The New York Dolls smakują swoje drugie życie
Jeszcze kilka lat temu wokalista David Johansen i gitarzysta Sylvain Sylvain nawet nie pomyśleliby, że ich formacja - The New York Dolls - będzie sprawą wciąż aktualną, obchodząc czterdziestolecie swego istnienia.
W pierwszym wcieleniu "Lalek" zawierał się wszak etos "żyj szybko, umrzyj młodo", który uczynił z nowojorskiego zespołu prawdziwą legendę rock and rolla. Grupa funkcjonowała przez niewiele ponad pięć lat, w trakcie których wydała dwie płyty i wyznaczyła nowe trendy swoimi efektownymi stylizacjami i punkową postawą. Niestety, konflikty wewnętrzne i uzależnienie członków zespołu od narkotyków doprowadziły do upadku The New York Dolls, i w 1976 r. nastąpił rozpad zespołu.
"Muszę to robić, inaczej umrę"
Aż do 2004 r. wydawało się, że The New York Dolls to w historii muzyki nieodwołalnie zamknięty rozdział. Wówczas jednak były frontman The Smiths, Morrissey, przekonał Johansena i Sylvaina, by znów połączyli siły i wystąpili na imprezie znanej jako Meltdown Festival, odbywającej się co roku w Londynie. W efekcie dwaj ostatni żyjący członkowie oryginalnego składu postanowili kontynuować działalność grupy. Konsekwencją tamtej decyzji są trzy kolejne albumy studyjne zespołu, w tym najnowszy, zatytułowany "Dancing Backward in High Heels", a także kilka wydawnictw koncertowych.
Krótko mówiąc, znamienita przeszłość Nowojorskich Lalek stała się chlubną teraźniejszością.
- Nigdy niczego nie planujemy - mówi 60-letni Sylvain, który naprawdę nazywa się Syl Mizrahi. - Mówię poważnie. Generalnie tak właśnie od samego początku wygląda nasza egzystencja. Nigdy nie zakładaliśmy, że rozstaniemy się na tak długi czas, a kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy po tej przerwie, sądziliśmy, że cała ta impreza potrwa najwyżej tydzień - dwa. Taki już jest nasz styl działania.
- Muzykę robisz dlatego, że po prostu musisz to robić - dodaje. - Gdybym był autentycznie bogaty, nadal bym się nią zajmował. A gdybym nie był, to i tak bym grał. Tutaj potrzebna jest postawa w stylu: "Człowieku, muszę to robić, inaczej umrę".
- Tak właśnie traktujemy naszą działalność w "Lalkach".
61-letni Johansen deklaruje, że jest usatysfakcjonowany poczynaniami zespołu na przestrzeni ostatnich siedmiu lat.
- Każdy z nas robi to, co do niego należy, i muzycznie daje z siebie wszystko - mówi - a ludzi naprawdę wciąga to, co robimy. Najważniejsze to zachować rozsądek i nie działać pochopnie. Zależy nam na tym, abyśmy nie przestawali dobrze się bawić.
Zobacz teledysk do singla "Fool For You Baby" z 2011 roku:
Czterej muzycy już nie żyją
Rzecz jasna, nie są to te same "Lalki", które znamy z lat 70. Czterej pozostali członkowie oryginalnego składu już nie żyją: pierwszy perkusista Billy Murcia zmarł po przedawkowaniu alkoholu i narkotyków podczas europejskiej trasy koncertowej w 1972 r., gitarzysta Johnny Thunders - po zażyciu śmiertelnej dawki leku przeciwbólowego w 1991 r.; w tym samym roku odszedł następca Murcii, perkusista Jerry Nolan, który doznał udaru mózgu; wreszcie w 2005 r., wkrótce po reaktywacji grupy, na białaczkę zmarł basista Arthur "Killer" Kane.
Johansen, który po rozpadzie "Lalek" prowadził podwójne życie, występując pod własnym szyldem, a także jako Buster Poindexter, rozumie tych, którzy odrzucają obecny kształt zespołu, dowodząc, że to The New York Dolls jedynie z nazwy.
- Mają pełne prawo do takiego stanowiska - mówi. - Ale też pamiętam pewną sytuację z Los Angeles, kiedy to spotkaliśmy się z perkusistą Blondie, Clemem Burke, a on powiedział: "Człowieku, to coś wspaniałego. To The New York Dolls!". Wtedy zacząłem się zastanawiać: kim jestem, żeby z tym dyskutować?
- Można powiedzieć, że jesteśmy takimi "Nowymi Lalkami" czy czymś w tym rodzaju - ciągnie. - "Lalkami" nowej generacji! Nie wychodziłbym na scenę i nie grał, gdyby ludziom miało się to nie spodobać. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Zespół The New York Dolls powstał w 1971 r., na fundamencie niechęci, jaką w jego założycielach budziły nadęta pretensjonalność wykonawców z kręgu rocka progresywnego i nieskładne jamy ery psychodelii.
- Wydawało się, że na scenie muzycznej nie było nic, prócz rocka stadionowego - wspomina Sylvain. - Kompozycje miały stylistykę operową. Odeszły oparte na trzech akordach bluesowe kawałki z seksownymi, małymi riffami, czyli to, co naprawdę lubiliśmy. Stwierdziliśmy, że musimy zdemontować to wszystko i zacząć od początku. I nie byliśmy w tym sami - okazało się, że podobne przyczółki znudzenia, gdzie myśli muzyków biegły tym samym torem, co nasze, rozsiane są po całym świecie.
"Lalki" mogły pochwalić się nie tylko własnym brzmieniem, ale też własnym, oryginalnym wizerunkiem. Muzycy paradowali w efektownych strojach, nawiązujących do stylizacji drag queens (nie stronili nawet od mocno tapirowanych fryzur), i grali utwory, które muzycznie bazowały na rocku lat 50. i popie lat 60. - takie jak "Looking for a Kiss" (1973), "Personality Crisis" (1973) czy "Puss 'n' Boots" (1974).
Zobacz New York Dolls w utworze "Looking for a Kiss":
Kicz i szpan?
Masowa publiczność generalnie ich ignorowała. Ani album "New York Dolls" (1973), wyprodukowany przez Todda Rundgrena, ani jego następca, "Too Much Too Soon" (1974), nie zagościły w zestawieniach najlepiej sprzedających się płyt. Niemniej, jak czytamy w "The Rolling Stone Encyclopedia of Rock & Roll", okazali się wpływową formacją, która "przygotowała grunt pod nadejście ruchu punk pięć lat później".
Wpływy The New York Dolls sięgnęły również sceny heavy metalowej, twierdzi Tommy Lee z Motley Crue, który tego lata wyruszy we wspólną trasę koncertową z "Lalkami".
"Należeli do tego niewielkiego grona wykonawców, którymi inspirowaliśmy się w początkach naszej działalności, kiedy mieliśmy po 17 - 18 lat" - mówił Lee w osobnym wywiadzie. "Śledziliśmy poczynania 'Lalek', przypatrywaliśmy się ich stylowi i słuchaliśmy ich muzyki, a ich działalność autentycznie inspirowała i kształtowała nas".
Johansen wciąż ma ambiwalentne odczucia, jeśli chodzi o zainteresowanie, jakie budzi wizerunek zespołu.
- Kiedy "Lalki" pojawiły się na muzycznej scenie, myślałem sobie, że muzycznie stoimy na bardzo wysokim poziomie; w zasadzie to na wyższym, niż większość ówczesnych wykonawców - mówi. - Zbieraliśmy świetne recenzje za tworzenie wyrafinowanej muzyki. Wydaje mi się jednak, że z biegiem lat ludzie o tym zapomnieli. Standardowe ujęcie zespołu w publikacjach o historii muzyki rozrywkowej to "Lalki - kicz i szpan. Byli ćpunami. Brzmieli jak katastrofa".
- Wydaje mi się, że ten pogląd w pewien sposób przesączył się i do mojej świadomości - przyznaje - w związku z czym na wiele lat przybrałem postawę, którą można streścić słowami: "Nie chce mi się już o tym myśleć. To była moja krnąbrna młodość". A potem, kiedy wróciliśmy do grania, zacząłem rozkładać wszystkie te piosenki na czynniki pierwsze i zdałem sobie sprawę, że to materiał na naprawdę wysokim poziomie, naprawdę dobry i unikalny.
- Obecnie tak właśnie zapatruję się na naszą działalność.
New York Dolls i "Personality Crisis":
Choroba zabrała go szczęśliwego
Zespół został porzucony przez opiekującą się nim wytwórnię w 1975 r. Wydarzenie to ostatecznie doprowadziło do rozpadu "Lalek". Podczas trasy koncertowej po Florydzie odeszli Thunders i Nolan; na czas jej dokończenia Thundersa zastąpił Blackie Lawless. Johansen i Sylvain walczyli jeszcze przez kilka miesięcy, aż wreszcie spakowali manatki. Przez te wszystkie lata nie myśleli w ogóle o zespole, aż do dnia, w którym Morrissey - który zresztą w latach 70. był prowadził brytyjski fanklub "Lalek" - zadzwonił z ofertą występu na Meltdown.
- Powiedziałem mu: "Jesteś stuknięty" - wspomina Johansen ze śmiechem. - Odpowiedział: "Ale ja cię proszę, naprawdę chcę, żebyście tam zagrali". Ja na to: "Nic by z tego nie wyszło. Bez Thundersa to niemożliwe". "Ależ możliwe, możliwe!" - odpowiedział Morrissey. Mówił to wszystko z perspektywy naszego fana. Powiedziałem więc: "Pozwól mi się z tym przespać".
Nocny odpoczynek sprawił, że Johansen spojrzał na propozycję Morrisseya z innej perspektywy - i zdecydował się ją przyjąć. Jak się okazało, była to decyzja, z której później miał być zadowolony.
- Właściwie to miałem z tego więcej uciechy, niż mogłem to sobie wyobrazić - wspomina. - A potem rozdzwoniły się telefony...
Niestety, basista Arthur Kane niedługo cieszył się konsekwencjami reaktywacji "Lalek". Zmarł kilka tygodni po pierwszym "powrotnym" koncercie zespołu.
- Kiedy na niego patrzyłem, wydawało mi się, że nigdy nie widziałem go w lepszej kondycji - mówi Johansen. - Jeśli w kontekście jego śmierci można powiedzieć cokolwiek pozytywnego, to na pewno to, że ostatnią rzeczą, w którą był zaangażowany, była nasza reaktywacja. To było jego marzenie; był z tego powodu bardzo szczęśliwy.
- Myślę, że podświadomie starał się w jakiś sposób odpierać tę białaczkę, dopóki się znów nie zeszliśmy. Wtedy niejako odpuścił - i pozwolił, żeby choroba go zabrała.
Ludzie wciąż chcą The New York Dolls
W 2004 r. Johansen i Sylvain zabrali swój stworzony od nowa zespół (do którego po śmierci Kane'a dołączył były basista Hanoi Rocks, Sammi Yaffa) na imprezę South By Southwest Music and Media Conference w Austin w Teksasie, by porozmawiać z przedstawicielami wytwórni płytowych o nowym kontrakcie. Efektem tych rozmów był nagrany w 2006 r. album "One Day It Will Please Us to Remember Even This".
Trzy lata później zespół wydał swój czwarty longplay, "Cause I Sez So", na którym ponownie połączył siły z Rundgrenem. Płyta została w całości zarejestrowana w studio w Kauai na Hawajach, należącym do tego ostatniego.
- Na tym etapie wiedziałem już, że nagramy kawał dobrej muzyki - mówi Sylvain - ale zawsze poddaję się wyrokowi publiczności. To publiczność decyduje, czy artyście uda się, czy nie. To najuczciwsze postawienie sprawy na świecie - to, że ludzie decydują się wyłożyć tego przysłowiowego dolara i przyjść na twój koncert.
- A my dowiedzieliśmy się, że wciąż jeszcze są ludzie, którzy chcą usłyszeć The New York Dolls.
Gary Graff
New York Times
Tłum. Katarzyna Kasińska