Reklama

"Teraz, albo nigdy!"

Moda na muzyczne powroty, zataczająca coraz szersze kręgi, przyjęła się na dobre i w metalowym świecie. O ile jednak większość masowo reaktywujących się grup nie bardzo potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, przegrywając wyścig z młodszymi i bardziej pomysłowymi kolegami, o tyle powrót na scenę amerykańskiej grupy Armored Saint może być jednym z najważniejszych wydarzeń 2000 roku. Joey, John, Gonzo, Phil i Jeff nie tylko nie zamierzają odcinać kuponów od dawnej popularności, ale nagrali najlepszą płytę w swojej karierze, proroczo zatytułowaną „Revelation”. O powodach reaktywacji zespołu, niełatwej przeszłości oraz języku hiszpańskim z Joe Verą, basistą Armored Saint, rozmawiał Jarosław Szubrycht.

Moda na muzyczne powroty, zataczająca coraz szersze kręgi, przyjęła się na dobre i w metalowym świecie. O ile jednak większość masowo reaktywujących się grup nie bardzo potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, przegrywając wyścig z młodszymi i bardziej pomysłowymi kolegami, o tyle powrót na scenę amerykańskiej grupy Armored Saint może być jednym z najważniejszych wydarzeń 2000 roku. Joey, John, Gonzo, Phil i Jeff nie tylko nie zamierzają odcinać kuponów od dawnej popularności, ale nagrali najlepszą płytę w swojej karierze, proroczo zatytułowaną „Revelation”. 
O powodach reaktywacji zespołu, niełatwej przeszłości oraz języku hiszpańskim z Joe Verą, basistą Armored Saint, rozmawiał Jarosław Szubrycht.

Kto i kiedy wpadł na pomysł, żeby wskrzesić Armored Saint?

Możesz wierzyć, lub nie, ale myśleliśmy o tym przez ostatnie osiem lat. Następnego dnia po odejściu Johna [Busha – wokalisty zespołu] do Anthrax, umówiliśmy się, że kiedyś znów zagramy razem. Na początku były to raczej żarty, nie wierzyliśmy, że się uda, bo John był bardzo zajęty pracą w Anthrax, każdy z nas też sobie coś znalazł, ale po kilku latach ewentualny powrót Armored Saint zaczął nabierać coraz bardziej realnych kształtów. Zaczęło się od coraz większej ilości listów od fanów, głównie z Europy, którzy ciągle pytali o przyszłość Armored Saint. W 1998 roku znaleźliśmy wreszcie trochę wolnego czasu. Skomponowałem kilka utworów, John napisał do nich teksty, szybko nagraliśmy krótkie demo. Zabrzmiało jak prawdziwy Armored Saint, więc spotkaliśmy się z Gonzem [perkusistą] i zdecydowaliśmy, że teraz, albo nigdy - i oto jesteśmy!

Reklama

Wróciliście na dobre, czy znowu każecie nam czekać osiem lat na kolejny album?

Na pewno wydamy jeszcze jedną płytę, na przełomie 2000 i 2001 roku, która zawierać będzie trochę niepublikowanych numerów, materiały demo, może coś z koncertów. Chcemy wypuścić również oficjalne, koncertowe wideo. Myślę, że nic nie stanie na przeszkodzie temu, żebyśmy nagrali również nowy materiał, chociaż na pewno dużo czasu zajmować nam będą pozostałe projekty, w które jesteśmy zaangażowani. Jestem jednak przekonany, że dopóki gra w Armored Saint sprawiać nam będzie radość, jakoś sobie poradzimy i nowe płyty będą powstawać.

Jakie to uczucie, wskrzesić zespół po ośmiu latach nieistnienia, znowu spotkać się ze starą ekipą?

To wspaniałe. Wiesz, przez pierwsze kilkanaście miesięcy po rozpadzie zespołu, bardzo nam siebie brakowało. Byliśmy kumplami, spędzaliśmy ze sobą tyle czasu - i nagle wszystko minęło. Dlatego, kiedy spotkaliśmy się po ośmiu latach, poczuliśmy coś niesamowitego, zdawało nam się, że nie było żadnej przerwy w istnieniu Armored Saint. Znowu włóczymy się razem i rozmawiamy godzinami, wspominając dawne czasy. Jest dobrze.

Jak porównałbyś „Revelation” do płyt nagranych przed zawieszeniem działalności zespołu?

Uważam, że to najcięższa płyta i najbardziej brutalna płyta, jaką kiedykolwiek nagraliśmy. Może na poprzednich płytach znajdują się utwory, które są dość melodyjne i łagodne - ballady, wpływy bluesa i klasycznego hard rocka - ale na „Revelation” nie znajdziesz nic takiego. Tym razem chcieliśmy nagrać płytę która kopie w dupę, od początku do końca pulsuje energią na najwyższym poziomie.

Czy w erze dominacji brutalnego death i black metalu oraz alternatywnego, nowoczesnego grania w stylu Nine Inch Nails, ludzie wciąż potrzebują w gruncie rzeczy dość klasycznego spojrzenia na metal, które proponujecie?

Myślę, że jest bardzo wielu ludzi, którzy tęsknią za tego typu graniem, którzy słuchają tej muzyki od lat. Zanim pojawiło się Nine Inch Nails, zanim powstał pierwszy zespół deathmetalowy, heavy metal miał mnóstwo zwolenników i wierzę, że wciąż ich ma. Heavy metal to podstawa, na której zbudowano wszystkie te pozostałe gatunki ciężkiego grania.

Mówi się, że Armored Saint to jeden z najbardziej niedocenianych zespołów w historii muzyki metalowej. Jak to możliwe? Mieliście przecież kontrakt z dużą wytwórnią płytową, trasy koncertowe u boku największych...

Złożyło się na to wiele rzeczy, ale największym problemem był chyba rzeczywiście fakt, że Chrysalis to była wytwórnia zdecydowanie nie dla nas.

Dlaczego, była zbyt duża?

Tak, zdecydowanie. To był gigant, w którym nikt nie miał pojęcia, jak zająć się takim zespołem jak Armored Saint. Nasze płyty zdobywały popularność w Europie, a oni znali się tylko na amerykańskim rynku, wiedzieli jak wypromować takich wykonawców jak Huey Lewis And The News, Pat Benatar i Billy’ego Idola. Nasza muzyka niezbyt przypominała to, co grało się i czego słuchało wtedy w Stanach, wzorowaliśmy się na europejskich grupach i w Europie była nasza publiczność. Powinniśmy grać mnóstwo koncertów, ale ludzie z Chrysalis o tym nie wiedzieli. W końcu doprowadzili do tego, że już sami nie wiedzieliśmy, gdzie jest nasze miejsce. Nasza muzyka była zbyt łagodna dla fanów thrashu i zbyt ostra dla wielbicieli klasycznego heavy metalu. Utknęliśmy w martwym punkcie i myślę, że niektórzy uważają nas za zespół niedoceniony, dlatego, że pod koniec lat 80. faktycznie niewiele osób rozumiało i naprawdę lubiło naszą muzykę i teksty. Recenzje przez cały czas mieliśmy dobre, dziennikarze nas cenili, ale niezbyt przekładało się to na popularność wśród fanów. Mimo tego, że byliśmy w dużej wytwórni, nie sprzedaliśmy miliona płyt i nie staliśmy się tak wielcy jak Metallica, a więc niektórym od razu przyszło do głowy, że jesteśmy niedoceniani.

Czy, biorąc pod uwagę doświadczenia z fonograficznym gigantem, dużo mniejsza Metal Blade jest odpowiednią wytwórnią dla Armored Saint?

To najlepsza wytwórnia, jaką moglibyśmy sobie wymarzyć. Ludzie, którzy pracują w Metal Blade, to prawdziwi fanatycy granej przez nas muzyki, doskonale wiedzą, co trzeba zrobić. Dzwonię teraz do ciebie z niemieckiego biura Metal Blade - wyobraź sobie, że po raz pierwszy w naszej karierze, jesteśmy w Europie po to, żeby udzielać wywiadów, żeby zająć się promocją. Za kilka miesięcy znowu przyjedziemy, tym razem z serią koncertów. Metal Blade to najlepsza rzecz, jaka mogła nam się przytrafić.

Powiedz, co było przyczyną rozpadu Armored Saint w 1991 roku? Śmierć Dave’a [Pricharda, poprzedniego gitarzysty grupy, który zmarł na białaczkę], czy decyzja Johna, który przyjął posadę wokalisty w Anthrax?

Ostatecznym ciosem dla zespołu było odejście Johna do Anthrax, chociaż już od dłuższego czasu mieliśmy różnego rodzaju kłopoty. W tamtym czasie interesy zespołu wyglądały bardzo kiepsko, żyliśmy w ciągłym stresie i po odejściu Johna doszliśmy do wniosku, że to już koniec. Nawet nie próbowaliśmy szukać zastępstwa. Wiesz, w tamtym czasie bardziej niż smutek, związany z rozpadem zespołu, odczułem niesamowitą ulgę, jakby ktoś zdjął mi z pleców wielki ciężar. Przez kilka lat czułem się wolny, aż wreszcie zacząłem tęsknić za tą muzyką, za kolegami zespołu.

Wybór Johna nie wpłynął negatywnie na waszą przyjaźń?

Nie, ani trochę. Bardzo długo rozmawialiśmy wówczas o tym, co powinien zrobić. Byliśmy i wciąż jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi, więc sytuacja była dla nas obu naprawdę trudna. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że John nie ma już siły, by walczyć z całym tym syfem przez kolejne 10 lat i że perspektywa śpiewania w Anthrax może odmienić jego życie. Powiedziałem mu wtedy: „Jeśli czujesz, że powinieneś to zrobić, spróbuj, bo jeśli się zawahasz, później możesz żałować”. I spróbował...

John śpiewa w Anthrax, ty grasz na gitarze w grupie Fates Warning, a co z pozostałymi muzykami Armored Saint? Co oni robili przez ostatnie lata?

Gonzo grał w kapeli, która nazywała się Life After Death. Wydali płytę w 1997 roku, ale w chwilę potem zakończyli działalność. Teraz Gonzo pracuje nad solowym materiałem. Jeff Duncan [gitarzysta] ma zespół, który nazywa się BC4. Nagrali kilka utworów, które można ściągnąć z ich strony internetowej. Phil [Sandoval, gitarzysta] chyba nic w tej chwili nie robi.

Czym różni się praca, którą wykonujesz w Fates Warning, od obowiązków związanych z Armored Saint?

Och, to dla mnie dwie, diametralnie różne sytuacje! W Fates Warning wciąż jestem gościem, muzykiem wynajętym. Oczywiście, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i czuję się prawie jak członek zespołu. Ciągle jednak zostaje to „prawie”... Nie narzekam jednak i taka sytuacja bardzo mi odpowiada. Praca w Fates Warning jest bardzo zorganizowana. Jim Matheos jest liderem zespołu, komponuje całą muzykę i wszystko od niego zależy. Nie ma żadnych niejasnych sytuacji, niepotrzebnych pytań i nieporozumień. Wszyscy wiedzą, co do nich należy. Moim zadaniem w Fates Warning jest więc po prostu robić dobrze to, czego wymaga ode mnie Jim i o resztę nie muszę się martwić. Jedyna wolność, jaką mi pozostawiają, to pewna swoboda muzyczna. Mogę wychodzić z własnymi pomysłami, grać na gitarze na swój sposób i to bardzo mi się podoba.

Sytuacja w Armored Saint jest całkowicie inna. Tutaj ja jestem jednym z liderów zespołu, czuwam nad muzyką i mój głos bardzo liczy się w sprawach pozamuzycznych. Armored Saint bardziej moim zespołem.

Dlaczego John zaśpiewał „No Me Digas” po hiszpańsku? To miał być hołd dla twórczości Ricky’ego Martina, czy przesadziliście z tequilą podczas sesji nagraniowej?

(śmiech) Było za mało tequili! Mówiąc serio, od dawna myśleliśmy o takim utworze. Trzech z nas ma latynoskie korzenie, mówimy po hiszpańsku równie dobrze i równie często, jak po angielsku, wychowywaliśmy się w dzielnicach, w których większość mieszkańców to imigranci z Ameryki Łacińskiej. Chcieliśmy więc nagrać coś wyjątkowego, latynoskiego, ale jednocześnie pasującego do pozostałych utworów zawartych na płycie. Od dziecka słuchaliśmy płyt nagrywanych przez tradycyjnych wokalistów flamenco i doszliśmy do wniosku, że tym razem nagramy taki utwór. Bardzo hiszpański od strony kompozycyjnej, ale jednocześnie bardzo mroczny i ciężki, z metalowymi gitarami. Gonzo napisał tekst i nauczył Johna, jak prawidłowo wymawiać poszczególne słowa, bo akurat John o hiszpańskim ma bardzo blade pojęcie. Myślę jednak, że wyszło nieźle...

Tytuł płyty brzmi „Revelation” (Objawienie). Czy kryje się za tym jakieś szczególne przesłanie?

Nie, nie ma w tym żadnej głębokiej filozofii. Doszliśmy do wniosku, że „Revelation” to po prostu dobrze brzmiący tytuł, mocne słowo, które doskonale pasuje do sytuacji, w której znaleźliśmy się z Armored Saint. Nie było nas przez osiem lat i nagle pojawiamy się znowu, silniejsi niż kiedykolwiek przedtem.

Dziękuję bardzo za wywiad.

Ja również dziękuję i mam nadzieję, że odwiedzimy Polskę w tym roku. Chciałbym serdecznie podziękować tym fanom, którzy nigdy o nas nie zapomnieli. Wsparcie przez was okazywane kazało nam znowu zacząć grać razem. Jeszcze raz dziękuję!

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: phil | metal | john
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy