Przewodnik rockowy. Neil Peart: Nie tylko bębny

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

12 września 1952 roku na świat przyszedł Neil Peart, nie tylko perkusista, ale także autor tekstów słynnej kanadyjskiej grupy Rush. Z tej okazji w ramach "Przewodnika rockowego" przybliżamy sylwetkę tego muzyka.

Neil Peart (Rush) w akcji - fot. Ethan Miller
Neil Peart (Rush) w akcji - fot. Ethan MillerGetty Images/Flash Press Media

Tak to już jest, iż utarło się, że najmniej inteligentnymi (ale za to najsympatyczniejszymi) członkami zespołów rockowych są perkusiści. Być może wzięło się to ze specyfiki ich roboty, która dla niektórych jest niczym innym, jak tylko rytmicznym waleniem w bęben. Laikom ta czynność zdaje się być równie skomplikowaną jak młócenie za pomocą cepa. Przecież takie to proste! W moim wypadku, ponieważ mam kilku przyjaciół, którzy są właścicielami porządnych zestawów i służących do grania na nich pałek, to miałem okazję usadzenia się na okrągłym stołeczku oraz ekspresyjnego zamachania rękami... Proszę mi uwierzyć, łomot powstał tak potężny, że sam siebie przestraszyłem i uciekłem gdzie pieprz rośnie, czyli do Pepperlandu (pamiętacie zapewne "Żółtą łódź podwodną").

Pałeczki do jedzenia "chińszczyzny"

Co ciekawe, w historii rock'n'rolla (w ogólnym rozumieniu tego słowa), wbrew pozorom, wcale nie było wielu pałkerów, którzy zasługiwaliby na miano wielkich artystów. I żeby było jasne, nie chodzi mi o brak wybitnych perkusistów (bo takich były tysiące), lecz o wybitnych muzyków, czyli ludzi, myślących nie tylko o tym jak bębnić, ale także, w którym kierunku mają podążać pozostali instrumentaliści i wokaliści ich grup. Dla tak zwanego przykładu (a więc proszę mi darować, że kilku pominę) wspomnę najpierw o Ringo Starrze i Gingerze Beckererze, którzy trochę komponowali oraz czasem (choć raczej miernie) śpiewali. Nieco później wybuchł wielki talent szefa Colosseum - Jona Hisemana i jeszcze większy Billa Bruforda (Yes, King Crimson, Genesis) oraz chyba nieco mniejszy (bo jak się okazało bliższy popowi) Phila Collinsa. W ósmej dekadzie XX wieku ujawniły się zdolności grzmocącego w Metallice Larsa Ulricha i potrafiącego zatłuc wszystko Mike'a Portnoy'a z Dream Theater. I jest jeszcze jeden, o którym nie sposób nie wspomnieć - Neil Peart.

Neil Ellwood Peart urodził się (prawie) równo sześćdziesiąt lat temu - 12 września 1952 r., w Hamilton, w Kanadzie. Wczesne dzieciństwo spędził wraz rodzicami i rodzeństwem na farmie w Hagersville (przedmieście Hamilton). Gdy jako nastolatek zaczął interesować się muzyką, mama i tata zapisali go na lekcje gry na fortepianie, ale te szybko go znudziły. Zupełnie inaczej było z tłuczeniem się po krzesłach i pudłach za pomocą pałeczek do jedzenia "chińszczyzny". Już wtedy w jego stukaniu musiało coś być, bo najpierw dostał od rodziców prawdziwe pałeczki, a potem nieprawdziwą (zabawkową) perkusję i... zaczął chodzić na lekcje bębnienia w Peninsula Conservatory of Music. W rok później miał (tym razem już prawdziwe) "gary".

Jeśli jako piętnastolatek ma się perkusję, to automatycznie jest się już na tyle szacownym "muzykiem", że dostaje się propozycje grania w najróżniejszych zespołach. Stąd następne trzy lata upłynęły Peartowi pod znakiem współpracy z kilkoma miejscowymi grupami, z których żadna nie osiągnęła nic ważnego. Ów brak sukcesu sprawił, że gdy osiągnął pełnoletność postanowił porzucić Kanadę i osiedlić się w samej paszczy brytyjskiego lwa - Londynie. Niestety, mimo że Neil przez kolejnych 18 miesięcy pałował w różnych formacjach, znów nic specjalnego nie osiągnął, co sprawiło, że zniechęcony wrócił do ojczyzny. Tu podjął pracę w firmie, w której pracował jego tato. Tyle tylko, że w myśl przysłowia, iż wilka zawsze ciągnie do lasu, w pewnym momencie najpierw znów zaczął rockować (z zespołem Hush), a potem zgłosił się na casting mający wyłonić nowego bębniarza bandu o nazwie Rush. Zrobił na nim na tyle wielkie wrażenie, że 29 lipca 1974 oficjalnie zamienił Hush na Rush.

Rush. Dziś, gdy ten zespół należy do ścisłej czołówki światowego rocka, zwykło się o nim pisać, że to kanadyjskie trio grające muzykę progresywnie-metalową. I właściwie wszystko się zgadza, ale warto wspomnieć, że wprawdzie rzeczywiście jego założyciele pochodzą z Kraju Klonowego Liścia, ale ich korzenie (i to nieodległe, bo już w pokoleniu rodziców) są europejskie. I tak, gitarzysta grupy, urodzony 27 sierpnia 1953 r. Alex Lifeson, naprawdę nazywa Aleksandar Živojinović i jest synem emigrantów z Serbii, natomiast jego sceniczny partner - basista oraz wokalista Geddy Lee, przyszedł na świat 29 lipca 1953 jako Gary Lee Weinrib i pochodzi z żydowskiej rodziny (mama Mania Rubinstein i tato Morris Weinrib) ze Starachowic w Polsce. A co brzmi niemal niewiarygodnie, bo zakrawa na cud, Mania i Morris... przeżyli pobyt w obozach koncentracyjnych Dachau oraz Bergen-Belsen!

Z Hush do Rush

Na upartego Rush swój pra-początek może datować nawet na rok 1966, kiedy to Alex Lifeson zaprzyjaźnił się z mieszkającym po sąsiedzku perkusistą Johnem Rutseyem. W 1968 r. dołączył do nich śpiewający i basujący młodzieniec - Jeff Jones, co sprawiło, że zaczęli grywać pierwsze koncerty. A ponieważ nie mieli nazwy, którą mogliby się reklamować, to postawili na wiadome już słowo. Niewiele później, gdy Jeff zapowiedział kumplom, że w dniu najbliższego występu z nimi nie zagra, bo... idzie na imprezę, wkurzony Alex zadzwonił do znajomego basisty o imieniu Geddy. Jak łatwo już się domyśleć, Lifeson i Lee poczuli, że rockowo jest im po drodze, a to oznaczało, iż Jones mógł już balować, kiedy chce.

Następne lata to próby, koncerty, nieporozumienia personalne, które na krótko rozbiły zespół, a potem coraz wyraźniejsze zainteresowanie się ostrym rockiem (wcześniej raczej bluesowali) i wreszcie wydanie pierwszego singla ("Not Fade Away") oraz debiutanckiego longplaya ("Rush"). W owych miesiącach napięcie jakie zrodziło się między Rutseyem i Lee doprowadziło do odejścia (oficjalnie ze względu na zły stan zdrowia) tego pierwszego, a to oznaczało, że pojawiła się potrzeba znalezienia jego zastępcy. Czym (a raczej na kim) się owe poszukiwania zakończyły, już wiemy.

To, że Neil Peart trafił do Rushu miało znaczenie nie tylko ze względu na jego wręcz niewiarygodny talent bębniarza, ale także dlatego, że Lifeson i Lee błyskawicznie zorientowali się, iż ich nowy kolega, jest człowiekiem bardzo inteligentnym oraz oczytanym. I to do tego stopnia, że niemal od razu zdecydowali się powierzyć mu rolę głównego tekściarza swojego tria. Dzięki temu ich coraz bardziej wyrafinowany rock otrzymał bardzo interesujące uzupełnienie literackie, bo Neil pisał do komponowanych przez nich utworów wręcz niezwykłe słowa inspirowane fantasy, science-fiction, mitologią i filozofią (tu spory wpływ miała na niego twórczość amerykańskiej pisarki żydowskiego pochodzenia - Ayn Rand). Jednocześnie Peart cały czas podwyższał swoje umiejętności jako instrumentalista, co sprawiło, że w drugiej połowie lat 70. doszedł do pozycji jednego z najwybitniejszych perkusistów świata. Jego gra nie ograniczała się już wtedy do uwydatniania warstwy rytmicznej poszczególnych tematów, lecz stanowiła integralną część ich linii melodycznych (np. słynne "YYZ").

Rush na żywo w "YYZ":


Ta laurka urodzinowa byłaby niepełna, gdybym nie wspomniał o życiu osobistym Pearta. A to, niestety, nie było tak szczęśliwe jak jego kariera zawodowa. Tak się bowiem zdarzyło, że na przestrzeni niecałych 12 miesięcy (10 sierpnia 1997 - 20 lipca 1998 r.) stracił najpierw córkę - dziewiętnastoletnią Selenę, a potem żonę - Jacqueline. Pierwsza zginęła w wypadku samochodowym, druga zmarła na raka. Załamany tragediami muzyk, aby zagłuszyć cierpienie, wybrał się w motocyklową podróż przez Amerykę Północną i Środkową (swoje z niej wspomnienia opisał później w książce: "Ghost Rider: Travels on the Healing Road"). A propos książek warto tu jeszcze dorzucić, że Peart wydał także reportaż ze swojej wcześniejszą podróży po Afryce - "The Masked Rider" i trzy kolejne, opublikowane już w tym tysiącleciu.

Aby moja opowieść nie miała smutnego finału, dodam że po zakończeniu swojej wielkiej podróży i po napisaniu swoich dzienników motocyklowych, Neil Peart wziął się mocno w garść i otwarł na życie, w efekcie czego najpierw poznał swoją kolejną partnerkę, a dziś żonę - Carrie Nuttall (mają razem 3-letnią teraz córeczkę Olivię), a potem, czyli w 2001 r., wrócił do grania w Rush. Dzięki temu dostaliśmy od grupy kolejne albumy i szansę na delektowanie się (choćby z DVD) zawsze przecież fantastycznymi jej koncertami.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas