Happysad: Jesteśmy tworem koncertowym, bardzo dobrze czującym się na scenie (wywiad)
Zespół Happysad w sobotę (27 sierpnia) wystąpi w ramach Hej Fest na Gubałówce, na najwyżej położonej scenie w Polsce. Gitarzysta formacji, Łukasz Cegliński, zdradził nam kilka szczegółów na temat nowego wydawnictwa grupy oraz o wyboistej drodze do sukcesu.
Interia.pl: - Skończyliście nagrywać nową płytę - możecie zdradzić jakieś szczegóły tego wydawnictwa? Już samo miejsce - stuletnia stodoła - wskazuje, że chyba możemy spodziewać się niespodziewanego.
Happysad: - Nie jesteśmy pierwsi i nie jedyni, którzy nagrywają płyty w oryginalnych okolicznościach. Uciekając od hermetycznego środowiska profesjonalnych, wymuskanych, doskonałych w każdym calu studiów nagraniowych, już po raz drugi trafiliśmy do Kawkowa. Po raz drugi zdecydowaliśmy się na nagranie płyty w tym miejscu. Tym razem Leszka Kamińskiego, który wyprodukował i nagrał płytę "Ciepło/Zimno", zastąpił podczas sesji w Kawkowie Marcin Bors czyli producent i realizator płyty poprzedniej, "Jakby nie było jutra". Dom naszego kolegi Stasia Kamionki to miejsce magiczne. Bardzo dobrze tam się czujemy. Jeździliśmy tam wielokrotnie na obozy kompozycyjne i poznaliśmy to miejsce na wskroś. Teraz jego gospodarz włożył dużo serca w odremontowanie domu i stodoły, w której zrobiliśmy studio, więc warunki były zdecydowanie lepsze, niż przy nagrywaniu z Leszkiem.
- A płyta? Na pewno zamknęliśmy w jej brzmieniu cały klimat tego wyjazdu. Zależało nam na nim. Niektórzy mogą się pukać w głowę i uznać tę wyjazdową sesję nagraniową za jakąś zbędną ekstrawagancję, bo przecież muzykę można nagrywać w normalnych studiach, a już naszą to nawet w domu. Szczerze? Pomijając cały szeroki temat brzmienia zespołu w takich warunkach, to nam ten wyjazd był potrzebny, żeby coś ważnego przeżyć. Coś, co potem na koncercie, podczas grania tych utworów, zaowocuje pozytywnymi wspomnieniami, energią, poczuciem wspólnoty. To są rzeczy ważne. Jesteśmy tworem koncertowym, zespołem bardzo dobrze czującym się na scenie - koncert to nasz najbardziej naturalny stan i na szczerym przeżywaniu emocji z grania zależy nam najbardziej.
Po problemach związanych z nagrywaniem "Jakby nie było jutra" trudniej już być nie mogło?
- Porównując te dwa czasy, te dwie sesje, trudno uwierzyć, że spotykamy się ponownie w tym samym składzie. Postanowiliśmy sobie z Marcinem Borsem dać jeszcze jedną szansę. Nie chcieliśmy ciągnąć za sobą jakiejś nieszczęśliwej historii. Chcieliśmy raczej odczarować tę znajomość i chemię między nami. Przy poprzedniej płycie przeżyliśmy wiele syfiastych momentów, teraz mamy nadzieję, że wszystko zmierza do szczęśliwego finału.
Gracie na Hej Fest, którego częścią jest wspieranie suportów pod hasłem "każdy kiedyś zaczynał". Koncerty w pizzerii w Skarżysku to chyba jeszcze nie był etap, kiedy poprzedzaliście bardziej znane zespoły? Pamiętacie swoje pierwsze suporty?
- Grając w "Pizzy Art" nie nadawaliśmy się nawet na rozgrzewanie publiczności przed najgorszą kapelą weselną. (śmiech) Graliśmy sobie własne, skromne, ciche, niewyszukane wersje standardów Marleya, Nirvany, Lady Pank i było wesoło. Pierwsze poważne supporty to wspólny koncert z Porter Bandem oraz później Pidżamą Porno. I o ile były to sporadyczne występy, o tyle przez pewien okres, przed zespołem Kult występowaliśmy już niemal regularnie. Pamiętamy wiele zabawnych i mniej zabawnych sytuacji z tym związanych. Wiadomo, supporty łatwo nie mają - szybko się rozstawiaj, szybko graj i szybko się zwijaj. Wdzięczni jesteśmy bardzo, że mieliśmy takie wsparcie od zespołów, których sami słuchaliśmy będąc młodszymi. Tego się nie zapomina.
A ile - mniej więcej - koncertów zagraliście jako support, żeby móc pojawić się na scenie jako "gwiazda"?
- Bladego pojęcia nie mam, jak to skwantyfikować. Może chłopaki pamiętają, ja się poddaję. (śmiech)
Hej Fest odbywa się na Gubałówce, reklamowanej jako najwyżej położona scena w Polsce. A jakie było najdziwniejsze/najciekawsze/najstraszniejsze miejsce, gdzie graliście koncert?
- Oj, takich miejsc było dużo. Na pewno świetnie się grało w Sopocie na plaży, w kieleckiej Kadzielni czy Przystanku Woodstock. To wiadomo. Ciekawie na Zamku w Malborku, a najbardziej przerażający koncert przeżyliśmy z kolei w Puławach, w klubie "Smok", gdzie musieliśmy prosić publiczność, aby nie skakała, bo w każdej chwili mógł się zarwać strop. Mikrofony nam odjeżdżały, piece się przesuwały, na zewnątrz było -20 stopni i wszechobecne było przekonanie, że zaraz stanie się coś złego. Sytuacja mocno nas wtedy zaskoczyła.
Czy znacie jakieś zespoły konkursowe, mieliście może okazje gdzieś się spotkać na scenie?
- Oczywiście. Znamy zespół Bezsensu, z którym mieliśmy przyjemność grać kilka koncertów. Bardzo muzykalne i zdolne chłopaki. To troszkę niedoceniony zespół, ale wróżymy im dobrze. Znamy zespół Clock Machine, bo grali z nami w Krynicy oraz zespół Ted Nemeth - naszych gości podczas tegorocznej jesiennej trasy. Doceniamy supporty, bo sami jeszcze pamiętamy, jak to jest nimi być.