Przewodnik rockowy. Neal Schon i jego Podróż
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
27 lutego 1954 roku na świat przyszedł Neal Schon, który karierę zaczynał u boku Carlosa Santany, a popularność zdobył jako lider grupy Journey.
Ktoś kto jak ja, jest jedynie teoretykiem rocka, zapewne się czasami zastanawia, po co wybitnym gitarzystom wsparcie drugiego wioślarza. Bo przeważnie, w czasie koncertu, obok (a właściwie w cieniu) mistrza, uderza w struny, zazwyczaj nieco lekceważony przez publiczność, jego pomocnik. Oczywiście, jako wspomniany teoretyk, wiem że zwykle chodzi tzw. "rytmicznego", którego rolą jest wzmocnienie sekcji rytmicznej gdy główny gwiazdor zaczyna grać solówki lub śpiewać. Tyle tylko, że wydawać by się mogło, iż w takim razie, do takiego zadania nadawaliby się całkiem przeciętni instrumentaliści, a - i do tego zmierzam - często tak nie jest.
Tylko dla przykładu: z Frankiem Zappą grał jeszcze młody, ale już genialny Steve Vai; a z Erikiem Claptonem - Albert Lee, natomiast w ostatnich latach doskonały pomocnik Rogera Watersa z trasy "In the Flash" - Doyle Bramhall II.
Po tym wstępie wypada mi wyjaśnić, co, a raczej kto sprawił, że go napisałem. Otóż zawdzięczamy go Nealowi Schonowi, muzykowi który przez kilka lat był cieniem jednego z największych czarodziei sześciu strun - Carlosa Santany, a potem, gdy już rozstał się z jego zespołem, stał się liderem bardzo popularnej i cenionej grupy Journey oraz (równolegle) szanowanym solistą i sidemenem.
Nasz dzisiejszy bohater urodził się w bazie amerykańskiego lotnictwa wojskowego w Tinker, w stanie Oklahoma. Choć chłopczyk urodził się na terenie podporządkowanym Air Force, to jego tata Matthew Schon ani nie był pilotem latających fortec ani myśliwców, ani nawet ich mechanikiem lecz... kompozytorem i muzykiem jazzowym. A to, jak to bardzo często się zdarza, sprawiło iż Neal, od kiedy tylko trafił z porodówki do domu, niemal cały czas stykał się z muzyką. Nic więc dziwnego, że połączenie domowej atmosfery z odziedziczonym po tacie talentem, bardzo szybko dało słyszalne efekty.
Jak wspominają bliscy, Neal już jako pięciolatek zaczął "grywać" na gitarze. I na pewno należy w to wierzyć, bo niewiele po tym jak ukończył naukę w szkole, czyli gdy osiągnął lat siedemnaście, dostał "angaż" do szalenie wtedy popularnej (dzięki festiwalowi Woodstock i płycie "Abraxas") grupy Santana, w której powierzono mu rolę drugiego wioślarza! Tym samym nastolatek, mógł nie tylko bezpośrednio pomagać Carlosowi, ale także, co równie ważne, od niego się uczyć. A aby ktoś nie pomyślał, że jego rola była mało istotną, to polecam uważne posłuchanie dwóch znakomitych albumów Santany - "Santana III" i "Caravanserai". To właśnie Schonowi zawdzięczamy, tak częste na nich, ostre (wręcz hardrockowe) riffy. Warto też wspomnieć, że w tym samym czasie, w którym przyłączył się do formacji Carlosa Santany, inny wielki rocka, Eric Clapton, zaproponował mu przyłączenie się do bandu, z którym wtedy wstępował - do Derek And The Dominos (tego od klasycznej wersji nieśmiertelnika - "Layla").
W 1973 r., w San Francisco, pod patronatem ówczesnego menażera Santany - Herbie Herberta doszło do zawiązania się zespołu, na którego czele stanęło dwóch instrumentalistów, którzy dopiero co odeszli z bandu Carlosa: znakomity organista i dość dobry wokalista - Gregg Rolie oraz (co nietrudne dla nas do odgadnięcia) - Neal Schon, teraz już w roli gitarzysty prowadzącego. Grupę uzupełnili: basista - Ross Valory; gitarzysta rytmiczny - George Tickner (obaj z formacji Frumious Bandersnatch); a także bębniarz z The Tubes - Prairie Prince. Kwintet początkowo używał nazwy - Golden Gate Rhythm Section, ale dość szybko uznał ją za zbyt długą i przemianował się na... Journey!
Następne trzy lata to zmiany składu, budowanie repertuaru, koncerty, single i wreszcie trzy płyty długogrające. Ponieważ to co zespół wtedy proponował (mieszanka progresji z fusion) nie cieszyło się jakąś oszałamiającą popularnością, więc Schon oraz Rolie postanowili zmienić styl i zacząć grać bardziej "chodliwy" amerykański (mocno wygładzony i "polukrowany") hard rock. Taki jaki nagrywały w tym czasie supermodne formacje typu Foreigner, Boston czy Styx. Ale aby osiągnąć takie brzmienie, Neal i Gregg musieli przede wszystkim znaleźć odpowiedniego wokalistę-frontmana. I tak najpierw, na krótko, zaangażowali zdolnego kompozytora oraz niezłego śpiewaka - Roberta Fleischmana, a potem, (to już koniec 1977) zamienili go na wokalny skarb - Steve'a Perry'ego.
To jego głos (połączony z pięknymi solami Schona) sprawił, że Journey szybko wdrapał się na komercyjny szczyt. W praktyce oznaczało to, że w kolejnych dwudziestu latach grupa sprzedała ponad 80 (!) milionów albumów, wylansowała sporo wspaniałych przebojów (choćby takie perły jak "Wheel In The Sky"; "Lovin', Touchin', Squeezin'"; "Who's Crying Now"; czy wręcz uwielbiane przeze mnie - "Separate Ways (Worlds Apart)") i zagrała setki koncertów, w tym sporo ogromnych, bo na wielkich stadionach. Journey przeszedł też kilka kolejnych zmian personalnych, z których na pewno najważniejszą było odejście w 1980 r. z zespołu Gregga Rolie.
Ponieważ niestety jest tak, że wszystko co dobre, kiedyś musi się skończyć, więc i Journey doczekał się kryzysu. Ten nastąpił w latach 90. (przyszły mody na "inne granie"), a to w końcu doprowadziło w 1998 r. do decyzji o odejściu z grupy Steve'a Perry'ego. Najpierw zastąpił go niezły Steve Augeri (do 2005), później Jeff Scott Soto (do 2007), a w końcu pochodzący z Filipin - Arnel Pineda. To z nim Journey wydało w 2008 longplay "Revelation" (platyna), a w 2011, swój ostatni jak dotąd, bardzo udany - "Eclipse".
Zobacz teledysk "City of Hope" Journey (2011):
Co ważne, i o czym wspomniałem już na wstępie, Journey to ukochane oraz najważniejsze, ale nie jedyne, dziecko w karierze Neala Schoena. Bo muzyk grał i nagrywał z dużą grupą prawdziwie szacownych rockmanów.
Wystarczy wymienić takie nazwiska, jak m.in. Sammy Hagar (płyta "Danger Zone"), Jan Hammer z Mahavishnu Orchestra ("Untold Passion" oraz "Here To Stay"); Paul Rodgers ("Muddy Water Blues: A Tribute to Muddy Waters", jego uzupełnienie "The Hendrix Set" i "Now"), Joe Cocker, Michael Bolton czy Eric Martin.
W 1984 r. wszedł w skład supergrupy HSAS (Hagar - Schon - Aaronson - Shrieve), która pozostawiła po sobie płytę "Through The Fire"; na przełomie lat 80. i 90. wydał dwa albumy z zespołem Bad English (platynowy debiut "Bad English" i "Backlash"), a pod koniec lat 90. połączył siły z byłymi muzykami Santany w projekcie Abraxas Pool.
Trzeba jeszcze dodać, że Neal Schon poza kolaboracjami ze wspomnianymi powyżej, działał też jako solista i jak dotąd dał światu siedem płyt firmowanych własnym imieniem i nazwiskiem: "Late Nite" (1989); "Beyond The Thunder" (1995); "Electric World" (1997); "Piranha Blues" (1998); "Voice" (2001); "I On U" (2005) oraz "The Calling" (2012).
Na koniec odrobina o życiu prywatnym bohatera powyższej opowieści. Będzie zdawkowo, ale widowiskowo: Neal Schon nieco ponad dwa miesiące temu (15 grudnia 2013 r.) ożenił się ze znaną z reality show "Housewives Of D.C." Michaele Salahi. Pannie młodej towarzyszyło 18 druhen, a na weselu bawiło się 356 bliskich przyjaciół młodej pary (wśród nich m.in. Sammy Hagar z Van Halen). Całość można było zobaczyć w systemie pay-per-view.
A co do Neala, to imprezę przeżył zapewne bez nadmiernego wzruszenia, bo był to jego piąty ślub!
Czytaj także: