Madonna w Warszawie: Bombastyczny show, milczące trybuny

Stadion Narodowy nie zatrząsł się w posadach. W większości zapełnione trybuny i w większości pusta płyta przyjęły spóźnioną o 50 minut Madonnę z chłodną uprzejmością. Dopiero dwa ostatnie utwory - "Like A Prayer" i "Celebration" - skłoniły widzów do nieco żywszych podrygów.

Madonna podczas koncertu w Warszawie
Madonna podczas koncertu w Warszawiefot. Adam Jędrysik / jedrysik.com

Madonna w Warszawie, 1 sierpnia 2012

Gwiazda pop dała show na Stadionie Narodowym.

fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
fot. Adam JędrysikINTERIA.PL
Adam JędrysikINTERIA.PL

Środowy (1 sierpnia) występ Królowej Popu był pierwszym koncertem zagranicznej gwiazdy na pięknej arenie Euro 2012.

Nie udało się wypełnić Narodowego po brzegi, choć przecież przed trzema laty Madonna ściągnęła na Bemowo 80-tysięczny tłum.

Być może już nam się wielkie gwiazdy opatrzyły i rozsądniej gospodarujemy swoim czasem, a być może wysokie ceny biletów odstraszyły sporo potencjalnych widzów. Bo fakty są takie, że choć na stadionie zameldował się tłum solidny, to płyta była zapełniona ledwie w jednej trzeciej (należy jednak dodać, że ze względów bezpieczeństwa nie można "upychać" ludzi na płycie), a i trybuny gdzieniegdzie świeciły pustymi krzesełkami.

Ci, którzy się zdecydowali, najpierw trochę się podenerwowali z powodu opóźnienia, a później mieli możliwość zobaczenia wysokobudżetowego spektaklu taneczno-wokalnego (w tej kolejności) na - jak to się mówi - najwyższym światowym poziomie.

Bombastyczne było to widowisko; Madonna i jej tancerze co chwilę wznosili się w górę na ruchomych podestach, by zaraz runąć w dół, pod scenę, i znów się wznieść, i znów runąć.

Pierwszy akt koncertu - pełen brutalnych scen i chrześcijańskiej symboliki - przypominał skrzyżowanie filmów Quentina Tarantino z teledyskami Marilyn Mansona. Później było już mniej teatru, a więcej zabawy. Całość zamknęła się w dwóch godzinach.

Każdy z punktów scenariusza obowiązkowo zanurzony był w pompatycznym dramatyzmie: Madonna z wielkim hukiem rozbija kaplicę. Madonna i wielki biały krzyż. Madonna i wielki czerwony krzyż. Madonna ze spluwą w ręku mierzy do publiczności. Madonna wyciąga jeszcze większą giwerę. Madonna zabija swoich prześladowców. Madonna bierze łyk whisky i spluwa na jednego z zabitych. Tancerze torturują Madonnę. Madonna przewodzi cheerleaderkom. Madonna leży na ziemi i płacze.

W tych szalenie widowiskowych sekwencjach zabrakło mi jednak mrugnięcia okiem, autoironii, czegoś, co przebiłoby ten balon kiczu. A balon rósł i rósł - z piosenki na piosenkę. Upiornie zrobiło się, gdy doszedł do tego wszystkiego mesjanizm godny Bono czy Rogera Watersa. Madonna - w emitowanych na telebimach wizualizacjach - ujęła się za tymi, co bez pracy, poparła Oburzonych, a także podjęła temat tolerancji; jego kulminacją było wyświetlenie zdjęć gejów, którzy popełnili samobójstwo. Oczywiście Madonna nie pierwszy raz propaguje tolerancję, ale jeszcze nigdy swojego zaangażowania nie wyrażała tak widowiskowo.

Mankamentem trasy jest jej repertuar. Madonna śpiewa dużo piosenek z tegorocznej płyty "MDNA" i zarazem żadnej z genialnej przecież "Ray Of Light". Nowy album oszałamiającej kariery nie zrobił - uniwersalny punkt odniesienia: Adele! - więc i piosenki nie wyrywały do góry.

Ale wielki plus dla Madonny, że w porównaniu z poprzednią trasą częściej decyduje się na śpiew na żywo (co nie znaczy, że poczyniła w tym zakresie jakieś oszałamiające postępy). Może doczekamy dnia, kiedy playback całkowicie zniknie z jej programu?

Publiczność na Stadionie Narodowym nie zgotowała Madonnie euforycznego przyjęcia. Owszem, najwierniejsi fani bawili się pod sceną głośno i żwawo. Przynieśli też serduszka, co przypomniało amerykańskiej gwieździe warszawski koncert z 2009 roku. Ale przechadzając się 50 metrów od sceny, czy rozglądając się po trybunach, nie widać było szału ciał i zahipnotyzowanych twarzy. To były raczej emocje widza w kinie. Gdyby nie wspomniany już fakt, że Madonna to pierwsza wielka gwiazda, która wystąpiła na Narodowym, byłby to podręcznikowy koncert bez historii.

Michał Michalak, Warszawa

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas