Jarek Szubrycht "Skóra i ćwieki na wieki": Uchwycić istotę metalu [WYWIAD]
Lepszych bądź gorszych książek o dziejach muzyki metalowej jest mnóstwo i z pewnością wiele jeszcze powstanie. W zalewie taśmowo tworzonych hagiografii najpopularniejszych zespołów, płytowych przewodników i nierzadko męczących historycznych analiz, odnalezienie czegoś naprawdę niebanalnego bywa cięższe niż drony Sunn O))) i fiński funeral doom razem wzięte.
Pochodzący z Dukli Jarek Szubrycht zaczynał jako wokalista blackmetalowych grup Haemorrhage i Terror. Od 1994 r. jest frontmanem formacji Lux Occulta, z którą nagrał pięć płyt, zaliczając najważniejsze imprezy w kraju (m.in. Metalmania, Thrash'em All Festival, koncerty u boku Vader, Christ Agony, Hate, Sacriversum) i za granicą.
Jako dziennikarz pracował i współpracował z m.in. serwisem muzycznym Interii, "Przekrojem", "Thrash'em All", "Mystic Art", "Polityką", a ostatnią pisze głównie dla "Gazety Wyborczej". Był redaktorem naczelnym "Gazety Magnetofonowej". W dorobku ma książki "Bez litości. Prawdziwa historia zespołu Slayer" (pierwsza biografia legendy thrash metalu), "Maryla Rodowicz. Wariatka tańczy", "Vader. Wojna totalna", "Nie tak łatwo być Czesławem" (z Czesławem Mozilem) i "Życie, bierz mnie. Biografia Andrzeja Zauchy". Napisał teksty na płyty "Carnival Is Forever" (2011) i "Cancer Culture" (2022) grupy Decapitated.
Wydana pod koniec października "Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu" to jedna z tych nielicznych pozycji, które wymykając się zaszufladkowaniu, sięgają sedna tego, czym dla każdego fana jest metal - prywatną, a zrazem plemienną drogą życia osadzoną w kontekście miejsca i czasu.
O tym jak uchwycić istotę metalu i uniknąć pułapek schematu, rozmawialiśmy z dziennikarzem muzycznym, muzykiem i - a może przede wszystkim - fanem Jarkiem Szubrychtem, autorem "Skóry i ćwieków na wieki", niegdysiejszym redaktorem Interii.
Bartosz Donarski, Interia: "Skóra i ćwieki na wieki" to książka o metalu, jakiej w naszym kraju jeszcze nie było. Wbrew podtytułowi nie jest to bowiem do końca ani autobiografia słynnego Jaro.Slava z Lux Occulta, ani kolejna z serii sążnistych książek o dziejach muzyki metalowej, ani tym bardziej żadna z popularnych ostatnio narracyjnych historii mówionych, w których głos oddaje się wyłącznie bohaterom danego zjawiska. Twój pomysł był inny: opowiedzieć o historii metalu przez własny pryzmat fana, którego losy umożliwiły przyglądanie się i udział w tym wszystkim w co najmniej kilku rolach. To wielka zaleta tej książki. A jak ty to postrzegasz?
Jarek Szubrycht: - Zgodnie z podtytułem - to jest historia metalu napisana z mojej, osobistej perspektywy. Nie moja autobiografia, bo ona nikogo nie obchodzi, ale też na pewno nie obiektywna, sucha historia tej muzyki, bo ja na te wydarzenia nie potrafię spojrzeć obiektywnie, zbyt blisko byłem tego wszystkiego. Trudno mi być sędzią we własnej sprawie, więc nie ja powinienem rozstrzygać, czy tak jest lepiej, czy gorzej, ale z całą pewnością jest to książka, która różni się od innych książek o metalu napisanych w Polsce.
Przeczytałem i przetłumaczyłem sporo książek z tej dziedziny, ale chyba żaden z jej autorów nie był fanem, undergroundowym skrybą, muzykiem, dziennikarzem czy branżowym pracownikiem wytwórni w jednej osobie. Nie sądzisz, że to właśnie dzięki temu wielorakiemu charakterowi twojej metalowej działalności na przestrzeni dekad "Skóra i ćwieki na wieki" zyskuje najbardziej?
- Tak, los rzeczywiście rzucał mnie na różne odcinki metalowego frontu, w dodatku udało się pewne rzeczy robić z niemałym powodzeniem. Lux Occulta byłoby fajnym doświadczeniem, nawet gdyby nie udało nam się wystawić nosa poza salę prób, ale my naprawdę byliśmy słuchani, na koncertach pod sceną kłębił się tłum. Te wszystkie doświadczenia sprawiły, że mogłem przyjąć tak osobistą perspektywę, bo ja po prostu wiedziałem o czym piszę, nie musiałem zakopywać się w materiałach źródłowych, nie musiałem przesłuchiwać świadków wydarzeń. Po prostu pozwoliłem tej historii popłynąć.
Choć, jak zawsze ze znaną sobie swadą, starasz się tu przybliżyć historię muzyki metalowej, jej kolejne etapy, kanoniczne dzieła, śmieszne lub mrożące krew w żyłach zdarzenia, z mojego punktu widzenia najciekawsze, bo i najbardziej wzruszające (pan nauczyciel) i najbardziej rozweselające (choćby Dzień Metalowca w Krośnie), są wątki autobiograficzne. Być może dlatego, że jesteśmy z tej samej gliny i - mimo osobistego charakteru - mają one pewien wspólny pokoleniowy mianownik? No dobra, zadam to pytanie: dla kogo właściwie jest ta książka?
- Pisząc nie myślałem o czytelniku. Nie dlatego, że taki ze mnie egoista, ale dlatego, że wiedziałem, że podjąłem się dość karkołomnego zadania i bałem się, że jeśli będę to nadmiernie rozkminiał, dzielił włos na czworo, to zaszkodzę opowieści, obniżę jej temperaturę. Zdaje się jednak, że udało mi się pogodzić maniaków metalu z ludźmi, którzy słuchają tej muzyki od święta albo i w ogóle, ale będą chcieli zaspokoić ciekawość. Z jednej strony pojawia się więc w książce sporo nazw, są anegdoty i niuanse w pełni zrozumiałe tylko dla metalowych nerdów, ale z drugiej starałem się objaśniać nawet rzeczy z pozoru oczywiste, nie chodzić na skróty. Fani metalu czytają tę książkę po to, by przeżyć pewne emocje jeszcze raz, a pozostali odkrywają świat, którego nie znali albo nie rozumieli.
"Skóra i ćwieki na wieki" zachowuje, co zrozumiałe, niezbędną chronologię, narracja prowadzona jest jednak bardziej pod kątem zagadnień; gatunków, zjawisk, środowiskowych zachowań. Na tym polu też miałeś nosa, w pomyśle tym jest bowiem pożądany element zaskoczenia. Z niekłamaną zazdrością przyznam, że dobrze to sobie wymyśliłeś.
- Dziękuję. W podtytule jest "historia", ale nie tylko o nią chodziło, chciałem uchwycić również istotę metalu, co nie jest łatwe przy jego złożoności, przy wszystkich rozgałęzieniach i wewnętrznych sprzecznościach. Wymyśliłem sobie jednak, żeby książka odpowiadała nie tylko na pytania "kto?" i "kiedy?", ale też na "jak?" i "dlaczego?".
Nie było to zapewne dla ciebie kluczowym zadaniem, "Skóra i ćwieki na wieki" ma jednak pewien istotny walor edukacyjny. Myślę tu zarówno o samym zgłębianiu dziejów metalu, jak i swego rodzaju podręczniku, ABC zakładania zespołu, instrukcji obsługi bycia metalowcem na różnych poziomach wtajemniczenia oraz pod względem pełnionej na scenie roli. Ja wiem, że czasy już nie te, mimo wszystko pewne zasady DIY obowiązują do dziś i mają zastosowanie. Bredzę?
- Jeśli bredzisz, to nie ty jeden, bo kilka osób zwróciło uwagę na edukacyjne aspekty tej książki, więc może rzeczywiście jakieś ma, choć ja takich ambicji nie miałem. Uznałem za to, że to może być po prostu ciekawe dla ludzi, którzy nigdy nie grali w zespole, tak zajrzeć za kulisy, uświadomić sobie, jak wygląda ten proces, ile decyzji muszą podjąć młodzi ludzie zanim zagrają pierwszy koncert czy wydadzą płytę. W dodatku to wszystko rządzi się swoimi niepisanymi prawami, nie można przecież w metalu nazwać się zupełnie dowolnie, nie można nie wpisywać się w pewną estetykę tekstów - a nawet jeśli można to nie warto, fani danego gatunku muzycznego też mają konkretne oczekiwania.
Oczywiście, czasy się zmieniły, nie wszystko trzeba teraz robić samemu czy zdobywać w pocie czoła. Dzięki internetowi komunikacja z całym światem jest dziecinnie prosta, przyzwoite instrumenty i sprzęt nagłośnieniowy są dziś w zasięgu nawet kompletnych amatorów, na początku drogi, ale pewne rzeczy nigdy się nie zmienią. Ludzie muszą się dobrać, spotkać, nauczyć się siebie nawzajem, znaleźć atuty każdego z nich i je wykorzystać... To trudna praca, nawet jeśli odbywa się w nieuświadomiony, spontaniczny sposób i komputery cię w tym nie wyręczą. No, chyba że zakładasz hordę jednoosobową.
Lektura opisywanych przez ciebie kombatanckich akcji, młodocianych wybryków czy innych osobliwych sytuacji bywała dla mnie trudna z racji kompulsywnego wręcz przymusu turlania się ze śmiechu. Czytając na przykład o wstydliwie błędnej wymowie nazwy Manowar, przypomniałem sobie, że sam tworzyłem (zgrywane z radia) składanki deathmetalowych utworów pod wspólnym szyldem "Def Metal", bo skoro kojarzyłem Def Leppard, to chyba wszystko się zgadza... Swoją drogą, powrót do podobnych wspomnień był pewnie często i dla ciebie bardzo wesoły.
- Aż za bardzo, najgorzej śmiać się z własnych dowcipów. Redaktor zresztą kilka moich sucharów poradził mi usunąć, uprzejmie przypominając, że nie mam już 17 lat, czytelnicy w większości na pewno też nie, a to nie jest mój zine... Oczywiście, pewne sytuacje, które dzisiaj wydają się komiczne, wtedy w ogóle mnie nie śmieszyły, czasem wiązały się z rozczarowaniami, a nawet niebezpieczeństwem. Dopiero po latach wszystko, co się przeżywa w młodości, wydaje się zabawne, fajne i niegroźne.
Będąc czynnym przedstawicielem sceny na froncie zespołu, a zarazem dziennikarzem branżowych periodyków, nie obcy był ci zapewne pewien dylemat natury, nazwijmy go, dziennikarskiej rzetelności, bo jak tu skrytykować na łamach kolegę, który nagrał coś ewidentnie kiepskiego. Borykałeś się z tym problemem?
- Oczywiście, to jest problem we wszystkich wariantach - bo kolegi ani skrytykować, ani pochwalić nie wypada. W pierwszym przypadku ktoś się zwykle obraża, w drugim słychać głosy, że pewnie chwalę, bo się prywatnie znamy i lubimy. Zacznijmy od krytyki - zdarzało mi się dość brutalnie potraktować kolegów lub znajomych i rzeczywiście, niektórzy się obrażali. Jedni na chwilę, czasem później przyznając mi rację, inni na zawsze, no i trudno, widocznie aż tak dobrze się nie kolegowaliśmy. Dziś już rzadko to wszystko się zdarza, bo po pierwsze złagodniałem na starość i już nie piszę recenzji tak bezlitosnych jak kiedyś, a po drugie, powstaje tak dużo dobrej muzyki, że szkoda czasu na tę kiepską. O płytach, które mi się nie podobają, nie piszę więc w ogóle. Chociaż za milczenie ich twórcy też się obrażają... Natomiast co do chwalenia kolegów - po tylu latach w branży lepiej lub gorzej znam tak wielu muzyków, z tak wielu zespołów, że ten zarzut przestał mieć znaczenie, bo musiałbym wszystkich głaskać, a tego nie robię.
W zamierzchłych czasach w prowadzonej przez mnie audycji radiowej puściłem fragment, czytanych przez Romana Kostrzewskiego, "Listów z Ziemi" Marka Twaina (dziś nazwalibyśmy to audiobookiem), by na drugi dzień usłyszeć od programowego o szerzeniu satanizmu po donosie jakiegoś bogobojnego sygnalisty dyletanta z tej samej rozgłośni, który pomylił autora "Przygód Tomka Sawyera" ze znanym nam dobrze twórcą "Biblii Szatana". Podobne przykłady ignorancji przytaczasz również w swojej nowej książce. Czy to zjawisko (głupota) jest według ciebie nadal aktualne?
- Ignorancja jest stara jak świat, ale mam wrażenie, że dzisiaj wręcz ma się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Za sprawą mediów społecznościowych głos ekspertów został bowiem zrównany z głosem dyletantów, a kultura popularna - choćby reality shows - utrwala przekonanie, że nie trzeba mieć niczego do powiedzenia, żeby mówić. Opinia została zrównana z wiedzą, z faktami. Piszesz człowiekowi, że śnieg jest biały, a on może dziś odpowiedzieć: "Ja mam na ten temat inne zdanie". Jeśli do tego dodamy skłonność do obrażania się nie tylko we własnym imieniu oraz drażliwość na punkcie wierzeń religijnych, otrzymamy mieszankę wybuchową. Metalowcy czasem padają jej ofiarą, ale sami bywają nie lepsi, gorących głów ci u nas dostatek.
Pisząc o okładkach metalowych płyt wskazujesz na ich częstą kiczowatość i pewnie masz w tym sporo racji. W tym miejscu - niejako w kontrze - uważam jednak, że dla wielu, jak ich określasz, "ludzi spoza sekty", były one znacznie ciekawsze graficznie niż banalne mainstreamowe okładki. Pamiętam jak moja dziewczyna, a dziś żona i największa fanka The Cure (czyli spoza metalowej sekty), doceniała zawsze okładki płyty metalowych zespołów ("Muzyka to może nie moja bajka, ale okładki mają fajne", słyszałem często). Masz coś na swoją obronę?
- Mam. Podejrzenie, że pokazywałaś swojej żonie raczej te ciekawsze okładki niż te kiepskie. Większość to niestety sztampa i nawet jeśli ktoś wpada na jakiś fajny pomysł, to potem jedni odgapiają od drugich, więc przeradza się to w karykaturalny układ luster odbijających ten sam obrazek. To większość, ale oczywiście nie wszyscy, zdarzały się i wciąż zdarzają w metalu okładki wybitne - zaczynając od "British Steel" i "To Mega Therion", kończąc na współczesnych okładkach poszukującego black metalu. Z drugiej strony, jeśli porównywać okładki metalowe z mainstreamem, na przykład z tym, co działo się w polskiej czołówce lat 90. i początku XXI wieku, to wiesz, w królestwie ślepców jednooki jest królem.
Sprawdź swoją wiedzę na temat historii polskiej muzyki metalowej
Prócz wielu różnych tematów, jak choćby marginalizowanie kobiet na scenie metalowej czy obecność na niej przedstawicieli LGBT+, mam wrażenie, że twoja książka stara się też odczarować powszechnie przyjęty wizerunek tzw. metalowca, postrzeganego z jednej strony jako pożytecznego przygłupa, z drugiej - aspołecznego troglodyty; człowieka, którego należy się obawiać. Pamiętam, że nie dalej jak kilka lat temu pewien, skądinąd sympatyczny, acz początkowo zaniepokojony kierowca busa w średnim wieku, wioząc naszą poznańską ekipę na koncert do Katowic, był w ciężkim szoku, puentując cały wypad słowami: "Nie miałem pojęcia, że metalowcy to tacy spokojni ludzie". Można więc przypuszczać, że ten krzywdzący stereotyp nadal obowiązuje.
- Tak, obowiązuje. Trzeba przy tym przyznać, że nie wziął się znikąd. Jeszcze na początku lat 90. przytłaczająca większość metalowców to byli młodzi mężczyźni, najczęściej z proletariackich środowisk, z trudnych dzielnic i ulic, w które po zmroku przyjezdni się nie zapuszczali. W żyłach kipiał testosteron zmieszany z alkoholem, niewiele było trzeba, by wywołać awanturę. Tymczasem dzisiaj fani metalu to już zupełnie inni ludzie. Podniosła się średnia wieku, pojawiło się sporo kobiet, napłynęli przedstawiciele różnych środowisk, również dobrze wychowani młodzi ludzie z tzw. dobrych domów. Metalowcy się ucywilizowali, ale informacja o tym nie do wszystkich jeszcze dotarła.
Z tego co widzę i czytam, jesteś dziś człowiekiem bardzo zajętym, nieśmiało zapytam więc na koniec o twoje plany na polu muzyczno-estradowym. Według oficjalnych danych Lux Occulta istnieje, choć raczej w stanie głębokiej hibernacji. To może się zmienić?
- Planów żadnych nie ma, ale wszystko się może zdarzyć. "Kołysanek" (albumu Lux Occulta z 2014 roku, przyp. red) też nie planowaliśmy. Nie widzę jednak powodu, by oficjalnie obwieszczać nasze rozstania ze sceną i powroty, by robić z tego jakieś wydarzenie, nie jesteśmy Queenem, ani nawet Kombi. Zawsze bawiły mnie takie rytuały, te wszystkie jubileusze i benefisy, to stawanie na palcach i rozwijanie pawich ogonów. Jak coś nagramy, to będzie nagrane, a jeśli nie, to świat będzie musiał i z tym sobie poradzić.