Jack White: Wpatrywanie się w płonące ognisko (wywiad)
- Moja babcia pochodzi z Lubziny pod Krakowem - ujawnił w rozmowie z RMF FM amerykański rockman Jack White, który chętnie opowiedział o tym interesującym wątku swojej rodzinnej historii. - Na pewno chciałbym zagrać całą trasę koncertową po Polsce, następnym razem kiedy będziemy wyruszać w drogę. To by było coś - zagrać tutaj nie jeden, dwa a np. 10 koncertów - dodaje autor przeboju "Seven Nation Army".
Jack White pojawił się w Krakowie 12 listopada, by zagrać dwa koncerty w Starej Zajezdni na krakowskim Kazimierzu. 800 biletów na każdy z tych koncertów rozeszło się momentalnie. Nic dziwnego - nieczęsto zdarza się okazja, by zobaczyć takiego artystę w tak kameralnych okolicznościach. To właśnie przy okazji wizyty w Krakowie udało się przeprowadzić poniższy wywiad. Zachęcamy do lektury!
Mateusz Smółka, RMF FM: Na festiwalu Open'er w lipcu tego roku przedstawiłeś się na scenie: "Jack White z Krakowa". Jakie są twoje pierwsze wrażenia, kiedy wreszcie dotarłeś do Krakowa?
Jack White: - Uwielbiam Kraków. Jest tak znakomity, że od razu stał się jednym z moich najbardziej ukochanych miast na świecie. Bazylika Mariacka zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, to chyba najpiękniejsza katedra, w jakiej byłem. Bardzo chciałem, żeby udało nam się przy okazji wizyty w Krakowie wybrać do Lubziny - małej wsi położonej półtorej godziny drogi od Krakowa. To stamtąd pochodzi moja babcia. Ale niestety przyjechaliśmy dziś do Krakowa zbyt późno, był spory ruch rano i po prostu nie zdążylibyśmy pojechać tam i wrócić na koncert.
Czy masz jakieś wspomnienia z dzieciństwa lub młodości dotyczące Polski - czy jakieś obrazy kojarzą ci się z tym miejscem?
- Mogę zaliczyć do nich jedynie historie, które opowiadała mi moja babcia. Kiedy dorastałem i miałem około 11 lat, wtedy ona mieszkała z nami. Często wspominała, jak to wyglądało, kiedy wychowywała się w polskim gospodarstwie w towarzystwie swoich braci i sióstr. Babcia urodziła się w 1890 roku, a ja w 1975 r., a więc jest dokładnie 80 lat różnicy pomiędzy nami. Wydaje się, że powinny być między nami jeszcze jakieś cztery pokolenia. Moja babcia miała 10 dzieci, moja mama też miała 10 dzieci.
Powinieneś kiedyś zabrać swoją mamę do Krakowa...
- Przyjechała już ze mną kiedyś do Polski. Miałem wtedy 30. urodziny i grałem z The White Stripes w Gdyni na Open'erze. W tym czasie moja mama odwiedziła Lubzinę. Wybrała się do miejscowego kościoła, żeby poszperać w księgach chrztów i dowiedzieć się więcej o swojej rodzinie. Znalazła wtedy informację o ciociach i wujkach, o których istnieniu nie miała pojęcia, a którzy zmarli w młodym wieku. W tamtych czasach, kiedy ludzie umierali, pamięć o nich przemijała bardzo szybko, jakby w ogóle nie istnieli. Dziś nam może wydawać się to nieprawdopodobne.
Jesteś dumny ze swoich polskich korzeni, ale kochasz także korzenie muzyki. To pewien paradoks, że człowiek tak bardzo zakochany w przeszłości, tworzy jednocześnie nowoczesnego, odważnego i burzącego utarte ścieżki współczesnego rocka. Jak to możliwe, ze jednocześnie jesteś jedną nogą w przeszłości, a drugą w przyszłości?
- Myślę, że jeśli chcesz być zaangażowany w pełni w tworzenie muzyki, która cały czas chce iść do przodu, to musisz mieć wiedzę o przeszłości. Wiele współczesnych gwiazd muzyki pop wydaje się nie mieć takiej wiedzy. Ich spoglądanie wstecz w muzyce sięga co najwyżej kilku lat. To oczywiście sprawia, że są bardzo na bieżąco, ale też na pewno nie pozwala im tworzyć rzeczy ponadczasowych. A jeśli jesteś prawdziwym artystą, to chcesz swoją rzeźbą, obrazem czy piosenką celować właśnie w osiągnięcie czegoś ponadczasowego. Chcesz napisać piosenkę, która przetrwa wiecznie, a nie będzie tylko "tą z 1984". I żeby móc osiągnąć ten cel, trzeba mieć wiedzę na temat tego, co było przed tobą. Najwięksi artyści w historii też mieli takie podejście. Bob Dylan miał niesamowitą wiedzę i świadomość swoich folkowych i bluesowych korzeni, zanim nawet napisał swoją pierwszą piosenkę. To jest właśnie droga, która prowadzi twoją muzykę do ponadczasowości.
Czymś ponadczasowym wydaje się także płyta winylowa - format muzyczny, który przeżywa obecnie swój renesans, w dużej właśnie mierze dzięki tobie. Powiedz, dlaczego Jack White osobiście kocha winyle?
- Wszystko, co jest w jakikolwiek sposób mechaniczne, pomaga przykuć ludzką uwagę. Nieważne, czy jest to kaseta magnetofonowa, czy magnetofon szpulowy - ludzie mogą to włączyć, konsumować i jednocześnie słuchając brać udział w tym wydarzeniu. Jestem osobiście przekonany, ze fizyczny akt oglądania czegoś, co się kręci, kiedy słuchasz muzyki, sprawia, że to przykuwa mocno twoją uwagę. Kiedy wciskasz "play" na cyfrowym urządzeniu, wszystko jest ok - muzyka gra, brzmi znakomicie, ale niczego przy okazji nie oglądasz.
- Można odnieść to do dawnego sposobu słuchania radia, jeszcze sprzed czasów telewizji. Wtedy ludzie słuchając wpatrywali się przy okazji w migocące światełko radiometru. I można się było w nie naprawdę zapatrzeć. Dodatkowo podczas słuchania takiego radia słychać było ruch wzmacniaczy lampowych. Podobnie ma się sprawa z winylami. Kiedy je sobie włączasz i zaczynają się kręcić, zaczynasz brać udział w słuchaniu. To jest jak wpatrywanie się płonące ognisko, które może cię zahipnotyzować.
Zobacz najnowszy teledysk Jacka White'a:
Na płycie "Lazaretto" słuchamy słów napisanych przez ciebie wiele lat temu. Jakim doświadczeniem dla ciebie było łączenie tych tekstów ze świeżo napisaną muzyką i jednocześnie spotkanie z samym sobą z młodości? Co pomyślałeś sobie o tej "młodszej wersji" siebie?
- (śmiech) Mówiąc szczerze, nie byłem wtedy najlepszy w pisaniu poezji czy piosenek, bo po prostu nie miałem w tym żadnego doświadczenia. Miałem wielki zapał, ale nie za dużą wiedzę. Takie refleksje przyszły, kiedy teraz siedziałem nad tymi tekstami. Ale z drugiej strony można odnaleźć w nich tego samego Jacka White'a - ten sam charakter i osobowość, co wtedy kiedy miałem 18 czy 19 lat. Ja wciąż czuję się, jakbym był w takim wieku. Świat musi mi przypominać, że nie mam już 19 lat. I cieszę się z tego, że kiedy się budzę, to na tyle lat właśnie się czuję.
Podczas tej trasy najważniejszy jest materiał z nowej płyty, ale oczywiście na koniec każdego koncertu nie może zabraknąć "Seven Nation Army". Piosenka ta weszła na stadiony i jest czymś w rodzaju naszego współczesnego "Ole Ole Ole". Melodię refrenu tej piosenki znają nie tylko twoi fani, ale też ich rodzice, czy dziadkowie. Jak ty się czujesz z tym, że "Seven Nation Army" awansowało do absolutnie najwyższej ligi popularności?
- Czuję, że z biegiem czasu ta piosenka stanie się osiągnięciem, z którego będę najbardziej dumny spośród wszystkiego, co mi się w przytrafiło w mojej karierze. I to głownie dlatego, że mam wrażenie, jakby ona nie miała ze mną nic wspólnego. "Seven Nation Army" powstało trochę przez przypadek, zupełnie naturalnie. A potem awansowało do takiej rangi, jaka przydarza się np. standardom muzyki folkowej. Nie bylibyśmy w stanie wpaść na to, że tak się podzieje, kiedy pisaliśmy i nagrywaliśmy tę piosenkę. Taki scenariusz nie wydawał się w ogóle możliwy. Dlatego z tego utworu będę dumny zawsze najbardziej, bo on dotyka ludzi, którzy nigdy mogą nawet nie poznać mojego imienia, albo tych, którzy nie mają pojęcia, skąd się wzięła. Po prostu nucą ją np. na wydarzeniach sportowych. Tak jak mówiłeś, nawet starsze osoby ją znają. Podoba mi się to, że nie wiedzą skąd się wzięła - w tej sytuacji to jest jeszcze piękniejsze zjawisko.
Przed nami sezon zakupów świątecznych. Największymi hitami będą z pewnością wszelkiego rodzaju urządzenia elektroniczne, telefony, tablety, gry wideo. A jak ty byś zachęcił rodziców żeby kupowali swoim dzieciom gitary?
- Sytuacja nie jest łatwa. Myślę, ze generalnie rodzice powinni sprawiać swoim dzieciom więcej zabawek i gier mechanicznych, a nie tylko te elektroniczne. Dzisiaj jesteśmy trochę za bardzo cyfrowi. Nie ma nic złego w tym, że czasami pograsz w gry cyfrowe czy posłuchasz muzyki na cyfrowym nośniku. Ale jeśli ograniczasz się tylko do tego, to nie jesteś w stanie zobaczyć pełnego spektrum. A twoje zadanie jako rodzica to właśnie pokazać dzieciom jak tak dużo możliwości, jak tylko to możliwe. Więc jeśli grają w gry wideo, możesz im pokazać także np. automaty do pinballu albo inne gry, w które można zagrać, poruszając elementami w rzeczywistości.
A czy ty podarujesz instrumenty dzieciom?
- Ja nie wmuszam im muzyki, pozwalam im działać na tym polu dokładnie tak, jak same chcą. Nie jest moim marzeniem, żeby zostali muzykami. Może nawet wołałbym, żeby nimi nie byli. A jeśli będą, to mam nadzieję, że podejdą do tego w inny sposób niż ja. Jeśli będą chciały zajmować się muzyką country albo folkiem regionu Appalachów - bardzo bym się tego cieszył. Ale wolałbym, żeby nie wchodziły do muzycznego świata, którego ja jestem częścią.
A czy widziałeś już na ich ścianach plakat One Direction, czy Miley Cyrus?
- Nie, jeszcze nie (śmiech).
A obawiasz się że ten moment kiedyś nastąpi?
- Nie będę miał z tym żadnego problemu. Każdy przechodzi przez swoje dzikie fazy fascynacji różną muzyką. Szczególnie w bardzo młodym wieku i bywa to bardzo zabawne. Zabawne też, ale i wyjątkowe jest to, jak muzyka może zwrócić i utrzymać uwagę dziecka. I można się nad tym naprawdę zastanowić. Dlaczego mój siedmioletni syn Henry tak bardzo lubi The Ramones? Co takiego jest w muzyce Ramones, że ona jest w stanie być dla niego inspirująca? Bardzo to ciekawe. A dzieci nie kłamią.
A gdybyś miał wymienić jedną piosenkę, która intuicyjnie wydaje ci się najbliższa twojemu sercu?
- Moja ulubiona piosenka to kompozycja bluesowego wokalisty Son House'a - nazywa się "Grinnin in Your Face". To piosenka a capella.
A czy masz jakieś muzyczne 'guilty pleasures'? Piosenki, co do których uwielbienia trudno się przyznać publicznie?
- Nie, nie ma takiej muzyki, którą lubię, a której bym się wstydził. Słucham heavy metalu, rocka progresywnego, hip hopu, szczególnie tego z wczesnych lat 80. Staram się cały czas przekraczać muzyczne granice. Nigdy tak naprawdę nie udało mi się zagłębić w muzykę operową czy klasyczną. Na pewno nie tak bardzo, jakbym chciał. Ale coś czuję, że w przyszłości życie jeszcze raz nie raz pchnie mnie w kierunku różnych rodzajów muzyki.
Czy czujesz, że kiedyś w twojej karierze przyjdzie czas na totalną rewolucję muzyczną? Może całkowitą rezygnację z gitary elektrycznej albo szalony flirt ze stylistyką hiphopową czy elektroniczną?
- Niewykluczone. Bardzo trudno wciąż i na okrągło robić to samo, używając cały czas tych samych narzędzi. Oczywiście to jest bezpieczne i wygodne, ale też zdecydowanie trudniej czuć się zainspirowanym, niż kiedy robiło się to jako nastolatek. Dlatego staram się cały czas wymyślać nowe sposoby, żeby się inspirować. I tak też zrobiłem przy okazji nagrania albumu "Lazaretto". Użyliśmy po raz pierwszy wielu technik nagraniowych, których wcześniej nie stosowaliśmy. Także wielu nietypowych sposobów edycji dźwięku - np. czasem edytowaliśmy dźwięk na komputerze, żeby potem po raz kolejny zarejestrować go na taśmie analogowej, w tym samym czasie dodatkowo stosując na tych próbkach także edycję mechaniczną. Robiłem podczas tej sesji wiele rzeczy po raz pierwszy.
A następny krok dla Jacka White'a to kolejny album The Dead Weather?
- Mam taką nadzieję, ale musimy jeszcze sobie to wszystko poukładać i znaleźć dla tego projektu dobre miejsce i czas. Przede wszystkim trzeba sprawdzić, jak wygląda sytuacja u członków zespołu, bo każdy z nich pracuje teraz poza The Dead Weather nad wieloma innymi projektami.
Słyszałem plotkę, że wśród najnowszych projektów spod znaku Jacka White'a planujesz też festiwal pod szyldem twojej wytwórni Third Man Records. Festiwal ten miałbym odbyć się w Paryżu. A może taki lub podobny projekt uda ci się kiedyś zrealizować w Krakowie?
- To byłoby naprawdę świetne. Na pewno chciałbym zagrać całą trasę koncertową po Polsce, następnym razem kiedy będziemy wyruszać w drogę. To by było coś - zagrać tutaj nie jeden, dwa a np. 10 koncertów.
Na pewno masz tutaj fanów, dzięki którym będzie to możliwe...
- O tak, zdecydowanie, właśnie dlatego chcę to zrobić.