Reklama

Oczekiwali od niego wielkiego hitu. Do dziś nie znosi słynnego albumu

Peter Frampton pod koniec lat 70. za sprawą albumu "Frampton Comes Live" stał się mega gwiazdą sceny rockowej. Wówczas doradzano mu, by szedł za ciosem i jak najszybciej wydał nową muzykę. Z perspektywy czasu żałuje, że dał się zmusić do nagrania na szybko krążka "I'm in You", a także częściowo rozebranej okładki, za którą dziś jest mu wstyd.

Peter Frampton pod koniec lat 70. za sprawą albumu "Frampton Comes Live" stał się mega gwiazdą sceny rockowej. Wówczas doradzano mu, by szedł za ciosem i jak najszybciej wydał nową muzykę. Z perspektywy czasu żałuje, że dał się zmusić do nagrania na szybko krążka "I'm in You", a także częściowo rozebranej okładki, za którą dziś jest mu wstyd.
Peter Frampton w latach 70. /Fin Costello/Redferns/Getty Images /Getty Images

Peter Frampton odniósł ogromny sukces wraz z albumem "Frampton Comes Live" z 1976 roku. Wytwórnia chciała jak najszybciej powtórzyć te dokonania i zachęcała go do wydania kontynuacji. W ten sposób rok później światło dzienne ujrzał krążek "I'm In You", który miał jeszcze mocniej spopularyzować wokalistę wśród głównie damskiej publiki.

Na okładce pojawił się w kolorowych ciuchach - materiałowych spodniach i rozpiętej koszuli. Krótko po tym gitarzysta zaczął być wyśmiewany ze względu na tandetność swojego wyglądu. Jak wyznał w "The Bob Lefsetz Podcast", dziś bardzo żałuje tej decyzji. "To był strój 'Małego Lorda', tak go nazywam" - mówił odnosząc się do głównego bohatera słynnej powieści. "Na okładce powinienem być w dżinsach, t-shircie, ze skórzaną kurtką lub czymś podobnym" - przyznał muzyk, który uważa okładkę za jeden z "najgorszych błędów w karierze". "Ale byłem w stroju Lorda Fauntleroya z satynowymi spodniami, białymi drewniakami i jakimś okropnym kobiecym topem" - przypomina.

Reklama

Oprócz tego, że zdjęcie żenowało nie tylko fanów rocka, to także samego artystę. Dodatkowo Peter Frampton uważa, że było całkowicie niedopasowane do zmieniających się trendów w muzyce w tamtych czasach. "Ten [strój] wyglądałby dobrze rok wcześniej" - uważa 73-letni muzyk. "Ale wtedy mieliśmy Sex Pistols. Wszystko zmieniło się drastycznie z dnia na dzień. A ja już nie nadążałem za duchem czasu i nie byłem zsynchronizowany" - twierdzi.

Oczekiwali od niego powtórki z sukcesu. Do dziś nie znosi swojego albumu

Frampton przyznaje, że wówczas odczuwał naciski zewnętrzne, by nowy album ukazał się w miarę szybko, a najlepiej przebił sukces "Frampton Comes Alive", który do dziś jest jednym z najlepiej sprzedających się live-albumów muzycznych w historii (w 1976 roku w USA sprzedano 8 mln sztuk; do dziś ok. 20 mln egzemplarzy). Gitarzysta nie chciał się spieszyć. "Mówią, że jesteś tak dobry, jak twój ostatni album. Cóż, dopóki nie wydamy kolejnej płyty, jestem tak dobry jak 'Frampton Comes Alive'. Ale wszyscy mówili, że nie powinienem czekać zbyt długo, bo zacznie mnie to przerażać" - tłumaczy. 

Muzyk borykał się wtedy z problemami z alkoholem i używkami, więc proces kreatywny nie szedł mu zbyt dobrze. "Wszystko mnie rozpraszało i to było demotywujące" - wspomina. Osatecznie materiał na którym wspomagali go m.in. Mick Jagger czy Stevie Wonder oddał wytwórni dość niechętnie i z zastrzeżeniem, że nie chce, by się ukazał. "Powiedziałem, że nie chcę tego wydawać, ale wiem, że wy to wydacie. (...) Byłem po prostu bardzo rozczarowany, że nie miałem czasu na spędzenie kolejnych kilku lat na pisaniu" - wyznał.

Ostatecznie "I'm in You" odniósł spory sukces komercyjny - wśród krążków studyjnych był jego największym osiągnięciem trafiając na 2. miejsce listy Billboard 200 i pokrył się platyną. W Kanadzie był numerem 1., a tytułowy utwór nadal jest jednym z największych przebojów Framptona.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Peter Frampton
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy