Cinemon: Chodzimy swoimi ścieżkami

Ignacy Puśledzki

Ignacy Puśledzki

Krakowska grupa Cinemon wydała nowy singel, pt. "The Last Trip". Piosence towarzyszy niecodzienny klip. O teledysku, planach na przyszłość oraz niedawnym wypadzie grupy do Kanady opowiedział nam lider i gitarzysta zespołu, Michał Wójcik.

Grupa Cinemon w składzie: Michał Wójcik, Kuba Pałka i Tomek Bysiewicz
Grupa Cinemon w składzie: Michał Wójcik, Kuba Pałka i Tomek BysiewiczMichał Wójcikmateriały promocyjne

Ignacy Puśledzki, Interia.pl: Nim dojedziemy do płyt, piosenek i innych przyziemnych spraw, musisz opowiedzieć o waszym wyjeździe do Kanady! Jak było?

Michał Wójcik, Cinemon: - To już nasza druga wycieczka do Kanady. W 2019 roku graliśmy tam kilkanaście koncertów i plan był taki, żeby wrócić na kolejną trasę. Chwilę później nastał niesławny rok 2020, więc plany powrotu pokornie musieliśmy przełożyć. Na szczęście wszystko się już odblokowało i tym razem zostaliśmy zaproszeni na dwudziestopięciolecie festiwalu Envol et Macadam w Quebecu. Takim propozycjom się nie odmawia, zwłaszcza, że mieliśmy niedosyt.

Muszę przyznać, że wycieczka do Kanady na 4 dni to dość szalony logistycznie pomysł, ale kolejny raz udowodniliśmy, że się da (śmiech).

Byliście jednym z niewielu zespołów spoza Ameryki podczas festiwalu. Jakie były reakcje na wasz występ? Dostaliście jakiś feedback?

- Jedna z fajnych akcji, które zostają w głowie: w knajpie w której graliśmy jeden z koncertów, podszedł do nas gość i powiedział "pamiętam was z 2019, więc przyszedłem zobaczyć was również dziś". To jest niesamowite uczucie, że na drugim końcu świata (13 tys. kilometrów!) po kilku latach ktoś nadal cię pamięta i wykonuje świadomy trud, żeby Cię spotkać i posłuchać.

Przyszło też kilka osób z polskimi korzeniami, mówiąc, że zobaczyli flagę przy line-upie, witając się łamanym "dobry wieczór". Kiedyś myślałem sobie: "tylko żeby nie grać dla Polonii". Nie wiem czemu. Teraz się jaram tym, że chociaż na chwilę mogliśmy komuś przywieźć kawałek Polski, nawet jak śpiewamy po angielsku, a muzyka nie jest typowo polska.

No właśnie. Wiele razy, kiedy mówiłem o waszej muzyce moim znajomym, używałem określania "najbardziej amerykańsko brzmiący polski zespół". Ta ostatnia wycieczka to czysta frajda i spełnianie marzeń, czy podwaliny pod budowanie zagranicznej kariery?

- Jedno i drugie, choć warto wyjaśnić co rozumiem pod pojęciem "kariera". Jesteśmy zespołem DIY - robimy rzeczy w większości samodzielnie i chodzimy swoimi ścieżkami. Nie zawsze najmądrzejszymi, ale naszymi. Nie mówimy tu więc o wielkiej karierze zagranicznej, gdzie będziemy rozpoznawalni przez miliony. Naszym marzeniem jest możliwość jeżdżenia po świecie, grania tras klubowych, od czasu do czasu festiwali, poznawania ludzi i zostawiania po sobie jakiegoś śladu - wspomnień, znajomości, muzyki w głowach. I to właśnie robimy od kilkunastu lat - spełniamy swoje marzenia. Jednocześnie... coś budujemy.

Jesteś kompozytorem, liderem i producentem Cinemona, a jednak zawsze powtarzasz, że tworzenie muzyki, to dla Ciebie granie w zespole. Nie ma mowy o Michał Wójcik solo act?

- To nie tak, że zupełnie sobie tego nie wyobrażam - mam masę muzyki w głowie, która nie pasuje do formatu Cinemona. Jednak biorąc pod uwagę to, że ledwo starcza mi czasu i życia na Cinemon, to raczej jest to mało realne. Poza tym, granie w zespole i odbijanie pomysłów od ludzi w czasie rzeczywistym to jednak dla mnie najprzyjemniejsza część muzykowania. Robienie tego w pojedynkę to niebezpieczeństwo ugotowania się we własnym sosie.

Z tego względu zresztą zapraszamy do współudziału przeróżnych gości, a produkcję nowych numerów oddaliśmy Piotrkowi Grzegorowskiemu z Jupiter Ranch Studio. Mimo, że mogliśmy to zrobić samodzielnie, to pewne rzeczy oddajemy innym, by nabrało to jakiegoś oddechu, świeżości, dystansu. Wtedy jakoś to żyje.

W najnowszym singlu, pt. "The Last Trip" słyszymy całkowitą dla was nowość, czyli sekcję dęta. Totalnie się tym jaram! Czy tego typu niespodzianek będzie więcej na płycie?

Michał Wójcik na planie teledysku "The Last Trip"materiały promocyjne

- To właśnie jeden z takich przykładów na pójście w jakimś nowym kierunku. I tak, będzie tego więcej, choć nie spodziewajcie się syntezatorów! Zresztą... kto wie. "The Last Trip" zaczął się od zaimprowizowania otwierającego riffu. Od razu pomyślałem, że to muszą być dęciaki - nie ma innej opcji. Chłopaki na początku nie bardzo to słyszeli, ale powolnym męczeniem ich przekonałem.

Partię zaaranżował Zbyszek Szwajdych, świetny trębacz, współpracujący m.in. z Mrozem. Jedyne wskazówki jakie otrzymał dotyczyły tego jednego riffu. Cała reszta to jego inwencja. Filip Zgorzelski na puzonie dodał jeszcze więcej energii no i bam, nagle w Cinemonie mamy dęciaki. Tylko jak ich teraz ze sobą wozić... Co do innych niespodzianek, to liczymy na dęciaki jeszcze w dwóch numerach, ale pojawią się też klawisze, smyczki, drumla, didgeridoo, saz, berimbau, tabla... No dobra, zobaczymy czy to wszystko się zmieści na jedną płytę.

Jesteście muzycznymi oldshoolowcami, ale jeśli chodzi o waszą nową muzykę, zauważam pewien "postęp" - wypuszczacie ją singlowo, wg. obecnie przyjętych standardów. Czy to doprowadzi w końcu do wydania longplaya?

- (śmiech) Tak, zmodernizowaliśmy się. Faktycznie w planie jest jeszcze kilka singli. Mamy pomysły na klipy i chcemy sprawdzić, które uda się zrealizować. Traktujemy to jak dobrą zabawę i sprawdzenie swoich granic wytrzymałości, bo to ogromnie dużo pracy. Ale tak, ma się to skończyć longplayem. Pozostajemy wierni idei płyty, jako całości - tak słuchamy muzyki i tak zostaliśmy wychowani! Wierzymy, że i nasza publiczność podziela nasze poglądy w tej kwestii. Poza tym nie ma nic piękniejszego niż winyl w ręku. To przecież małe dzieło sztuki.

Piosence towarzyszy fenomenalny teledysk. Odpowiedz coś więcej o tej produkcji. Jak się leżało w trumnie?

- Najpierw było dziwnie, ale szybko się przyzwyczaiłem - panował w niej jakiś dziwny spokój. Ludzie, aktorzy i ekipa biegała dookoła w pośpiechu i zdenerwowaniu już siódmą godzinę z rzędu, a ja spokojnie leżałem. Jeśli tak miałaby wyglądać moja impreza pogrzebowa, wchodzę w to (śmiech). Jedynie wnoszenie trumny na pierwsze piętro było nieco traumatyczne. Dobrze, że nieboszczyk zazwyczaj nie musi tego robić. W każdym razie z klipu jesteśmy zadowoleni i dostaliśmy dużo pozytywnego feedbacku.

Zabawne że na początku wizja była zupełnie inna: miało być to zmieszanie procesji bożociałowej z jakąś paradą nowoorleańską. Jazda limuzyną, obok maszeruje orkiestra dęta, cheerleaderki, dziewczynki sypiące kwiaty, ksiądz, a na końcu miało się okazać, że to w rzeczywistości pogrzeb. Kornel Trombik, reżyser i scenarzysta, ubrał to w koncept stypy. I chwała mu za to, bo nie wiem gdzie byśmy tę karkołomną procesję nagrali. Początkowo miał być to klimat mieszkań z lat 90/2000, czyli jak to Kornel ujął - "PRL". Jednak po dołączeniu do projektu naszej znajomej scenografki, Kaśki Małek, szybko przeszliśmy do bardziej mrocznych, gotyckich klimatów. I chyba wyszło to na dobre.

Muszę na koniec zapytać o zespół z innego multiwersum, czyli Cinemonees/BeeGeeMon, który mignął przez moment w klipie do "The Last Trip". Czy jest szansa, że to trio zaprezentuje się kiedyś publiczności? 

- Bee Gees to są niezłe koty (śmiech). Świetne numery, a partie wokalne to kosmos. Towarzyszą nam, np. na trasach w trakcie podróży. Ale w konwencji disco lat 70. nie do końca się widzimy. Zresztą lepiej byłoby zrobić jakieś nowoczesne remiksy Cinemona, nie wiem, z Bass Astralem? (Bass Astral, czyli Kuba Tracz jest byłym członkiem Cinemona - przyp. red.). Zaczęliby nas słuchać wszyscy! Kto wie, jakby to wpłynęło na świat (śmiech).


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas