Camel: Każdą trasę traktuję, jakby była moją ostatnią (wywiad)

Jordan Babula

Dla wielu to może być muzyczne wydarzenie roku. Brytyjski Camel, jeden z najbardziej wpływowych i najwybitniejszych zespołów rocka progresywnego po piętnastu latach ponownie wystąpi w Polsce.

Camel powraca do Polski na dwa koncerty
Camel powraca do Polski na dwa koncertymateriały promocyjne

Przepiękne melodie, niespiesznie rozwijające się kompozycje, a przede wszystkim ta gitara, ten głos, to brzmienie fletu - działający od 1971 roku, niezmiennie dowodzony przez Andy'ego Latimera Camel jest w naszym kraju otoczony nie tyle kultem, co ogromną miłością fanów. Niestety, początek XXI wieku nie był dla grupy łaskawy. Jej ostatni prawdziwy album studyjny - "A Nod And A Wink" - ukazał się w 2002 roku. W kolejnym roku zespół zagrał pożegnalną trasę, a kolejne lata przebiegały pod znakiem walki lidera z ciężką chorobą krwi a w rezultacie nowotworem szpiku kostnego. Dopiero w 2013 okazało się, że Camel może wrócić do występowania, a fakt ten uczcił zarejestrowaną na nowo wersję swojego klasycznego albumu "The Snow Goose". Dotychczas Camel zagrał u nas sześć razy - dwukrotnie w kwietniu 1997 r. (w Krakowie i Warszawie) i czterokrotnie we wrześniu 2000 r. (w Bydgoszczy, Warszawie, Krakowie i Zabrzu). Tym razem wystąpi 19 lipca w Poznaniu i dzień później w Krakowie. O przeszłości, teraźniejszości i przyszłości zespołu rozmawiałem z samym Andym Latimerem.

Miałem przyjemność widzieć Camel na żywo, w 1997 roku w Warszawie. Później przyjechaliście do nas jeszcze w roku 2000. Pamiętasz te występy? Masz jakieś wspomnienia z przyjazdów do Polski?

- Oczywiście, że tak. Naprawdę podobały mi się wizyty w waszym kraju. Nie byliśmy u was wcześniej, a Polska jest przepiękna, wspaniałe krajobrazy... A przede wszystkim ludzie - fantastyczni, szalenie uprzejmi i w charakterystyczny sposób ciepli. Takie rzeczy się zapamiętuje. Pamiętam też koncerty. Jeden odbywał się... chyba w Krakowie, w imponującej sali, w budynku zbudowanym przez Rosjan...

To była Warszawa i Sala Kongresowa w Pałacu Kultury.

- A no tak, rzeczywiście, Warszawa... To był trudny koncert - oczekiwania wszystkich były wywindowane niesamowicie wysoko, jednak akustyka na scenie była bardzo zła. Dźwięk po prostu znikał. Czuliśmy się, jakbyśmy grali w sypialni - było strasznie słabo. Później zaś graliśmy w Krakowie, w dużej hali [Andy prawdopodobnie ma na myśli koncerty z roku 2000 r. - przyp. red.], gdzie nie było miejsc siedzących - i ten koncert miał niesamowitą energię. Ludzie fantastycznie się bawili. Muzykowi takie rzeczy najbardziej zapadają w pamięć - jaka była publiczność, jak reagowali widzowie. Zresztą, organizatorzy koncertów też byli świetni, robili wszystko, żebyśmy czuli się dobrze. Trudno czegoś takiego nie docenić. Dlatego ogromnie się cieszę, że wystąpimy u was znowu. Przepraszam, że to tylko dwa koncerty, ale ja po prostu jadę tam, gdzie mi każą, nie organizuję niczego (śmiech).

Chciałem spytać, jakich utworów możemy się spodziewać. Przede wszystkim zaś: czy będzie dużo piosenek z płyty "Stationary Traveller"?

- To ciekawa sprawa. Nie powiem ci co dokładnie zagramy, ale postaramy się, żeby repertuar był różnorodny, mam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie. Natomiast rzeczą, którą uświadomiłem sobie w ostatnich tygodniach, kiedy udzielałem kilku wywiadów polskim mediom, jest to, że "Stationary Traveller" jest w Polsce wyjątkowo popularny. To bardzo interesujące - w innych krajach nie był szczególnie znany, nie jest uznawany za najlepszy album Camel, powiedzmy, w Holandii. Dlatego poważnie rozważam, czy w nie uwzględnić w repertuarze piosenek z tego albumu - a wcześniej nie wiedziałem, czy w ogóle się tam znajdą. Na pewno będą rzeczy z przeszłości, coś z czasów obecnych... [podczas lipcowych koncertów które odbyły się dotychczas dominował materiał z albumów "Moonmadness", "Dust And Dreams" i "Mirage", ze "Stationary Traveller" grany był jedynie utwór "Long Goodbyes" - przyp. red.]. Liczę, że będą to fajne koncerty, powinny być całkiem energetyczne - mamy bowiem w planach kilka festiwali, a na takich imprezach trzeba zawsze zagrać trochę mocniej. Chociaż dla mnie nie ma różnicy, czy gram dla pięciu osób, czy dwóch tysięcy - zawsze staram się dać z siebie wszystko. Wiadomo jednak, że mam już swoje lata i nie na wszystko mogę sobie pozwolić (śmiech).

Camel i "Long Goodbyes":

Czy pewnego dnia doczekamy się nowego studyjnego albumu Camel?

- O tak, jestem o tym przekonany. Tyle, że w tej chwili skupiam się na koncertach, cieszę się możliwością występowania. Kiedy jednak w sierpniu skończę trasę, zabiorę się za nową płytę. Nawet ostatnio rozmawiałem na ten temat z perkusistą - omawiamy materiał, jaki moglibyśmy nagrać.

W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że masz napisaną muzykę, która mogłaby wypełnić pięć nowych płyt Camel. Ale już ci się znudziła...

- To prawda! (śmiech) Naprawdę bardzo dużo tworzę i moje półki wręcz uginają się od muzyki. Zwykle działałem w ten sposób, że przygotowywałem nagrania w domu, samemu wykonując wszystkie partie, potem przez miesiąc odpoczywałem od tych dźwięków, a później do nich wracałem. I jeżeli wciąż wydawały mi się dobre - nagrywałem je w studiu. W ostatnich latach miałem jednak na głowie sporo innych spraw - kwestie zdrowotne, moich przyjaciół... Jak wiadomo ciężko chorowałem i długo walczyłem z chorobą. Poza tym, jak wspomniałeś, rzeczywiście jest tak, że potrafię znudzić się swoją muzyką. Słucham materiału sprzed trzech lat i myślę: no tak, niezłe... Ale jeśli wtedy tego nie dokończyłem, to teraz tym bardziej mi się nie chce.

Podobnie podchodzisz do muzyki, którą wydałeś na oficjalnych płytach Camel? Nudzą cię twoje dawne albumy?

- Przede wszystkim, to w zasadzie wcale ich nie słucham. Jestem bardzo krytyczny wobec siebie samego - tego jak gram, co komponuję. Serio. I zawsze czuję, że mogłem zagrać kilka nut inaczej, coś zaśpiewać lepiej. Tworzenie muzyki to dla mnie naprawdę trudny proces. Bardzo się skupiam i cały wysiłek wkładam w tę jedną rzecz, którą się aktualnie zajmuję. I ostatnio pomagam Colinowi Bassowi przy jego nowej płycie, pomagałem tez innym osobom, a przez to odpuszczałem swoje własne rzeczy. Kurczę, mam tyle pomysłów, wszystko mnie pociąga! Chciałem zrobić klasycznie bluesowy album, z naszym pierwszym basistą Dougiem Fergusonem, planowałem to od lat. I mam nadzieję, że rzeczywiście niedługo to zrobimy. Chciałbym nagrać album z muzyką klasyczną - bez bębnów, bez basu. Ale nie mogę tego zrealizować pod nazwą Camel. Fani oczywiście akceptują drobne odstępstwa od stylu zespołu, ale gdybym nagrał z nim płytę heavymetalową, zapewne nie byłaby zbyt popularna (śmiech).

Potrafisz sobie w takim razie wyobrazić, jak ten przyszły, nowy album Camel mógłby brzmieć?

- Zupełnie nie. Wiem tylko, że chciałbym, aby utwory na nim zawarte nie były przewidywalne. Oczywiście czasem dobrze jest posłuchać muzyki, w której doskonale wiesz, co się za chwilę zdarzy. Ja jednak wolę, żeby na moich albumach były zaskakujące zwroty akcji - tak jak w życiu. Nigdy nie wiesz bowiem, co przyniesie ci następny dzień.

Czy nie na tym właśnie polega rock progresywny? Żeby unikać schematów, wciąż poszukiwać czegoś nowego?

- Kompletnie nie wiem, o co chodzi w rocku progresywnym, bo nie rozumiem pojęcia "prog". Kiedy zaczynaliśmy, ten termin nie został jeszcze wymyślony. A my byliśmy po prostu zespołem, który charakteryzował się tym, że gra dużo instrumentalnych utworów. Dopiero potem nazwano to "prog", dla mnie była to po prostu muzyka.

Nie jest tajemnicą, że w ostatnich latach zmagałeś się z ciężką chorobą. Jak sądzisz, gdzie Camel byłby teraz, gdyby nie twoje problemy zdrowotne?

- Na pewno jednak mielibyśmy wydanej sporo nowej muzyki. Kiedy bowiem zachorowałem, a później przechodziłem te wszystkie szpitalne procedury medyczne, to po wyjściu ze szpitala nie mogłem grać. Miałem bardzo wrażliwe ręce, bolały mnie. Dlatego w gruncie rzeczy musiałem od nowa uczyć się grać na gitarze. Dużo czasu zajął mi powrót to dawnej sprawności. To naprawdę frustrujące doświadczenie, kiedy twój mózg wie, co powinny robić ręce, ale one wcale tego robić nie chcą. To było wyzwanie!

W tych chwilach zawsze jednak przypominałem sobie Django Reinhardta, belgijskiego gitarzystę, który miał dwa sparaliżowane palce, ale wciąż, korzystając tylko z dwóch pozostałych, grał nieziemsko, robił niesamowite rzeczy. I mówiłem sobie: jeśli on mógł grać dwoma palcami, ja poradzę sobie z moimi czterema. To napędzało mnie do pracy. Niemniej choroba wpłynęła na mnie bardzo mocno. Nie tylko fizycznie. Kiedy człowiek się starzeje i przestaje być tak sprawny fizycznie, jak kiedyś, traci też pewność siebie. Życie staje się wyzwaniem - musisz podjąć świadomy wysiłek, żeby mentalnie przygotować się do stanięcia przed ludźmi. Tak czy inaczej, gdyby nie choroba, na pewno Camel byłby dziś dużo dalej. Wiesz, czułem się chory na dwa lata przed tym, jak cokolwiek u mnie zdiagnozowano. A potem minęły trzy czy cztery lata, zanim zacząłem znowu pracować. Straciłem naprawdę kawał czasu, a wraz z nim impakt, moc. Po czymś takim zaczyna się dosłownie od nowa.

Czy udało ci się wrócić do dawnej formy?

- Tak, myślę, że tak. Mam już za sobą dwie trasy, a to przywraca pewność siebie. Poza tym każdą trasę traktuję, jakby była moją ostatnią, dlatego staram się jak najlepiej bawić.

Myślisz, że obecna trasa rzeczywiście może być ostatnia?

- Kto to wie? Życie jest nieprzewidywalne. Kiedy planowaliśmy poprzednie tournée, na dwa dni przed rozpoczęciem prób u naszego klawiszowca zdiagnozowano raka nerki. Nie mógł więc pojechać, a ostatnio zmarł [Guy LeBlanc zmarł 27 kwietnia - przyp. red.]. Takie rzeczy niestety się dzieją, zwłaszcza, kiedy ludzie są coraz starsi. Nie mogę więc niczego przewidzieć.

Camel i fragmenty suity "Snow Goose":

Jak się czujesz, kiedy współcześni muzycy wychwalają Camel? Kiedy Mikael Åkerfeldt z Opeth mówi, jak ważny dla niego jest twój zespół, kiedy to samo robi Steven Wilson?

- Oczywiście czuję się zaszczycony, to ogromnie miłe. Człowiek przecież się nad tym nie zastanawia, nie zakłada, że miał wielki wpływ na innych. Kiedy wydajesz płytę, ona przestaje być twoja - idzie w świat, a ludzie robią z nią, co chcą, nie masz już na to wpływu. Zdarza się, że po koncercie ktoś przychodzi mówiąc: wiesz Andy, twoja muzyka zmieniła moje życie - albo coś równie mocnego. Ja wtedy mogę powiedzieć jedynie: "Wow! Naprawdę? To cudownie!". To wspaniałe uczucie. A kiedy mówi coś takiego Mikael... Jest naprawdę szczodry, bardzo często się na ten temat wypowiada, a to pomaga w utrzymaniu Camel przy życiu - w dobie internetu i darmowej muzyki dobry PR to podstawa. A kiedy mówi o nas Steven Wilson, to zachęca mnie do poznania jego twórczości. Jego ostatni album, coś z "Hands..." ["Hand.Cannot.Erase" - przyp. red.] - to naprawdę świetna płyta. Obaj panowie, choć różni, są bardzo utalentowani. A ze Stevenem gra genialny gitarzysta, Guthrie Govan. Facet jest obłędny!

Myślisz, że nawiążesz współpracę z Wilsonem? Starzy progrockowcy lubią dawać mu swoje płyty do remiksowania - Jethro Tull, King Crimson...

- King Crimson! (długi śmiech) Robert Fripp wydaje wszystko, co może! Mógłby się podrapać po nosie, nagrać to i wypuścić na płycie. Wydaje się, że wydał absolutnie wszystko, co kiedykolwiek zarejestrował (śmiech). A co do Stevena Wilsona, to doprawdy nie wiem. Nie mieliśmy okazji się poznać. Wiem, że był na koncercie Camel, znam jego płyty, ale nigdy nie rozmawialiśmy osobiście. Słyszałem jedynie, że wspominał coś o remiksowaniu kilku naszych dawnych albumów, co byłoby świetne.

Nasz czas się kończy, chciałbym więc powiedzieć, że bardzo się cieszę, że znowu zobaczę Camel na żywo - po osiemnastu latach.

- Cóż, a ja mam nadzieję, że się spotkamy. Po każdym bowiem koncercie wychodzimy żeby zobaczyć się ze wszystkimi. Przywitać się, uścisnąć rękę, porozmawiać, dać kilka autografów. Osoby, które przychodzą na koncerty Camel są z reguły bardzo sympatyczne, to ludzie, z którymi chce się przebywać. To zawsze miłe doświadczenie - ekipa techniczna ciężko pracuje składając sprzęt, a ja zawieram nowe znajomości (śmiech).

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas