"Jesteśmy wojownikami"
Holenderski duet R’N’G ma w Polsce ogromną rzeszę oddanych fanów. Ricardo Overman i Gerald Koeningsverdraag gościli już kilka razy w naszym kraju, ostatnio są specjalnymi gośćmi trasy koncertowej Natalii Kukulskiej, z którą swego czasu nagrali utwór "We'll Be Together". Swymi występami promują swój drugi album "The Right Time". Z tej okazji z Ricardem i Geraldem o fanach, listach przebojów i swobodzie artystycznej, rozmawiał Konrad Sikora.
Jak wrażenia z dotychczasowych koncertów?
Wspaniałe. Nie spodziewaliśmy się, że tylu ludzi przyjdzie nas zobaczyć. To naprawdę niesamowita sprawa.
Jak przyjmuje was polska publiczność?
Polscy fani są najlepsi na świecie. Pokazują nam, że naprawdę doceniają naszą pracę i naszą muzykę. Traktują nas jak ludzi. To już chyba nasza piąta wizyta w Polsce i mamy zamiar jeszcze nie raz tu wrócić. Gdybyśmy mieli w skrócie powiedzieć, jaka jest różnica między polskimi fanami, a fanami w innych krajach, to powiem krótko. Tam nas lubią, ale tylko w Polsce nas kochają.
A czy zdarzyły wam się jakieś zabawne historie w ostatnim czasie, których bohaterami byli właśnie fani?
Jest taka grupka fanów w Niemczech, która przychodzi chyba na każdy nasz z koncert, jaki gramy. Z tego co wiem, mają też pojawić się na którymś z naszych koncertów w Polsce. Ostatnio spotkaliśmy się z fanką, która zrobiła sobie na plecach ogromny tatuaż „R’n’G”. Ma 9-letniego syna, z którym też jeździ za nami po całej Europie. Mamy szczęście do wspaniałych fanów i nigdy nie zdarzyło nam się z ich strony coś przykrego. Chętnie się z nimi spotykamy i rozdajemy autografy. Przecież dla nich wszystko to robimy, a oni to doceniają i nigdy nie przekraczają granicy dobrego smaku.
Swego czasu pracowaliście także z Alexem Christensenem. Jak wspominacie ten okres?
To była ciężka praca. Wszystko działo się tak szybko. Nie mieliśmy tak naprawdę czasu się poznać. Nasz debiutancki album nagraliśmy zaledwie w 11 dni. Siłą rzeczy nasze rozmowy sprowadzały się więc do spraw służbowych.
A co z drugim albumem, jak wyglądały prace nad nim?
To już było o wiele łatwiejsze. Nie mieliśmy takiego limitu czasowego. Praca zajęła nam w sumie rok. Najpierw szukaliśmy producenta, który zająłby się całością. Poza tym przy tej płycie stwierdziliśmy, że nagrywamy ją dla siebie. Przy pierwszym albumie musieliśmy często zaciskać zęby i godzić się na rożne rzeczy, ale teraz powiedzieliśmy: „Koniec, teraz robimy wszystko po swojemu”. Wytwórnia popełniła w przypadku naszej debiutanckiej płyty zbyt wiele błędów. Teraz chcieliśmy ich uniknąć i wydaje mi się, że nam się to udało.
Co jest dla was wyznacznikiem sukcesu?
Dla nas sukcesem nie jest to, że nasza piosenka trafi na pierwsze miejsce listy przebojów. Większym sukcesem będzie to, gdy piosenka znajdzie się choćby w drugiej dziesiątce, ale przez bardzo długi okres czasu. Wtedy wiemy, że ludziom podoba się, że nas słuchają. Jeśli twojej piosenki nie ma na liście przebojów, to właściwie nie istniejesz. Dlatego wyniki na listach przebojów będą chyba najbardziej obiektywnym wyznacznikiem tego, czy odnieśliśmy sukces. Nigdy nie będziemy nosić głowy w chmurach. Sukces dotyczy tylko naszej twórczości, a nie nas samych. Dlatego zawsze będziemy zwykłymi ludźmi, którzy po prostu śpiewają. Zależy nam na tym, aby to nigdy się nie zmieniło, choć nie jest to takie łatwe.
Narzekaliście na wytwórnię. Czy bycie elementem tej wielkiej machiny przemysłu muzycznego jest ciężkie?
Czasami bywa. Jednak nie ma się co oszukiwać. To jest spełnienie naszych marzeń. Nie jest łatwo dostać się do tej machiny. Nawet jeśli masz talent, nie znaczy, że coś osiągniesz. To kosztuje wiele pracy i wyrzeczeń. My odnosiliśmy sukcesy, ale mieliśmy też niepowodzenia. Wiele osób po takich wpadkach poddałoby się i wycofało, ale my jesteśmy wojownikami i walczymy do samego końca. Bez tego zacięcia nie ma się w tym przemyśle szans.
Skoro mieliście niepowodzenia, to w którym momencie odetchnęliście z ulgą, że już to, co najgorsze, jest już za wami?
Chyba już przy pierwszym singlu. Pierwszy singel jest najważniejszy. Jeśli wtedy się potkniesz, wytwórnia zazwyczaj nie daje ci drugiej szansy. To jest prawdziwy egzamin. Najważniejsze jest dostanie się na listę przebojów. Z tego co wiemy, Rolling Stonesom dostanie się na listy zajęło 12 lat. My osiągnęliśmy to szybciej. Tyle, że teraz łatwiej jest spaść na ziemię i już się nie otrząsnąć. Pierwszy singel był najważniejszy. W oczach wytwórni zdaliśmy ten egzamin na piątkę.
Jak wygląda sprawa doboru piosenek na single. Wy je wybieracie?
W sumie jest to nasza wspólna decyzja, podejmowana w porozumieniu z wytwórnią. Oni nam dają sugestie, ale do nas należy ostatnie zdanie. Co prawda z tym wiąże się pewne ryzyko, bo co się stanie, jeśli wybierzemy złą piosenkę? To jest jak loteria. Z drugiej strony my mamy tą przewagę, że wiemy, co ludziom się podoba, widzimy ich reakcje na koncertach. Dlatego taka sytuacja nam dopowiada. Mamy znacznie większą samodzielność i będziemy się starać osiągnąć jeszcze większą.
Nagraliście swego czasu utwór „I Love Your Smile” z repertuaru Shanice. Jak do tego doszło?
Ooo, nawet o tym nie wspominaj. To porażka. Chcemy o tym jak najszybciej zapomnieć. Nasza wytwórnia otrzymała propozycję, abyśmy nagrali utwór na rocznicowy album wytwórni Motown. Każdy z zaproszonych artystów sam wybierał sobie piosenkę. W naszym przypadku zadecydowała, niestety, wytwórnia. Nie chcieliśmy nagrać tego utworu, ale nie udało się nam tego zmienić. To nie jest zła piosenka, ale to nie jest utwór dla nas! Raz, że musieliśmy wysoko śpiewać, a dwa - musiałem zmieniać tekst, bo w drugiej zwrotce był jakiś wers o malowaniu paznokci. My byśmy wybrali coś z repertuaru Lionela Richie albo The Commodores czy też Jackson 5. Przekonali nas w końcu tym, że ta piosenka będzie towarzyszyć wielkiej kampanii reklamowej w telewizji RTL. Nie chcieliśmy się jednak zgodzić na wydanie singla, ale w końcu wydali go. W sumie zostaliśmy zmuszeni do nagrania tego utworu. Na szczęście dla nas nigdy nie trafił on na listy przebojów –tak był okropny.
Jakiej muzyki słuchacie w takim razie prywatnie?
Wszystkiego, ale głównie hip hopu, soulu i jazzu. Czasami nawet zdarza się, że zagramy sobie w samochodzie jakieś ostrzejsze kawałki, typu Rammstein, Nirvana czy też Crazy Town. Nie jesteśmy zamknięci w jednym stylu muzycznym. Lubimy się też bawić remiksami - to świetna zabawa. Mamy kilku znajomych, którzy robią dla nas takie rzeczy – dance i techno też do nas trafia.
Czego w takim razie możemy się spodziewać na koncertach, jakie wam jeszcze pozostały podczas „Pikniku Era z Natalią”.
Wspaniałej zabawy. Polscy fani zasługują na specjalne traktowanie. Damy z siebie wszystko - możecie być pewni, że będzie dużo energii i naprawdę was rozruszamy. Będziecie jeszcze długo te koncerty pamiętać.
Dziękuję za rozmowę.