Adrian Belew (ex-King Crimson): "Czuję się pogodzony ze sobą" [WYWIAD]

Rafał Samborski

emptyLike
Lubię to
Lubię to
like
0
Super
relevant
0
Hahaha
haha
0
Szok
shock
0
Smutny
sad
0
Zły
angry
0
Udostępnij

Adrian Belew kojarzony jest przede wszystkim jako wieloletni wokalista i gitarzysta King Crimson, z którym nagrał m.in. płyty "Discipline" czy "Beat". Lista jego współprac jest dużo szersza: od Franka Zappy, przez Davida Bowie'ego czy Ryuichiego Sakamoto oraz Nine Inch Nails. Zawdzięczamy mu również kilka partii gitar na "Remain in Light" Talking Heads. Z okazji 40. urodzin płyty wraz z Jerrym Harrisonem założyli projekt, w ramach którego już 25 maja pojawią się w warszawskiej Progresji, aby zaprezentować swoje interpretacje utworów z tej płyty.

 Adrian Belew przyjedzie na koncert do Polski
Adrian Belew przyjedzie na koncert do PolskiDaniel KnightonGetty Images

Rafał Samborski, Interia Muzyka: Kilka dni przed naszą rozmową przeszedłeś operację z powodu zespołu cieśni nadgarstka. Jak się teraz czujesz?

Adrian Belew: - Czuję się dobrze. Nie spodziewam się żadnych dalszych problemów. To była drobna operacja, ale rozwiąże problem na zawsze. Miałem zespół cieśni nadgarstka przez całą trasę koncertową BEAT (projekt, w ramach którego muzycy odgrywają utwory King Crimson z płyty lat 80. - przyp. red), która trwała około czterech miesięcy i czasami było trudno to znieść. Ale teraz nie będę musiał się tym już martwić.

Świetnie słyszeć, że operacja się udała. Szczególnie że przed tobą europejska trasa, podczas której wraz z Jerrym Harrisonem będziecie grać utwory z płyty Talking Heads "Remain in Light". W jaki sposób ten zespół wyróżnia się na tle innych grup, z którymi współpracowałeś?

- Tak naprawdę moje życie z Talking Heads trwało około roku, co może nie wydawać się długim okresem... Ale wiesz, co najbardziej kochałem w ich muzyce? Naprawdę czułem się z nią dobrze i komfortowo. Myślę, że album "Remain in Light" wyróżnia się na tle wszystkiego, co zrobili wcześniej, a sposób, w jaki został nagrany, był wyjątkowy. Dlatego ma swoje miejsce w historii muzyki. Byłem naprawdę szczęśliwy, że mogłem być tam w tym momencie. Jako gitarzysta - nie jako autor piosenek czy wokalista - była to dla mnie czysta przyjemność.

Kiedy nagrywałeś swoje partie do "Remain in Light" i grałeś koncerty z Talking Heads, czułeś, że uczestniczysz w czymś przełomowym?

- Nie myślałem o tym jako o czymś przełomowym, ale byłem naprawdę pod wrażeniem popularności i reakcji, jakie wzbudzało. Gdziekolwiek jechaliśmy, widziałem, że Talking Heads zdobywają nowy poziom uznania, i byłem szczęśliwy, że mogłem być tego częścią. To było niesamowite obserwować, jak to się dzieje. Wiesz, o czymś przełomowym można mówić dopiero wiele lat później, patrząc wstecz.

"Remain in Light" pojawia się regularnie na czołowych miejscach list najlepszych albumów lat 80.

- Cóż, w latach 80. trudno było nie natknąć się na muzykę Talking Heads, gdziekolwiek by się nie było. Podróżowałem wtedy po świecie, zajmując się różnymi rzeczami, ale w Japonii, Polsce czy gdziekolwiek indziej, zawsze można było usłyszeć Talking Heads w księgarniach czy restauracjach. Byli ulubieńcami intelektualistów i mediów. Ich muzyka była pełna intelektu i humoru, a także miała coś wyjątkowego. Osobowość Davida Byrne'a i brzmienie zespołu były niepowtarzalne. Brian Eno wniósł do ich muzyki wiele innowacyjnych pomysłów. W tamtych czasach byli bardzo popularni, może nawet na sposób podziemny, ale wszyscy o nich mówili. Już wtedy znajdowali się na drodze do wielkiej sławy. Ich muzyka była inna i zaskakiwała wszystkich. Media ich uwielbiały, pojawiało się mnóstwo artykułów i pochwał. Byli bardzo doceniani. Gdybyś tam był, na pewno byś to zauważył. Tak, byli moją ulubioną grupą. Oczywiście, kiedy byłem w King Crimson, to też wtedy byłem w swojej ulubionej grupie.

Czy istnieje w takim razie projekt, który zawsze uważasz za najbliższy swojemu sercu?

- Cóż, moje solowe prace, które prawdopodobnie nie są dobrze znane w Europie, są dla mnie sercem i duszą. Nagrałem aż 28 albumów - to całkiem spory dorobek, choć zdaję sobie sprawę, że większość ludzi nawet ich nie zna. Moja muzyka nie była szeroko rozpowszechniona na świecie. Nie miałem takiej ekspozycji jak King Crimson czy Talking Heads. Gdybym jednak miał wybrać jeden okres, to lata 80. z King Crimson były dla mnie kluczowe. Byłem tam autorem piosenek, frontmanem, tekściarzem i gitarzystą razem z Robertem Frippem. To była zupełnie inna marka muzyki niż cokolwiek innego. Dlatego myślę, że to, co właśnie zrobiliśmy z BEAT, ma teraz znaczenie, bo ludzie nadal kochają tę muzykę. To byłby najważniejszy krok naprzód, który zrobiłem w tamtych latach.

Granie z ludźmi takimi jak Frank Zappa nauczyło mnie bardzo wiele. Bowie przeniósł mnie do innej części muzycznego świata. Talking Heads były bardzo popularne, popowe. A potem przyszedł czas King Crimson, który wszystkich zaskoczył. Ostatecznie, myślę, że te dwa albumy z rzędu, czyli Talking Heads "Remain in Light" i King Crimson "Discipline" mają ten ponadczasowy charakter. To były kluczowe momenty w mojej karierze. Teraz wszyscy patrzą na nie i pamiętają, jak były inne i wyjątkowe.

Po opuszczeniu King Crimson w 2013 roku głośno mówiłeś, że straciłeś serce do tego zespołu. Wydaje mi się teraz, że zyskałeś trochę dystansu…

- Tak, czuję, że musiałem przezwyciężyć bycie wyrzuconym z zespołu po 33 latach pracy i zakończenie partnerstwa z Robertem Frippem. Bo uważałem nas za partnerów, zarówno w pisaniu, jak i w grze na gitarze. Nie czułem się jak tymczasowy członek zespołu. Potrzebowałem czasu, aby to przetrawić. Szczególnie że po moim odejściu grali jeszcze przez kilka lat, a materiał był zupełnie inny od tego, w którym byłem zaangażowany.

Moim największym zmartwieniem było to, że moje zaangażowanie i moja rola w zespole mogłyby zostać zapomniane. Teraz uśmiecham się na myśl o King Crimson, ponieważ czuję, że dzięki wszystkim projektom, w które jestem zaangażowany, moja praca znów jest doceniana. To sprawia, że czuję się pogodzony ze sobą.

Przypomniałeś o sobie zespołem BEAT, z którym grasz materiał King Crimson z lat 80. Zaangażowałeś do niego Steve'a Vaia, który podobnie jak ty, wywodzi się ze szkoły Franka Zappy. Trudno w to uwierzyć, że nie mieliście okazji nigdy wcześniej współpracować.

- Dokładnie, to była nasza pierwsza współpraca. Ledwo znałem Steve'a i widziałem go może raz czy dwa razy przelotem. Zadzwoniłem do niego, bo uważałem, że jest właściwą osobą do tego projektu. Szczególnie że przeczytałem wywiad, w którym Steve mówił, że kochał tę muzykę. Pomyślałem więc, że skoro to dla niego tyle znaczy, to może będzie chciał się zaangażować. Był bardzo podekscytowany tym pomysłem. Steve zinterpretował partie Roberta po swojemu, tworząc coś niesamowitego. Wiem, że Robert ma z nim kontakt i bardzo docenia jego pracę, więc wszystko pięknie się ułożyło.

BEAT niewątpliwie z takim składem można uznać za supergrupę. Planujecie rozszerzyć swoje działania o coś więcej niż koncerty?

- Myślę, że zgodziliśmy się, że po sukcesie, jaki odnieśliśmy w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, chcemy spróbować zaprezentować nasz projekt na całym świecie. W takim układzie możemy mieć wszystkich czterech członków zespołu obecnych w określonych momentach przez określony czas. Nie planujemy, aby był to pełnoetatowy zespół, lecz projekt grający konkretną muzykę. Naszym celem jest odbycie światowej trasy, co zajmie trochę czasu w tym roku i częściowo w przyszłym. Do końca lata 2026 roku planujemy dotrzeć do wszystkich możliwych miejsc. Wtedy zdecydujemy o przyszłości zespołu - czy będzie to grupa tworząca własną muzykę, czy osiągnęliśmy już wszystko, co chcieliśmy.

Występowałeś w Polsce kilka razy z trio, z King Crimson. Czy jest jakiś koncert, który szczególnie zapadł ci w pamięć?

- Bardzo dobrze pamiętam koncert, który odbył się w Sali Kongresowej w Pałacu Kultury i Nauki. Atmosfera była niezwykła, a polscy fani byli niesamowici. Wiem, że Polacy kochają muzykę King Crimson i Talking Heads. Za każdym razem, gdy jestem w Polsce, czuję energię ludzi, którzy naprawdę doceniają muzykę. Dopóki słuchacze cieszą się naszymi występami i wyrażają swoje uznanie, czuję, że będę to robił dalej.

Przez Talking Heads przewijało się również wielu świetnych muzyków. Ale dla wielu ten zespół to przede wszystkim David Byrne i jego niezwykła charyzma. Próbowaliście go zaangażować z Jerrym w swój projekt?

- Jerry utrzymuje przyjaźń ze wszystkimi członkami zespołu i wszystkim z osobna to proponował, ale odmówili. Myślę, że Chris i Tina mają swoje własne projekty, David ma swoje, i po prostu nie zamierzają wracać do Talking Heads. Jerry znalazł więc odpowiedni zespół, który już wtedy istniał. Nazywali się Turkuaz, teraz nazywają się Cool, Cool, Cool i opierali swoje brzmienie na muzyce Talking Heads. To jest trzon 11-osobowego zespołu, który mamy. Dodaliśmy moją basistkę z mojego trio, Julie Slick, która pracuje ze mną od 18 lat i wszyscy uwielbiają to, co robi z zespołem. Zaangażowany jest również niezwykły perkusista Michael Carruba.

To niesamowity, 11-osobowy zespół z sekcją dętą i chórem, w którym różne osoby śpiewają różne piosenki. Absolutnie wspaniałe dzieło. Uwielbiam to, że wszystko zaczęło się od rozmów między mną a Jerrym przez lata, kiedy spotykaliśmy się i mówiliśmy, że świat naprawdę potrzebuje tego, co zrobiliśmy w 1980 roku. Ludzie na koncertach Talking Heads po prostu nie mogli usiedzieć w miejscu. Stali, tańczyli przez cały czas. Naprawdę czuliśmy, że to jest to, czego teraz potrzebuje świat.

Czy jest coś, czego powinniśmy się jeszcze spodziewać po nadchodzących koncertach?

- Z Jerrym zaczęliśmy od obejrzenia wideo z koncertu w Rzymie z 1980 roku na YouTube i stwierdziliśmy, że chcemy utrzymać ten sam poziom. Chcieliśmy, aby nasze występy nadal były pełne zabawy i groove'u, aby ludzie mogli tańczyć. Jednak postanowiliśmy również wprowadzić kilka zmian. Nieco zmodyfikowaliśmy materiał. Jerry chciał wykonać jedną ze swoich piosenek, więc włączyliśmy ją do repertuaru. Z kolei ja wybrałem "Thela Hun Ginjeet" King Crimson, bo czułem, że 11-osobowy zespół z sekcją dętą musi to zagrać. Większość, około 85%, jest bardzo zbliżona do tego, co Talking Heads robili na scenie w 1980 roku. Są tu tylko drobne zmiany, nowe elementy i różne akcenty. Wykonujemy również piosenkę ze "Speaking in Tongues" i inne utwory, które mogą być zaskoczeniem. Ogólnie rzecz biorąc, staramy się podejść do tego w ten sam sposób, co wtedy.

Pozostaje nam tylko czekać na wasz występ.

- Tak, kocham polską publiczność - zapraszam na nasz koncert 25 maja w Warszawie w Progresji. Obiecuję, że będziecie się świetnie bawić.

emptyLike
Lubię to
Lubię to
like
0
Super
relevant
0
Hahaha
haha
0
Szok
shock
0
Smutny
sad
0
Zły
angry
0
Udostępnij
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Przejdź na