Chemia między poganami
Po niezbyt przychylnym przyjęciu przez fanów i krytyków płyty "Standing On The Shoulder Of Giants" bracia Liam i Noel Gallagherowie, stojący na czele brytyjskieh formacji Oasis, bardzo przyłożyli się do prac nad swoim kolejnym dziełem. W zespole znacznie polepszyła się atmosfera i pozostali muzycy także zaczęli angażować się w proces pisania piosenek. W efekcie powstała płyta "Heathen Chemistry", którą muzycy mają nadzieję powtórzyć sukces wydawnictw "Definetly Maybe" i "What's The Story (Morning Glory)", które uczyniły z nich gwiazdy pierwszej wielkości. Na krótko przed premierą "Heathen Chemistry"muzycy opowiedzieli o pracach nad płytą, genezie jej tytułu i teledysku do piosenki "Hindu Times".
Wracacie z kolejnym, piątym już albumem. Pozwolicie, że najpierw zapytam o nastroje panujące w zespole przed jego wydaniem?
(Noel) Oni są zawsze w dobrym nastroju. Tylko ja jestem od czwartej rano na nogach, bo moja córka znowu nie mogła spać. I szczerze mówiąc, ledwo się trzymam.
Wasza nowa płyty zatytułowana jest „Heathen Chemistry”. Spędziliście chyba nad nią sporo czasu, włożyliście w jej nagranie wiele wysiłku.
(N) Wypełniła trzy czy cztery miesiące naszego życia.
(Liam) Ale mogliśmy ją nagrać w przeciągu tygodnia…
Po raz pierwszy od początku całego procesu powstawania płyty byli z wami Gem i Andy. Jak moglibyście podsumować ich udział w nagrywaniu „Heathen Chemistry”?
(N) W składzie z Gemem i Andym było mi o wiele łatwiej. Wcześniej, przy nagrywaniu poprzednich płyt, jeżeli coś napisałem i chciałem zapytać kogoś z zespołu o opinię, słyszałem tylko syk otwierania puszek z piwem, Bonehead puszczał bąki, a Guigsy wszystkiemu przytakiwał. Nawet jeżeli komponowałbym w tym momencie nie wiem jakiego gniota, nawet by nie zaprotestowali. I zawsze kończyło się w ten sam sposób – OK, rozumiem, znów wszystko muszę zrobić sam. A teraz do zespołu powróciło jakby własne zdanie. Zmniejszył się mój wkład, wzrósł udział reszty grupy. Wcześniej wszystko było wyłącznie na mojej głowie.
A jak to było z twojej strony, Gem? Ty i Andy mieliście niezbyt łatwe zadanie dostosować się do systemu pracy jednego z najważniejszych zespołów brytyjskich…
(Gem) Zaskoczę cię – tę płytę nagrywało mi się najłatwiej w całej mojej karierze! Sądzę, że to kwestia piosenek i wokalu. Idealnie do siebie pasują. Nawet cały miks poszedł jak z płatka.
Całą płytę wyprodukowaliście sami. Dlaczego dopiero teraz?
(N) Zawsze produkowaliśmy sami swoje płyty, tylko jakoś ciągle kto inny zgarniał za to kasę. (śmiech) A tak na serio to uważam, że wszystkie zespoły produkują swoje nagrania – a do współpracy dostają zawsze kogoś z zewnątrz, zatrudnionego przez wytwórnię, która chce mieć gwarancję sukcesu na listach przebojów. My tworzymy swoje piosenki na innych zasadach – mamy własne studio, nie potrzebujemy DJ’a, nie czyha na nas stado remikserów. Nikt nie ma prawa dyktować nam, co znajdzie się na płycie, co trzeba jeszcze poprawić, w końcu kiedy wyjdziemy potem zagrać je przed 50-tysięczną publicznością, musimy czuć się dobrze z naszymi piosenkami. Pewnie, że fajnie by było, gdyby nowa płyta sprzedała się w ilości 10 milionów egzemplarzy, wtedy świętowalibyśmy ten sukces przynajmniej przez dwa lata. Ale jeżeli tak się nie stanie, nadal będę zadowolony, bo zrobiliśmy ją dokładnie tak, jak chcieliśmy. Powstała wyłącznie na naszych warunkach. Fakt, że nagraliśmy świetny album, przesłania wszystkie inne.
Teraz porozmawiajmy o pisaniu piosenek. Bo z tego co wiem, w zespole jest już czterech młodych, prężnych kompozytorów. Na ile zmieniło to wasz sposób pracy?
(G) We wszystkich zespołach, w jakich miałem okazję grać, to ja byłem autorem muzyki i tekstów. W momencie kiedy przyszedłem do Oasis i okazało się, że wszyscy tu w mniejszym lub większym biorą się za pisanie, było to dla mnie niesamowicie inspirujące.
Jak więc wygląda u was teraz nagrywanie płyt?
(N) Za każdym razem jest tak samo: niezależnie od tego, kto ją napisał, liczy się to, jak ją widzę. Tak to sobie wymyśliłem i tego się trzymam.
(L) Wystarczy, że któryś z nas coś napisze, a Noel zaraz mu to podp***rzy i zrobi z tego swój numer. (śmiech)
(N) Zazwyczaj wygląda to tak, że biorę na warsztat jakąś kompozycję, dłubię przy niej, aranżuję i robię wszystko, co przychodzi mi do głowy. Dopiero kiedy wyczerpują mi się już wszystkie pomysły, pytam, czy ktoś ma tu jeszcze coś do dodania. Wtedy wtrąca się Gem i mówi, byśmy wtrącili coś jeszcze tu i tam, Liam mówi, co o tym wszystkim sądzi, więc w rezultacie każdy ma tu coś do powiedzenia.
Na pierwszego singla wybraliście kawałek ‘The Hindu Times’. Co sprawiło, że właśnie ten kawałek chcieliście pokazać światu jako pierwszy?
(N) Trochę trwało znalezienie tego nagrania. Dołączył na płytę jako ostatni i pamiętam, że stoczyliśmy przy nim prawdziwą walkę. Najpierw powstał w jakichś pięciu wersjach, z których każda wydawała nam się idealną wersją końcową. O tym, że to ten numer wybraliśmy na singla, zdecydowała jego linia melodyczna. Dopiero po tej decyzji usiedliśmy, żeby napisać do niej słowa i potem wszystko potoczyło się już samo z siebie. Przyznaję, że bardzo wierzyłem w ten kawałek. Bardzo długo trwało jego miksowanie. To jeden z takich numerów, którym im dłużej poświęcasz czasu, tym stają się bez porównania gorsze od pierwotnej wersji, która powstała zazwyczaj już po pięciu minutach. Ale udało się, nie schrzaniliśmy jej.
(L) To idealny kawałek rockandrollowy. Od początku do końca.
A skąd ten tytuł – „The Hindu Times („Hinduskie czasy”)?
(N) Z gazety, w pewnym sensie. Brałem udział w sesji zdjęciowej do magazynu "Q", do podsumowania "100 gitarzystów wszech czasów", w którym się na szczęście znalazłem. Spędziłem na niej dwie godziny, bo uparłem się wystąpić w swoim ubraniu, co nie do końca odpowiadało stylistom. Tak czy inaczej – po tej sesji kręciłem się jeszcze po garderobie, kiedy moją uwagę zwrócił T-shirt z napisem Hindu Times. Postanowiłem go ukraść. Ponieważ w przypadku prawie wszystkich kawałków na płytę powstawała najpierw sama melodia, musieliśmy je sobie jakoś nazwać, żeby nie były to „jedynka”, „dwójka”, „trójka” itd. Hindu Times wydawał się dobrą nazwą zastępczą, ale przyjął się także jako tytuł ostateczny. Młodsi członkowie grupy nie do końca rozumieli, o co chodzi z jakimiś hinduskimi czasami, ale kiedy opowiedziałem im całą historię, zgodzili się, że pasuje do całego numeru.
Teledysk do "The Hindu Times" wygląda, jakbyście nieźle się bawili kręcąc go?
Tak.
Naprawdę tak było?
(N) Po prostu powiedzieliśmy Wizowi, naszemu reżyserowi: „Słuchaj, wszystko co będziemy robić, to tylko grać ten kawałek na żywo. Możemy to robić ile razy chcesz, ale nie zgadzamy się na nic innego. Jeżeli coś nie będzie pasowało, to już tylko twój problem. A kiedy się gra na żywo, często w telewizji wychodzi to nawet sztuczniej, niż gdy się gra z playbacku – bo wtedy mniej się ruszamy, mniej gestykulujemy itd. Ale kazaliśmy Wizowi przedstawić się ciekawie, nawet jeżeli byłoby to bardzo trudne. No i zaczęliśmy grać na żywo. Musieliśmy robić to chyba z 500 razy tamtego dnia. Niczego nie ułatwialiśmy reżyserowi, ale dzięki temu plan zdjęciowy był ciekawszy niż zwykle. A cały pomysł na zdjęcia pochodził od Wiza, zainspirowanego filmem o Stonesach „Charlie Is My Darling”.
A jaka historia stoi za tytułem całej płyty "Heathen Chemistry" (Pogańska Chemia)?
Bardzo chciałbym, żeby kryła się za nim jakaś kosmiczna historia i w paru wywiadach próbowałem nawet wciskać kit na ten temat, ale ile można wymyślać głupoty?! (śmiech) Ten tytuł to po prostu napis z koszulki, którą kupiłem w sklepie z używanymi ciuchami. Nie wiem, co tak naprawdę znaczy, ale był tam jakiś znaczek Society Of Heathen Chemists, który pierwszy przyszedł mi do głowy, kiedy trzeba było wymyślić tytuł płyty. Nawet nie wiem, czy miał jakąś konkurencję.
A co takiego ujęło cię w tym tytule?
(N) To właśnie. Ściemniałem we wszystkich wywiadach, że w ciągu ostatnich lat wymyśliliśmy sobie jakąś wiarę, tylko że nie mamy czasu jej praktykować. To właśnie jedyna rzecz, jaka może nas łączyć z poganami, a płyta brzmi jak chemia między poganami.
I ostatnie pytanie: jak zaplanowaliście okładkę do tej płyty?
(N) Polecieliśmy do Paryża, żeby tam w metrze zrobić sobie parę fotek. Cała zabawa polega na tym, że zdjęcie na okładkę jest bardzo niewyraźne, rozmazane i trudno nawet rozpoznać, kto jest kim. Jeżeli się bardziej przyjrzycie, to zobaczycie tylko Liama i Gema, bo oni stali akurat najbliżej obiektywu. Reszta zespołu jest jakby mniejsza, gdzieś w tle. Do tej pory mieliśmy zawsze przekombinowane okładki, tym razem wszystko jest tylko w bieli i czerni. Wygląda jak odrzut z sesji, ale opiera się na naprawdę bardzo udanym zdjęciu, mimo że fotografa ktoś chyba szturchnął przy jego robieniu. Ale może inaczej nie wyszłoby tak fajnie?!
Dziękuję za rozmowę.
(Na podstawie materiałów promocyjnych Sony Music Polska.)