Womad Festival: Satysfakcja
Jarek Szubrycht
Zaangażowany rap z Palestyny, pozytywne przesłanie z Jamajki, groźne pomrukiwania ze stepów Mongolii i bębny z Afryki - w angielskim miasteczku Charlton Park ruszyła kolejna edycja festiwalu Womad.
Występujący w niemal samo południe Drummers Of Burundi nie zagrali pierwszego koncertu tej edycji festiwalu (Charlton Park rozbrzmiewał muzyką już w czwartkowy wieczór), ale na pewno pierwszy, który przyciągnął tłumy. Trudno było zresztą nie zareagować na zew potężnie dudniących bębnów, a potem nie zostać pod główną sceną do końca. Nie codziennie ogląda się przecież ubranych w biało-zielono-czerwone szaty czarnoskórych wojowników, którzy nie tylko grali, ale też uwijali się na scenie w skomplikowanej choreografii (te skoki!). I chociaż Bębniarze z Burundi robili swoje z uśmiechami od ucha do ucha, kryło się w ich popisach coś groźnego, nieujarzmionego.
Zupełnym przeciwieństwem srogich wojów z maleńkiego państwa w sercu Afryki okazała się Calypso Rose, pochodząca z Tobago 70-letnia królowa - jak jej pseudonim podpowiada - calypso. Niemłoda i na pewno nie szczupła Rose, rozkwitała przy pierwszych taktach każdej ze swoich ciepłych, radosnych piosenek. Kołysała biodrami z taką wprawą, że Shakira dostałaby kompleksów, zadzierała kieckę i wyśpiewywała życiowe prawdy, w rodzaju: "Nie martwcie się dziewczyny / Czy to Chińczyk czy policjant / Każdy facet da wam satysfakcję", wykonując przy tym zupełnie jednoznaczne ruchy frakcyjne. A kiedy spostrzegła, że jakiś łysy dżentelmen z pierwszego rzędu turla się ze śmiechu, na ochłodę zaimprowizowała i zaśpiewała a capella zwrotkę o jego małym... no właśnie. Spoważniała tylko na chwilę, kiedy wykonała pieśń dedykowaną prababce, która została przypłynęła na Tobago z Afryki w łańcuchach i do końca swoich dni wypatrywała na morzu statku, który zabierze ją z powrotem.
Brytyjczycy z Zoo For You, wprowadzeni na scenę przez samego Petera Gabriela, nie mieli do zaproponowania nic ponad poprawnie zagrane ska, więc popędziłem w stronę Dużego Czerwonego Namiotu, gdzie już instalowali się DAM. Nazwa grupy to skrót od Da Arabian MCs, mamy bowiem do czynienia z hiphopowym składem z Palestyny. Zagrali naprawdę znakomity koncert, imponowali świetnym flowem, w karkołomnym tempie płynącym po niezłych podkładach, ale też humorem i pomysłem na kontakt z publicznością. Zamiast wygrażać pięścią Izraelowi (czego, prawdę mówiąc, się spodziewałem), na ekranie za swoimi plecami puścili obrazki z ulic Gazy, które mówiły więcej niż tysiąc słów, a nas... uczyli arabskiego. I tłumaczyli, że getta są w każdym kraju, bo przecież w tym wszystkim "nie chodzi o kolor skóry, ale o to, że bogaci oddzielają się od biednych przy pomocy policji". Swoją drogą, gdy skutecznie zachęcili publiczność do udawania syren radiowozów i skandowania "Fuck the police!", w oczach matek, które przyszły na ten, znakomity skądinąd, koncert z dziećmi, dostrzegłem panikę.
Występ Toumast mógł się podobać fanom Tinariwen, chociaż mniej w tym charyzmy i pustynnej tajemnicy, a więcej zwyczajnego blues-rocka, podanego w całkowicie zachodnim, wartkim tempie. Całe rodziny tańcowały na koncercie zawsze nieskończenie pozytywnego Horace'a Andy'ego, a nad niejedną głową kłębiły się chmurki słodkiego, niebieskiego dymu. Mistrz z Jamajki niczym nie zaskoczył, bo nie zamierzał - ważne, że swoim niepowtarzalnym głosem przekazał tym, którzy chcieli słuchać kilka odwiecznych życiowych prawd, przy okazji wprawiając ich w doskonały nastrój.
Dla mnie sielanka skończyła się kilkanaście minut później, gdy na Scenę Siam (druga co do wielkości na Womad) weszli, na dygoczących od tremy nogach, młodzieńcy ze Stornoway. Nudzili, choć pisk nastolatek spod sceny dowodem, że nie wszystkich. Dzisiaj brzmią dość oryginalnie, to prawda - z tym akustycznym instrumentarium, znalezionym pewnie u dziadków na strychu, hippisowskim ciepłem i czterema nieźle zestrojonymi głosami, ale to żadna "nowa rewolucja", jak odgrażają się w jednej z piosenek. Raczej miód na serce tych, co tęsknią za latami świetności Fairport Convention.
Gabby Young, występująca z formacją Other Animals, nie tylko z imienia, ale i z uwielbienia do wodewilowej, przerysowanej formy przypominała naszą Gabę Kulkę. Niestety, przestało być fajnie, kiedy zaczynała wplatać do swoich piosenek cytaty z rosyjskich evergreenów, z "Kalinką" na czele. Brrr.
Soil & "Pimp" Sessions mieli słabe wejście. Najpierw wyraźnie nie słyszeli się na scenie i wyglądali na wytrąconych z równowagi, co sięgnęło apogeum, gdy trębaczowi ktoś plażową piłką strącił czapkę z głowy. Ale po paru minutach przemogli się i przywalili z taką mocą, że tym razem czapki pospadały publiczności. Nie bez powodu Japończycy, rozbrajający wizerunkiem gangsterów z głupawego komiksu, określają swoją muzykę mianem death jazzu. Czyli coś jak Pink Freud, ale na jeszcze wyższych obrotach, bez chwili wytchnienia. Przez tych szalonych jazzmanów z yakuzy spóźniłem się nieco na koncert Staff Benda Bilili, którzy zawładnęli główną sceną, jakby urodzili się gwiazdami. Zresztą, pewnie się urodzili, a kalectwo i lata spędzone na żebraniu w zoo w Kinszasie były tylko niezbędnym frycowym, które musieli zapłacić losowi w drodze na szczyt. Oryginalne dźwięki tej kongijskiej grupy, gładko łączące afrykańskie korzenie z porywającymi latynoskimi rytmami, roztańczyły cały Womad. Zresztą, jak tu stać, kiedy muzycy grupy świecili przykładem - po raz pierwszy widziałem takie pląsy o kulach i w wózku inwalidzkim! Piorunujące wrażenie.
Tony Allen, mistrz perkusji, był spodziewanie znakomity, choć trudno dowodzić dziesięcioosobowym zespołem i jeszcze porywać tłum do zabawy, kiedy zasłaniają cię bębny. Ale Tony poradził sobie, po prostu grając - odważnie i przystępnie zarazem, szalenie kolorowo. Nie ma ani słowa przesady w komplementach, które mianują go jednym z najlepszych perkusistów świata. Nigeryjczyk rzeczywiście dotarł na szczyt.
Kalifornijczycy z Ozomatli bardzo się podobali - zgromadzili pod sceną chyba największy tego dnia tłum, który w dodatku nie chciał ich puścić do domu - ale nie niżej podpisanemu. Ich folkrockowy, czy raczej folkpopowy, miszmasz przywodził mi na myśl tzw. soki wieloowocowe, które zazwyczaj smakują gorzej niż każdy z ich składników z osobna. Ozomatli przeskakiwali w swoich dźwiękach z kontynentu na kontynent, podpierając się na dodatek cytatami z wielkich rocka, na przykład Joy Division i Metalliki, ale niewiele z tej żonglerki wynikało.
Zupełnie inaczej stylistyczny eklektyzm pojmuje Syriana, która pojawiła się na scenie w namiocie, kiedy wreszcie Amerykanie udali się na zasłużony spoczynek. To muzyka arabska, ale przystrzyżona zachodnią ręką i doprawiona znajomo brzmiącą ornamentyką - tu klubowy rytm, tam gitarowy slide. Nic dziwnego, bo Syriana to, oprócz dwóch Palestyńczyków i muzyka z Algierii, również, a może nawet przede wszystkim, dwaj Brytyjczycy, znani z zasłużonego Transglobal Underground. Ich dźwięki, hipnotyzujące i piękne, ale zarazem niepokojące, mroczne, robiły niesamowite wrażenie, szczególnie w zestawieniu z wizualizacjami. Surowe, pustynne klimaty współgrały z tą muzyką doskonale, ale kiedy nad odzianą w turban głową wokalisty pojawił się klucz amerykańskich myśliwców zrobiło się groźnie. Wspaniały, niezapomniany koncert.
Zamknięcie pierwszego dnia tegorocznej edycji Womad przypadło w udziale nomadom z mongolskich stepów, z tymczasowym meldunkiem w Pekinie. Z jednej strony piękne kostiumy, pamiętające Czyngis-Chana, instrumenty z epoki i ścinający szpik w kościach śpiew alikwotowy (bywało, że na trzy głosy!), a z drugiej - galopady perkusisty i solo na gitarze elektrycznej. Teksty, jak wynikało z zapowiedzi pomiędzy utworami, głównie o koniach. Ech, jak ja Hanggai tych wierzchowców zazdrościłem, gdy o drugiej w nocy zmuszałem obolałe nogi do marszu w kierunku wygodnego łóżka...
Jarek Szubrycht, Charlton Park