Kolejna cegła w ścianie

Dokładnie 20 lat temu, w oswobodzonym z muru i podziałów Berlinie, odbył się koncert, który ze względu na polityczny wydźwięk i bombastyczny wręcz rozmach, przeszedł do historii. Pomysłodawcą i głównym bohaterem spektaklu był Roger Waters.

W 2011 Roger Waters zbuduje i zburzy "Mur" w Polsce fot. Kevin Winter
W 2011 Roger Waters zbuduje i zburzy "Mur" w Polsce fot. Kevin WinterGetty Images/Flash Press Media

Kiedy w latach 80. zapytano zmęczonego tematem Pink Floyd Rogera Watersa, czy jeszcze kiedykolwiek zaprezentuje na żywo "The Wall", artysta z dowcipem skomentował, że tylko w przypadku zburzenia Muru Berlińskiego. Ciekawe, czy Waters pamiętał swój żart, gdy w 1990 roku przygotowywał koncert na Potsdamer Platz?

Początkowo Roger Waters został poproszony przez fundację weteranów wojennych World War Memorial Fund for Disaster Relief o wystawienie "The Wall" z okazji 50. rocznicy wybuchu II Wojny Światowej. Artysta wahał się, ponieważ po przegraniu procesu z muzykami Pink Floyd o prawa do nazwy, chciał mieć jak najmniej wspólnego z dokonaniami "swojego" zespołu odnoszącego wówczas sukcesy bez niego. Ale nikt nie miał wątpliwości - również i David Gilmour, który miał przecież swój udział w komponowaniu albumu - że "Ściana" to dzieło Watersa. Artysta organizując koncert dostał więc do ręki instrument, by pokazać kto tak naprawdę ma prawo do nazwy Pink Floyd.

"To nie jest w żadnym wypadku rzucone wyzwanie (Gilmourowi i Nickowi Masonowi): 'Spróbujcie pobić to!'. Ale oczywiście, będzie dla mnie nagrodą, że kilka kolejnych osób na świecie zrozumie, że 'The Wall' to moje dzieło i zawsze tak było. Tego aspektu nie unikniemy" - przyznał Waters w rozmowie z magazynem "Q".

Pozostając jeszcze na moment w temacie relacji z dawnymi kolegami z Pink Floyd, magazyn "Rolling Stone" zauważył, jak dużo w tym ironii, że śpiewając o porozumieniu ponad podziałami i burzeniu murów, Waters sam nie wyciągnął ręki do Gilmoura, Masona czy nawet klawiszowca Ricka Wrighta.

"Tak, jest w tym ironia. Ale nie byłbym w stanie skoncentrować się na przedsięwzięciu, gdyby Dave Gilmour i Nick Mason tam byli. Gdybym chciał ich zaprosić, zajęłoby nam to sześć miesięcy w ośrodku terapii psychiatrycznej. (...) Dave gra moje utwory w opozycji do moich uczuć, pomysłów i filozofii, zarabiając na tym. Tego nie mogę mu wybaczyć" - Waters nie pozostawił żadnych wątpliwości.

Zobacz wykonanie "Comfortably Numb":

Wątpliwości budziła natomiast lokalizacja spektaklu. Jedne z planów mówiły o Wielkim Kanionie. Waters zastanawiał się także nad - uwaga - Wall Street. "The Wall" na Wall Street, ach to angielskie poczucie humoru... Historia miała jednak inne plany. 9 listopada 1989 roku machina dziejowa po raz kolejny wykazała się własnym poczuciem humoru i jakby specjalnie dla Rogera Watersa ludzkimi rękoma zburzyła Mur Berliński, wskazując mu najwłaściwsze miejsce wystawienia "The Wall".

"Trudno przecież wyobrazić sobie bardziej stosowne otoczenie, niż miasto w którym właśnie zburzono mur - symbol nienaturalnych, politycznych podziałów poczynionych wbrew ludziom. "Jeżeli ten koncert miałby cokolwiek uczcić, to upadek Muru Berlińskiego jako symboliczne wyzwolenie ludzkiej duszy" - skomentował artysta w rozmowie z "Q". Ostatecznie na miejsce spektaklu wyznaczono ziemię niczyją, pomiędzy Wschodnim a Zachodnim Berlinem, na Potsdamer Platz. I z tego powodu przez kilka miesięcy nie za bardzo wiedziano, kto i w jaki sposób ma wydać zgodę na koncert. Dodajmy, że organizatorzy mieli pewne obawy przed lokalizacją show właśnie w tym miejscu - podejrzewano bowiem, że teren może być wciąż zaminowany!

Problemem było też, jak zwykle, zebranie funduszy. Produkcję spektaklu częściowo sfinansował sam Waters, resztę dołożyli przekonywani w pośpiechu sponsorzy. W sumie wystawienie "The Wall" kosztowało około 10 milionów dolarów. A według Watersa koszty show zwróciły się dopiero po wydaniu koncertu na DVD w 2003 roku. "Kiedy sprzedali wszystkie 250 tysięcy biletów, pozostałe 100 tysięcy ludzi wpuszczono za darmo" - skomentował z przekąsem twórca "Ściany". Dodajmy, że dochód z imprezy jak i późniejszych nagrań płytowych przekazany został na rzecz fundacji World War Memorial Fund for Disaster Relief.

Zobacz wykonanie "Mother":

Skąd tak potężne jak na tamte czasy koszty produkcji? Sama scena liczyła sobie 80 metrów długości, a budowany na estradzie mozolnie w trakcie koncertu mur miał 25 metrów, co równa się wysokości kilkupiętrowego budynku! W sumie na potrzeby koncertu wyprodukowano 2500 cegieł o wymiarach 75,5 cm x 60 cm x 150 cm. Nie zagłębiając się w techniczne szczegóły, organizatorzy mieli m.in. problemy z wiejącym wiatrem, który mógł przewrócić mur. Jeżeli dodamy do tego reflektory, projektory, ekrany, dźwigi czy kilkudziesięciometrowe dmuchane postacie i wreszcie 150-metrowy napis "Bring The Boys Back Home". A jeszcze na scenie, poza zespołem i zmieniającymi się jak w kalejdoskopie gwiazdami, umieszczono również 80-osobową orkiestrę East Berlin Rundfunk Symphony Orchestra oraz 150-osobowy chór ze wschodnioberlińskiej rozgłośni radiowej... Ten spektakl przerastało chyba tylko ego jego twórcy.

Jeżeli już wspomnieliśmy o gwiazdach, to plany Rogera Watersa były więcej niż ambitne. Pierwotnie artysta chciał zaangażować w berlińskie "The Wall" m.in. Petera Gabriela, Bruce'a Springsteena, Erika Claptona, Steve'a Winwooda, Billy'ego Joela, Roda Stewarta i Joe Cockera. Jak to bywa przy okazji tego typu przedsięwzięć, nie wszyscy wyrazili chęć, innym nie do końca pasował termin. Ale i tak ostateczna lista gości była imponująca: członkowie The Band, The Hooters, Van Morrison, Sinéad O'Connor, Cyndi Lauper, Marianne Faithfull, grupa Scorpions, Joni Mitchell, Paul Carrack, Thomas Dolby i Bryan Adams oraz aktorzy Albert Finney, Jerry Hall, Tim Curry i Ute Lemper. W finale wszyscy artyści pojawili się, by zaśpiewać kompozycję "The Tide Is Turning" z solowej płyty byłego lidera Pink Floyd "Radio K.A.O.S.".

Zobacz wykonanie "Run Like Hell":

Oczywiście, w trakcie występu nie obyło się bez wpadek, które rujnowały widowisko nie tylko zgromadzonym na berlińskim Potsdamer Platz, ale również setkom milionów telewidzów. Show był bowiem transmitowany bezpośrednio do 52 krajów (w tym do Polski). I tak, na przykład wykonywanie "The Thin Ice" i "Another Brick in the Wall (Part 1)" - drugiego i trzeciego utworu - musiano przerwać ze względu na awarię zasilania. Podobny problem miał miejsce podczas wykonywania "Mother" przez Sinéad O'Connor. Roger Wates starał się namówić irlandzką wokalistkę, by udawała śpiew do puszczonej z taśmy partii, ale O'Connor obraziła się na taką propozycję. A czy prawdziwy Berliński Mur wziął jakikolwiek udział w spektaklu Rogera Watersa i gwiazd? Tak. Organizatorzy poprosili bowiem, by nie wyburzać części Muru za sceną, gdyż stanowił on świetne ogrodzenie, oddzielające teren od publiczności.

Pomimo potknięć, rozmach przedsięwzięcia oszołomił widzów i media. Prasa ogłosiła berlińskie "The Wall" największym rockowym przedstawieniem wszech czasów. Ówczesne reakcją nie mogą dziwić, gdyż nigdy wcześniej w jeden występ nie zaangażowano tylu nowinek technicznych, takiej scenografii, tylu gwiazd i to wszystko w tak ekstrawaganckiej, bombastycznej i potężnej formie (czasy przerysowanych scenografii U2 czy The Rolling Stone miały dopiero nadejść). A wszystko to dla piosenek z podwójnego albumu, którego przekaz - według złośliwej opinii Boba Geldofa, zresztą wykonawcy głównej roli w filmie "The Wall Pink Floyd" (1982) - można zawrzeć w trzyminutowej piosence.

Zobacz wykonanie "Another Brick In The Wall 2":

Roger Waters przyznawał w wywiadach, że w 1989 roku miał wątpliwości, czy wciąż będzie w stanie nie tylko odtworzyć "The Wall", ale po prostu jej posłuchać. "Okazało się, że po 10 latach nie było tak źle. Jestem wyjątkowo dumny z tej płyty. Jestem dumny, że otrzymuję listy od wykładowców i nauczycieli, którzy omawiają 'Another Brick In The Wall' na zajęciach. Jest również książka o psychoterapii, której autor wspomina o 'The Wall'" - pysznił się artysta na łamach "Q".

"The Wall" wciąż musi budzić u Watersa różne skojarzenia - przecież to jego intymna historia o jego własnym murze - ale na pewno jest dumny z płyty, bo w końcu to dzieło jego życia. Być może dlatego, udając się w najprawdopodobniej ostatnią światową trasę koncertową, zdecydował się ponownie wystawić - także w Polsce - "Ścianę". Właśnie wystawić, a nie zagrać, bo "The Wall" to już nie kaliber płyty muzycznej, ale wielogatunkowy, artystyczny, osobny byt. Zresztą znaczenie tego dzieła Pink Floyd doskonale widać w naszym kraju, gdzie album otoczony jest swoistym kultem, bo przecież jego symbolika bez wątpienia łatwa była do przekucia na polską rzeczywistość mrocznych, PRL-owskich lat 80., kiedy to Polacy naprawdę żyli za murem w postaci Żelaznej Kurtyny.

I choć w tamtym okresie do głosu doszedł już zbuntowany punk rock - najbardziej niepokorna i antyestablishmentowa muzyka wszech czasów - to jednak wydaje się, że "The Wall" Pink Floyd miało większą siłę rażenia. Nawet jeśli - jak to napisał Andrzej Stasiuk w "Jak zostałem pisarzem" - promowany w polskim radio w tamtych czasach zamiast punku pompatyczny art rock "rozmiękczył nam charaktery".

Artur Wróblewski

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas