"Jesteśmy nadproduktywnym zespołem"
Voo Voo, to zespół, który osobliwie połączył odrębne muzyczne światy, jak choćby rock i folk różnych kultur. Zapewniło mu to miano jednej z najoryginalniejszych grup na polskiej scenie. Dowodzona przez Wojciecha Waglewskiego formacja uraczyła fanów swym nowym albumem zatytułowanym „Płyta z muzyką”. Z tej okazji z popularnym Waglem, frontmanem i wokalistą Voo Voo, rozmawiał Konrad Sikora.
Pierwsze pytanie, jakie nasuwa się przy okazji wydania tej płyty, to dlaczego zdecydowaliście się na zmianę wytwórni? W ostatnich latach wydawał wasze albumy niezależny Music Corner, teraz przeszliście do giganta, czyli Sony Music.
Powód jest prosty. To jest za droga płyta dla Music Cornera. Nowy album został nagrany w sposób dość specyficzny. Studio zostało bowiem przywiezione do miejsca, w którym przebywaliśmy i płyta została nagrana dużym nakładem środków. Do tego Music Corner jakby nie do końca przykładał się do promowania tego, co robiliśmy. Mieliśmy więc do wyboru, albo samemu założyć wytwórnię, albo sprzedać to komuś, kto się tym zajmie. Jako że zgłosiła się do nas firma Sony, zdecydowaliśmy się podpisać z nią jednorazowy kontrakt i jak na razie wszystko przebiega w porządku.
Czy podpisując ten kontrakt, nie obawialiście się ograniczenia swobody twórczej?
Absolutnie nie, ponieważ jest to kontrakt jednorazowy. Mam już na swym koncie wiele kontraktów lepszych i gorszych. Mogę powiedzieć, że najgorsze są kontrakty długofalowe. Ale jesteśmy już tak długo na rynku i mamy swoich odbiorców, których nie możemy zawieść. Nie możemy naruszać tej sytuacji i każdy, kto chce z nami podpisać kontrakt, o tym wie.
Nowy album Voo Voo ma dość prosty tytuł: „Płyta z muzyką”.
Tak, ale trzeba powiedzieć, że z jednej strony jest to najprostszy tytuł, jaki mi przyszedł do głowy, a z drugiej strony jest bardzo subiektywny. Ta płyta muzycznie jest bardzo staranna. Poprzednia płyta była skalowa, znawcy muzycy będą wiedzieć o co chodzi, opierała się na skalach, była bardziej zaimprowizowana, na tej jest więcej melodii – można powiedzieć, że jest harmoniczna.
Czy to także przytyk do tego, co dzieje się obecnie na naszym rynku muzycznym?
Szczerze mówiąc to nie bardzo wiem, co się na naszym rynku dzieje, bo nie mam na to czasu. Generalnie to co się dzieje u nas - i nie tylko u nas - to oczywiście panowanie muzyki tanecznej i elektronicznej. Chociaż sukcesy Radiohead mogą świadczyć o tym, że na muzyczne poszukiwania też jest miejsce.
A czy nie kusiło was, aby trochę poeksperymentować właśnie z elektroniką?
Od początku naszej działalności używaliśmy elektroniki w bardzo szczątkowej formie, głównie służyła nam do zapisu wersji demo lub tego typu rzeczy. Podstawą naszego funkcjonowania są koncerty, które w dużej mierze są improwizowane. Bardzo ciężko jest improwizować przy użyciu elektroniki. Może to robić jedna osoba, bawiąc się sekwencerem, ale nie cały zespół. Taka forma jest dla nas kompletnie nieatrakcyjna i robimy wszystko, żeby rzeczy, które są dla nas inspirujące w muzyce elektronicznej, przetworzyć na instrumenty, których używamy. Elektronika, która jest ciężka do zaimprowizowania na scenie, kompletnie nas nie interesuje.
Jako pierwszy singel z nowej płyty ukazał się utwór „Nabroiło się” – to była wasza decyzja?
Tak. To była pierwsza piosenka, jaką napisaliśmy na ten album. Piosenka pojawiła się jeszcze przy okazji wielkanocnego koncertu Jurka Owsiaka i było rzeczą oczywistą, że należy przypomnieć ten utwór. Zrobiliśmy to z premedytacją.
Na płycie gościnnie wystąpił znany aktor Jan Peszek. Jak do tego doszło?
Zaprosiliśmy go z prostego powodu. Janek jest wielkim artystą, człowiekiem nieprzekupnym, który nie dał się omamić żadnymi reklamami, telenowelami i tego typu rzeczami. To artysta ciągle poszukujący. Bardzo się przyjaźnimy. Zarówno Mateusz Pospieszalski, jak i ja, popełnialiśmy muzykę do spektakli, w których występowali rożni członkowie rodziny Peszków. Bardzo się wszyscy szanujemy. Całe to przedsięwzięcie, od chwili kiedy przeczytał po raz pierwszy te opowiadanka, bardzo go poruszyło. Co więcej, jest szansa, że znajdzie ono swą kontynuację w jakiejś większej formie.
Czy umieszczenie na płycie tych opowiadanek, nie będzie zbyt dużym zaskoczeniem dla waszych fanów?
Myślę, że będzie wprost przeciwnie. Voo Voo z reguły robiło płyty konceptualne, połączone jakąś narrację. Albo to była narracja tekstowa, albo czysto muzyczna. Ktoś, kto od dłuższego czasu śledzi naszą twórczość, wie o tym, że fascynują nas różne poszukiwania. Nie ważne, czy jest to Bułgarka, czy są to Buriaci, czy też jest to fascynacja twórczością ludzi upośledzonych umysłowo. Zrobiliśmy to, wbici w ziemię tym przekazem. Świat tych ludzi jest jakby w naturalny sposób bajkowy i to zrobiło na nas ogromne wrażenie.
Skoro jest to album konceptualny, to jaka myśl mu przewodzi?
Generalnie ciężko jest wydobyć jedną taką myśl. Jest to zdecydowanie opowieść o radości życia, którą pomimo pewnych trudności udaje nam się odczuwać.
Czy Voo Voo ma taką pozycję na rynku, że bez obaw zaeksperymetowało z tymi opowiadaniami?
Tak naprawdę uczciwa postawa wobec fanów polega na tym, by nie myśleć o nich. To jest najuczciwsze, co może zrobić muzykant. Gdybyśmy chcieli się naginać się gustów fanów, to do usranej śmierci gralibyśmy kawałki typu „Łobi Jabi” w stu pięćdziesięciu tysiącach wersji. Ludzie oszaleli na punkcie tej piosenki, kiedy tylko się pojawiła. Powiedziałbym nawet, że zidiocieli na jej punkcie. Myślę, że mamy tak dużą grupę słuchaczy w dużym przedziale wiekowym, bo ciągle poszukujemy. Robiąc cokolwiek, nie myślimy nigdy, czy to się komuś spodoba, tylko posługujemy się własnymi kryteriami – czy coś nas samych fascynuje.
Czyli nie marnujecie czasu na staraniach, by zdobyć szczyty list przebojów?
Nie, absolutnie nie. Reguła trafiania na listy przebojów jest bardzo prosta. Zgodnie z teorią Maklakiewicza, przebojem może być tylko piosenka, którą już wcześniej słyszeliśmy. I tak jest. Ale nas kompletnie nie interesuje nagrywanie piosenek, które już kiedyś słyszeliśmy. Co więcej, w momencie, kiedy człowiek zostaje muzykiem, musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chce być idolem, czy artystą. Czy interesuje go podobanie się, czy też sztuka, grzebanie w dźwiękach, szukanie nowych brzmień. My nigdy nie gramy rzeczy, które by nam muzycznie nie pasowały i myślę, że naszymi życiorysami to udowodniliśmy.
Od jakiegoś czasu współpracujecie z Jarosławem Koziarą, który określany jest często jako „autor oblicza wizualnego zespołu” Co to takiego?
Oblicze wizualne zespołu to tak naprawdę nasze nieszczęsne twarze. Jarek jest artystą, którego poznałem kilka lat temu, i którego plastyczny i artystyczny stosunek do świata jest bardzo pokrewny z moim. Pierwsze z nim spotkanie było czymś ciekawym. Pierwszy jego projekt logo zespołu i później kolejne okładki, bardzo nam odpowiadały. Więc po tym względem można go określić jako autora oblicza wizualnego zespołu. Odpowiada on za wszystkie elementy sceniczne i wszystko, co upiększa naszą działalność muzyczną.
Planujecie trasę koncertową promującą nową płytę...
Pewnie nie jedną...
A czy powstanie dokumentujący ją album? Wasze albumy koncertowe cieszą się szczególnym uznaniem fanów.
Wiemy o tym, ale kłopot polega na tym, że mamy już w zanadrzu trzy płyty koncertowe. Pierwsza z nich to rejestracja koncertu z Buriatami. To będzie bardzo niszowa sprawa i nie znajdzie wielu nabywców, ale chcę, żeby była bardzo dobrze i ładnie wydana. Na lipiec zaplanowaliśmy znów wspólne koncerty i chciałbym, aby płyta z zapisem tego występu w Trójce ukazała się jeszcze przed nimi. Poza tym mamy ogromną ilość koncertów, które zagraliśmy z Mateuszem we dwoje, a które czekają na swoje wydanie. Pierwsza część tej trasy, teatralno–filharmoniczna, na pewno będzie bardzo atrakcyjna i na pewno będziemy rejestrować te występy. Filharmonia ma to do siebie, że nadaje koncertowi charakter poprzez większe skupienie i lepsze brzmienie. Nie wiemy, jak to się wszystko skończy. Jesteśmy zespołem nadproduktywnym i na pewno jeszcze kilka płyt w tym roku wydamy. Nie mogę jednak obiecać, że wśród nich pojawi się płyta z tych koncertów. To jednak w dużej mierze zależy od warunków organizacyjnych. Być może, jeśli współpraca z Sony dobrze się ułoży, to oni nam stworzą jakieś warunki i będziemy mogli wydawać takie niskonakładowe, kolekcjonerskie koncerty lub muzykę do filmów. To jest po ich myśli i mam nadzieję, że wszystko potoczy się dobrze.
A może wyjściem byłoby umieszczanie tego materiału w Internecie?
Nasza przygoda z Internetem dopiero teraz tak naprawdę się zaczyna. Co prawda mamy tam jakąś stronę, ale jest ona prowadzona raczej bez naszej kontroli. Być może pomyślimy o tym, bo z tego co wiemy, to za pośrednictwem tej strony już się jakieś niskonakładowe rzeczy ukazały. Problem w tym, że bez naszego nadzoru i naszej aprobaty. Teraz, kiedy to wszystko nabiera rozpędu, Internet wydaje się dobrym pomysłem. Jeszcze o tym nie myślałem, ale jak znajdę chwilkę czasu, to zastanowię się nad tym.
Pracujecie teraz nad muzyką do filmów?
W zeszłym roku popełniłem dwa filmy, które wkrótce trafią do kin. Pierwszy z nich „Człowiek wózków” – to taki paradokument, w którym muzyka była grana pod obraz, co jest rzadko stosowane. Ale muszę przyznać, że było to ciekawe doświadczenie. Drugi to thriller „Strefa ciszy”. Teraz pracujemy, to jest taka dość długofalowa rzecz, nad “Tytusem Romkiem i A’Tomkiem”. Piszę z Mateuszem piosenki, które będą śpiewane przez innych wykonawców. Do tego dochodzi rysowany film i po jego skończeniu będziemy nagrywać muzykę ilustracyjną. Na ten rok, jak widać, mamy dużo pracy i jeszcze więcej pomysłów. Mam nadzieję, że uda nam się to wszystko zrealizować.
Dziękuję za rozmowę
Pierwsze pytanie, jakie nasuwa się przy okazji wydania tej płyty, to dlaczego zdecydowaliście się na zmianę wytwórni? W ostatnich latach wydawał wasze albumy niezależny Music Corner, teraz przeszliście do giganta, czyli Sony Music.
Powód jest prosty. To jest za droga płyta dla Music Cornera. Nowy album został nagrany w sposób dość specyficzny. Studio zostało bowiem przywiezione do miejsca, w którym przebywaliśmy i płyta została nagrana dużym nakładem środków. Do tego Music Corner jakby nie do końca przykładał się do promowania tego, co robiliśmy. Mieliśmy więc do wyboru, albo samemu założyć wytwórnię, albo sprzedać to komuś, kto się tym zajmie. Jako że zgłosiła się do nas firma Sony, zdecydowaliśmy się podpisać z nią jednorazowy kontrakt i jak na razie wszystko przebiega w porządku.
Czy podpisując ten kontrakt, nie obawialiście się ograniczenia swobody twórczej?
Absolutnie nie, ponieważ jest to kontrakt jednorazowy. Mam już na swym koncie wiele kontraktów lepszych i gorszych. Mogę powiedzieć, że najgorsze są kontrakty długofalowe. Ale jesteśmy już tak długo na rynku i mamy swoich odbiorców, których nie możemy zawieść. Nie możemy naruszać tej sytuacji i każdy, kto chce z nami podpisać kontrakt, o tym wie.
Nowy album Voo Voo ma dość prosty tytuł: „Płyta z muzyką”.
Tak, ale trzeba powiedzieć, że z jednej strony jest to najprostszy tytuł, jaki mi przyszedł do głowy, a z drugiej strony jest bardzo subiektywny. Ta płyta muzycznie jest bardzo staranna. Poprzednia płyta była skalowa, znawcy muzycy będą wiedzieć o co chodzi, opierała się na skalach, była bardziej zaimprowizowana, na tej jest więcej melodii – można powiedzieć, że jest harmoniczna.
Czy to także przytyk do tego, co dzieje się obecnie na naszym rynku muzycznym?
Szczerze mówiąc to nie bardzo wiem, co się na naszym rynku dzieje, bo nie mam na to czasu. Generalnie to co się dzieje u nas - i nie tylko u nas - to oczywiście panowanie muzyki tanecznej i elektronicznej. Chociaż sukcesy Radiohead mogą świadczyć o tym, że na muzyczne poszukiwania też jest miejsce.
A czy nie kusiło was, aby trochę poeksperymentować właśnie z elektroniką?
Od początku naszej działalności używaliśmy elektroniki w bardzo szczątkowej formie, głównie służyła nam do zapisu wersji demo lub tego typu rzeczy. Podstawą naszego funkcjonowania są koncerty, które w dużej mierze są improwizowane. Bardzo ciężko jest improwizować przy użyciu elektroniki. Może to robić jedna osoba, bawiąc się sekwencerem, ale nie cały zespół. Taka forma jest dla nas kompletnie nieatrakcyjna i robimy wszystko, żeby rzeczy, które są dla nas inspirujące w muzyce elektronicznej, przetworzyć na instrumenty, których używamy. Elektronika, która jest ciężka do zaimprowizowania na scenie, kompletnie nas nie interesuje.
Jako pierwszy singel z nowej płyty ukazał się utwór „Nabroiło się” – to była wasza decyzja?
Tak. To była pierwsza piosenka, jaką napisaliśmy na ten album. Piosenka pojawiła się jeszcze przy okazji wielkanocnego koncertu Jurka Owsiaka i było rzeczą oczywistą, że należy przypomnieć ten utwór. Zrobiliśmy to z premedytacją.
Na płycie gościnnie wystąpił znany aktor Jan Peszek. Jak do tego doszło?
Zaprosiliśmy go z prostego powodu. Janek jest wielkim artystą, człowiekiem nieprzekupnym, który nie dał się omamić żadnymi reklamami, telenowelami i tego typu rzeczami. To artysta ciągle poszukujący. Bardzo się przyjaźnimy. Zarówno Mateusz Pospieszalski, jak i ja, popełnialiśmy muzykę do spektakli, w których występowali rożni członkowie rodziny Peszków. Bardzo się wszyscy szanujemy. Całe to przedsięwzięcie, od chwili kiedy przeczytał po raz pierwszy te opowiadanka, bardzo go poruszyło. Co więcej, jest szansa, że znajdzie ono swą kontynuację w jakiejś większej formie.
Czy umieszczenie na płycie tych opowiadanek, nie będzie zbyt dużym zaskoczeniem dla waszych fanów?
Myślę, że będzie wprost przeciwnie. Voo Voo z reguły robiło płyty konceptualne, połączone jakąś narrację. Albo to była narracja tekstowa, albo czysto muzyczna. Ktoś, kto od dłuższego czasu śledzi naszą twórczość, wie o tym, że fascynują nas różne poszukiwania. Nie ważne, czy jest to Bułgarka, czy są to Buriaci, czy też jest to fascynacja twórczością ludzi upośledzonych umysłowo. Zrobiliśmy to, wbici w ziemię tym przekazem. Świat tych ludzi jest jakby w naturalny sposób bajkowy i to zrobiło na nas ogromne wrażenie.
Skoro jest to album konceptualny, to jaka myśl mu przewodzi?
Generalnie ciężko jest wydobyć jedną taką myśl. Jest to zdecydowanie opowieść o radości życia, którą pomimo pewnych trudności udaje nam się odczuwać.
Czy Voo Voo ma taką pozycję na rynku, że bez obaw zaeksperymetowało z tymi opowiadaniami?
Tak naprawdę uczciwa postawa wobec fanów polega na tym, by nie myśleć o nich. To jest najuczciwsze, co może zrobić muzykant. Gdybyśmy chcieli się naginać się gustów fanów, to do usranej śmierci gralibyśmy kawałki typu „Łobi Jabi” w stu pięćdziesięciu tysiącach wersji. Ludzie oszaleli na punkcie tej piosenki, kiedy tylko się pojawiła. Powiedziałbym nawet, że zidiocieli na jej punkcie. Myślę, że mamy tak dużą grupę słuchaczy w dużym przedziale wiekowym, bo ciągle poszukujemy. Robiąc cokolwiek, nie myślimy nigdy, czy to się komuś spodoba, tylko posługujemy się własnymi kryteriami – czy coś nas samych fascynuje.
Czyli nie marnujecie czasu na staraniach, by zdobyć szczyty list przebojów?
Nie, absolutnie nie. Reguła trafiania na listy przebojów jest bardzo prosta. Zgodnie z teorią Maklakiewicza, przebojem może być tylko piosenka, którą już wcześniej słyszeliśmy. I tak jest. Ale nas kompletnie nie interesuje nagrywanie piosenek, które już kiedyś słyszeliśmy. Co więcej, w momencie, kiedy człowiek zostaje muzykiem, musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chce być idolem, czy artystą. Czy interesuje go podobanie się, czy też sztuka, grzebanie w dźwiękach, szukanie nowych brzmień. My nigdy nie gramy rzeczy, które by nam muzycznie nie pasowały i myślę, że naszymi życiorysami to udowodniliśmy.
Od jakiegoś czasu współpracujecie z Jarosławem Kaziorem, który określany jest często jako „autor oblicza wizualnego zespołu” Co to takiego?
Oblicze wizualne zespołu to tak naprawdę nasze nieszczęsne twarze. Jarek jest artystą, którego poznałem kilka lat temu, i którego plastyczny i artystyczny stosunek do świata jest bardzo pokrewny z moim. Pierwsze z nim spotkanie było czymś ciekawym. Pierwszy jego projekt logo zespołu i później kolejne okładki, bardzo nam odpowiadały. Więc po tym względem można go określić jako autora oblicza wizualnego zespołu. Odpowiada on za wszystkie elementy sceniczne i wszystko, co upiększa naszą działalność muzyczną.
Planujecie trasę koncertową promującą nową płytę...
Pewnie nie jedną...
A czy powstanie dokumentujący ją album? Wasze albumy koncertowe cieszą się szczególnym uznaniem fanów.
Wiemy o tym, ale kłopot polega na tym, że mamy już w zanadrzu trzy płyty koncertowe. Pierwsza z nich to rejestracja koncertu z Buriatami. To będzie bardzo niszowa sprawa i nie znajdzie wielu nabywców, ale chcę, żeby była bardzo dobrze i ładnie wydana. Na lipiec zaplanowaliśmy znów wspólne koncerty i chciałbym, aby płyta z zapisem tego występu w Trójce ukazała się jeszcze przed nimi. Poza tym mamy ogromną ilość koncertów, które zagraliśmy z Mateuszem we dwoje, a które czekają na swoje wydanie. Pierwsza część tej trasy, teatralno–filharmoniczna, na pewno będzie bardzo atrakcyjna i na pewno będziemy rejestrować te występy. Filharmonia ma to do siebie, że nadaje koncertowi charakter poprzez większe skupienie i lepsze brzmienie. Są to często koncerty, które wspaniale się gra, ale później nie można ich słuchać. Nie wiemy, jak to się wszystko skończy. Jesteśmy zespołem nadproduktywnym i na pewno jeszcze kilka płyt w tym roku wydamy. Nie mogę jednak obiecać, że wśród nich pojawi się płyta z tych koncertów. To jednak w dużej mierze zależy od warunków organizacyjnych. Być może, jeśli współpraca z Sony dobrze się ułoży, to oni nam stworzą jakieś warunki i będziemy mogli wydawać takie niskonakładowe, kolekcjonerskie koncerty lub muzykę do filmów. To jest po ich myśli i mam nadzieję, że wszystko potoczy się dobrze.
A może wyjściem byłoby umieszczanie tego materiału w Internecie?
Nasza przygoda z Internetem dopiero teraz tak naprawdę się zaczyna. Co prawda mamy tam jakąś stronę, ale jest ona prowadzona raczej bez naszej kontroli. Być może pomyślimy o tym, bo z tego co wiemy, to za pośrednictwem tej strony już się jakieś niskonakładowe rzeczy ukazały. Problem w tym, że bez naszego nadzoru i naszej aprobaty. Teraz, kiedy to wszystko nabiera rozpędu, Internet wydaje się dobrym pomysłem. Jeszcze o tym nie myślałem, ale jak znajdę chwilkę czasu, to zastanowię się nad tym.
Pracujecie teraz nad muzyką do filmów?
W zeszłym roku popełniłem dwa filmy, które wkrótce trafią do kin. Pierwszy z nich „Człowiek w wózku” – to taki paradokument, w którym muzyka była grana pod obraz, co jest rzadko stosowane. Ale muszę przyznać, że było to ciekawe doświadczenie. Drugi to thriller „Strefa ciszy”. Teraz pracujemy, to jest taka dość długofalowa rzecz, nad “Tytusem Romkiem i A’Tomkiem”. Piszę z Mateuszem piosenki, które będą wykonywane przez innych wykonawców. Do tego dochodzi rysowany film i po jego skończeniu będziemy nagrywać muzykę ilustracyjną. Na ten rok, jak widać, mamy dużo pracy i jeszcze więcej pomysłów. Mam nadzieję, że uda nam się to wszystko zrealizować.
Dziękuję za rozmowę