiście nie znaczy, że od czasu do czasu nie odnotowuję czegoś ciekawego, fascynującego i inspirującego. Ale nie czynię tego z taką dokładnością, jak to było wcześniej. Wtedy bardziej przyglądałem się temu, co tworzą ludzie.

Co mnie ostatni zainteresowało? To są fragmenty jakiś historii. Na przykład teksty O.S.T.R.-ego, pełne zapalczywości, ale jednocześnie bardzo konkretne. Świadczące o tym, że młodzi ludzie potrafią się ostro i precyzyjnie przyglądać się rzeczywistości.

Gorzej jest z muzyką. Właściwie to zwracam bardziej uwagę na teksty. Nie chciałbym jednak nikogo wyróżniać. Podobają mi się fragmenty płyt Fisza. Podoba mi się "Sutra" zespołu, proszę mi przypomnieć...

SiStars.

Tak, SiStars. Też za tekst. Ujął mnie i jakaś prawda w tym była. Tak więc wiele rzeczy robi na mnie wrażenie, tylko nie jestem już tak podatny na inspiracje jak kiedyś. Poza tym rynek muzyczny w mojej ocenie jest trochę wystraszony. Ludzie boją się grać rzeczy, które nie byłyby akceptowane. Nie ma za dużo poszukiwań. Takich rzeczy, które byłyby w bajeczny sposób nowatorskie i odkrywcze.

Ludzie się boją, że przepadną i nie zaistnieją. Nagle zespoły zaczęły się wsłuchiwać w rytm rynku i to właśnie rynek powoduje taką sytuację. Sytuację, że kiedy coś się robi, to przypomina to rzecz słyszaną wcześniej. Może trochę histeryzuję, bo zawsze taki byłem.

Jest pan postrzegany jako jeden z niewielu niezależnych artystów na polskiej scenie. Pan natomiast stwierdził, że coś takiego jak niezależność nie istnieje.

I będę się przy tym upierał. Bo to jest po prostu bzdura. Obecnie wywiązałem się z kontraktu z Sony/BMG. Byłem zobowiązany nagrać dla nich dwie płyty i tak właśnie uczyniłem. Myślę, że o niezależności można mówić w momencie, kiedy się tworzy. A później zaczynają się ruchy, które trudno zakwalifikować do pojęcia niezależności. Przecież jest jakaś dystrybucja, jakaś promocja.

Ludzie na pewno życzyliby sobie takiego bohatera, który siedzi gdzieś tam i pisze piosenki, które jakimś cudem ujawniają się światu. Ten ich bohater nie jest do niczego zobowiązany, jest wolny i nie liczy się z wydatkami. Nie liczy się z czymkolwiek. I żyje sobie i działa w poprzek wszystkiego.

To jest utopia. To jest niemożliwe.

Na koniec proszę mi powiedzieć mi kilka słów o teledysku do piosenki "Rower". To animowana rzecz, która kompletnie nie oddaje charakteru płyty.

Teledysk dotyczy jednej piosenki. A "Plagiaty" mam nadzieję, że są wieloklimatowe. Są tam piosenki o różnych odcieniach. A co do klipu, to zrobił go Rafał Garncarek, który ilustrował tomik moich tekstów. Kiedyś przechwalał się, że potrafi zrobić filmik. Zaproponował mi, że jeśli tylko będę miał pomysł, to on go zilustruje.

Usłyszał piosenkę i wymyślił coś takiego. Maniera rysunku jak w Koziołku Matołku - czyli coś bardzo kolorowego i prostego. Wsłuchiwał się w tekst i rozprowadzał to po swojemu.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas