Przewodnik rockowy: Mike Oldfield. Artysta skończony?
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
Dziwny tytuł? Tak, bo bardzo enigmatyczny. Można go bowiem odczytać jako pytanie o to, czy ze strony Mike'a Oldfielda, wszystko co dobre mamy już za sobą?
Można jednak także uznać, że pytam, czy jest on artystą tak wielkim, iż należy go uznać za kogoś, kto na polu sztuki osiągnął absolutnie wszystko? I tu, młodszych czytaczy muszę poinformować, że zanim został, za sprawą komercyjnych stacji radiowych, na zawsze przypisany przebojom "Moonlight Shadow" czy "To France" (oraz kilku innym), był twórcą który w latach 70. ubiegłego wieku, zarówno przez fanów jak i krytyków traktowany był jak rockowy (progresywno-folk-rockowy) Bóg. Naprawdę wcale nie przesadzam!
Zdaję sobie sprawę, że można to uznać za schematyzm, ale opowieści o życiu tego czy owego muzyka, nie mogę zacząć inaczej niż od dnia i miejsca jego urodzin. A w wypadku naszego pupilka nie ma sposobu, aby wystartować inaczej. Dlaczego? Bo nie dość, że przyszedł na świat równo 60 lat temu (15 maja 1953 r.), to jeszcze zrobił to w Reading, w mieście, w którym odbywała się jedna z najważniejszych stałych angielskich imprez muzycznych - National Jazz And Blues Festival. Tu od razu dorzucę, co mogą sprawdzić dokładniejsi, że owa impreza zrodziła się wprawdzie dopiero w kilka lat po jego urodzeniu, ale owo miejsce, owa ziemia, już na wiele lat wcześniej były gotowe na nadejście swoich wielkich dni...
Ale wróćmy do oseska. Ten już od pierwszych chwil swojego życia miał lepiej niż inni, bo jego rodzice zajmowali się nim bardzo profesjonalnie, gdyż tata - Raymond był lekarzem internistą, a mama pielęgniarką. Teoretycznie zatem rodząc, mogła się sama obsłużyć, a dzidziusia oddać do umycia i podwiązania pępka mężowi. Czy tak było, nie jestem pewien, bo poród odbył się w Battle Hospital in Reading, czyli w tym i owym mógł ich ktoś wyręczyć. A co do rodzenia, to Państwo Oldfieldowie mieli w nim sporą wprawę, bo zanim jeszcze pojawił się Mike, dorobili się dwóch pociech: w 1947 r. dziewczynki, której nadali imię Sally, a w 1949 chłopca - Terence'a. Po latach rozpieszczania przez zamożnych rodziców i sympatyczne rodzeństwo pachole trafiło kolejno: do St. Joseph's Convent School; do Highlands Junior School; do przygotowującej do nauki w college'u St. Edward's School i wreszcie do Presentation College w Reading. Natomiast gdy najmłodszy Oldfield miał już 13 lat, wraz z familią przeniósł się do podlondyńskiego Harold Wood i tam, dokładniej w pobliskim Hornchurch, ostatecznie zakończył edukację. W sumie dość wcześnie. Czyżby zatem tuman lub leń? Nie, zdecydowanie nie, tyle tylko, że już wtedy postanowił postawić na muzykę (podobnie zresztą jak jego rodzeństwo).
Muzyka pojawiła się w życiu Mike'a bardzo wcześnie, bo dzięki mamie, tacie, siostrze i bratu oraz ich płytom, była w domu Oldfieldów wręcz wszechobecna. Wszyscy też na czymś brzdąkali albo o coś nucili. W efekcie Terry w przyszłości został bardzo wziętym kompozytorem obracającym się w kręgu tzw. World Music (wydał dotąd ponad 30 albumów, które sprzedał w ponad milionowym nakładzie!), a jego siostra i brat zabawiali się, śpiewając (Ona) oraz grając (On) jako folkowy duet o nazwie The Sallyangie. Dość szybko okazało się, że są na tyle dobrzy, iż w 1968 r. dano im szansę nagrania i wydania płyty długogrającej ("Children Of The Sun"). A gdy po kilkunastu miesiącach ów duet się rozpadł (Sally zaczęła karierę solową), jego męska połowa wraz z Terrym zorganizowała kolejny, tym razem o nazwie Barefoot. Ten brzmiał zdecydowanie bardziej rockowo. Działali razem przez nieco ponad rok.
Można uznać, że wraz z rokiem 1970, Mike Oldfield przeszedł na muzyczne zawodowstwo, bo rozpoczął granie na basie w zespole byłego członka Soft Machine - Kevina Ayersa. Współpraca z The Whole World (tak nazywała się owa grupa) zaowocowała: nabraniem nie dających się przecenić umiejętności; bliską przyjaźnią z innym współpracownikiem Ayersa - Davidem Bedfordem; dwoma albumami ("Shooting at the Moon" z 1970 oraz "Whatevershebringswesing" z 1971) i, co okazało się najważniejsze, w wolnych chwilach pracą nad własnymi kompozycjami. A wspomniałem o Bedfordzie, bo to właśnie on namówił Mike'a, aby swoje instrumentalne utwory (które ten w wersjach "demo" rejestrował na pożyczonym od Kevina magnetofonie) połączył w większą całość i aby spróbował znaleźć kogoś, kto byłby zainteresowany ich już w pełni profesjonalnym nagraniem oraz opublikowaniem. Zaczęła się wtedy wielomiesięczna odyseja od wytwórni do wytwórni, która znalazła swój szczęśliwy finał w 1972 r., gdy Mike spotkał szalenie energicznego młodego biznesmena, wówczas wydawcę pisma "Student" i handlowca budującego sieć małych sklepów płytowych - Richarda Bransona. Ten po przesłuchaniu materiału młodego instrumentalisty obiecał, że gdy zdobędzie odpowiednie fundusze, to zadzwoni. I zadzwonił... po paru miesiącach!
We wrześniu 1972 r. Richard Branson wynajął Mike'owi Oldfieldowi studio nagraniowe The Manor w pobliżu Oxfordu, a ten, przez następnych 7 miesięcy rejestrował w nim profesjonalną wersję swojej kompozycji. Trwało to aż tak długo, bo raz, Oldfield mógł pracować tylko późno w nocy (studio było tańsze), a dwa, bo artysta niemal wszystkie partie instrumentalne rejestrował sam (mozolnie dogrywając jedna ścieżkę po drugiej). I jeszcze jedno, okazało się, że to iż Mike zaczynał pracę o tak dziwnej porze zaowocowało czymś niezwykle ważnym. Otóż nasz podopieczny czekając na możliwość wejścia do The Manor, zwykł spędzać parę godzin w pobliskim pubie, dzięki czemu zapominając o tremie, nabierał odwagi w wymyślaniu co i jak zagrać oraz zawarł znajomość z poetą, pieśniarzem, kompozytorem oraz malarzem - Vivianem Stanshallem. To właśnie On wpadł na pomysł, aby w finale powstającego dzieła zapowiadać kolejno pojawiające się instrumenty. Ostatnim z nich, dominującym nad innymi, były dzwony rurowe. I to właśnie piękno ich dźwięku sprawiło, że Mike całej, 50-minutowej suicie nadał tytuł - "Tubular Bells".
25 maja 1973 r. "Tabular Bells" zostało opublikowane, przez specjalnie do tego założoną przez Richarda Bransona wytwórnię Virgin Records. Płyta natychmiast zrobiła furorę, sprzedając się w ponad 2,5 milionowym nakładzie w samej Wielkiej Brytanii, pozostając na liście bestsellerów długogrających przez 279 tygodni(!) i sprawiając, że nawet najsurowsi krytycy zapiali z zachwytu. Natomiast w następnych latach "Dzwony Rurowe" doczekały się swoich kontynuacji: wersji symfonicznej - "The Orchestral Tubular Bells"; wspaniałej - "Tubular Bells II" (1992); nieco zbyt komercyjnej - "Tubular Bells III" (1998) i już luźno nawiązujące do oryginału - "Millennium Bell" (1999). I jeszcze jedno. Dzięki powodzeniu "Dzwonów" Branson zdobył środki, aby swoje Virgin rozbudować do jednej z największych wielobranżowych firm Świata (Virgin Group skupia ponad 400 przedsiębiorstw), natomiast sam dorobił się majątku wycenianego (magazyn Forbes, 2011 r.) na 4,2 miliarda dolarów!
Po mega-sukcesie "Tubular Bells", Mike Oldfield przystąpił do pracy nad swoim drugim longplay'em. I tak, wtedy jeszcze bardzo nieśmiały chłopak, postanowił zaszyć się gdzieś gdzie mógłby tworzyć w spokoju, bowiem odczuwał wielką presję ze strony mediów i fanów, którzy żądali aby stworzył coś równie dobrego jak "Dzwony Rurowe". I prawie mu się udało, bo nagrał bardzo piękną całość, którą od nazwy wzgórza, które wyrastało tuż obok miejsca jej powstania, zatytułował "Hergest Ridge". Ten album, tak jak debiutancki, przyniósł tylko jeden utwór podzielony na dwie części. Natomiast w rok później, czyli w 1975, Virgin Rec. opublikowało trzeci długograj Mike'a - "Ommadawn", który przyniósł kolejną suitę (tym razem mającą mocną podbudowę rytmiczną) oraz pierwszą w jego dorobku piosenkę ("On Horseback"), która stanowiła jej swoistą kodę. I ta, zresztą świetna płyta, zyskała ogromną popularność.
Zaraz po opublikowaniu "Ommadawn", wciąż mający kłopoty z własną nieśmiałością i potrzebą unikania ludzi Olfield, poddał się psychoterapii o nazwie Exegesis, która jak się później okazało, była na tyle skuteczna, że z odludka zmienił się w czerpiącego garściami z życia playboya-hedonistę. Na szczęście (bo owa metamorfoza na jakiś czas wpłynęła negatywnie na jego twórczość) zanim owo przepotwarzanie się zakończyło, Mike sfinalizował pracę nad swoim największym (co do "rozmiaru") dziełem - "Incantations". Na ten dwukrążkowy monument złożyła się 73-minutowa suita tytułowa. Było to kolejne arcydzieło!
Wraz z przełomem dekad odmieniony Mike Oldfield zaczął nie tylko szaleć, ale także ruszył na tournée. Aby móc odtworzyć na żywo bogactwo swoich kompozycji był zmuszony wozić ze sobą blisko 80-osobowy zespół wykonawczy, co szybko doprowadziło go sporych kłopotów finansowych. Aby nie stracić domu i własnego studia nagraniowego, postanowił nagrywać nie tylko utwory ambitne, ale także przeboje. I to dzięki temu publika dostała wspomniane już hity oraz dość komercyjne longplaye (czasami jednak efektownie łączące dawną stylistykę z nowoczesnością typową dla popu lat 80.). Warto tu wspomnieć o krążkach: "Platinum" (1979), o "Five Miles Out" (1982), "Discovery" (1984) i "Islands" (1987). Natomiast wraz z początkiem lat 90. znów wrócił do tworzenia dzieł rozbudowanych (interesujący album "Amarok") i do wspomnianych sequeli "Dzwonów Rurowych", przy czym "Tubular Bells II" odniosło spory sukces komercyjny!
Ostatnie 20 lat to dla Mike'a okres średniego powodzenia, średnich płyt i średnich przebojów. Raz bywało lepiej, raz gorzej. Ostatni krążek długogrający ("Music Of The Spheres") opublikował pięć lat temu, a na wielką skalę przypomniał o sobie (mieszkańcom całej planety), wykonując rozbudowaną wersję fragmentów z "Dzwonów Rurowych" i kompozycji "In Dulci Jubilo" podczas ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Czy to koniec?
Jerzy Skarżyński