Jaki był ten ro(c)k?
Piotr Brzychcy
Rok 2008 obfitował w wiele ciekawych pozycji płytowych, które jak to zwykle bywa, najtrafniej oceni czas. Najważniejsze premiery to z pewnością nowe płyty zespołów Metallica, AC/DC i długo wyczekiwany krążek formacji Guns N'Roses.
W przypadku AC/DC nie było najmniejszych wątpliwości, ich album "Black Ice" ukazał się latem i od razu podbił serca miłośników muzyki rockowej. Wysoko oceniony krążek wybudził z letargu prawdziwego ducha tej australijskie legendy rocka i zdecydowanie podniósł poprzeczkę dla konkurencji.
Powrót Metalliki z upragnionym, nowym albumem "Death Magnetic" nie spotkał się już z takim entuzjazmem. Choć materiał zawarty na płycie w sposób oczywisty odnosił się do najlepszych produkcji w dorobku grupy, to po dokładnym zapoznaniu się z "Death Magnetic" pozostały pewne wątpliwości. Z jednej strony wątpliwości te dotyczyły odważnego brzmienia płyty, z drugiej strony uderzały bezpośrednio w pomysły, na których zbudowano utwory. Mimo wszelkich wątpliwości, rekordowa sprzedaż płyty na całym świecie pokazała jak wielką i niepodważalną potęgą jest Metallica.
Największym jednak wydarzeniem był powrót Guns N'Roses z płytą "Chinese Democracy". Fani zespołu już od dawna przestali wierzyć w obietnice wokalisty Axla Rose'a, że oto nastał czas na nowy album, bo takowych obietnic było dużo za dużo. Słowo stało się jednak ciałem, wokalista w końcu dotrzymał słowa i jesienią krążek trafił do sprzedaży.
Niestety wielu fanów skrytykowało album, a środki masowego przekazu niewątpliwie im wtórowały. Choć na "Chinese Democracy" znalazło się kilka naprawdę rewelacyjnych numerów, to zabrakło tej iskry, za którą kiedyś Gunsów kochały miliony. A być może to kwestia braku charyzmatycznego gitarzysty Slasha? Niestety ten obecny skład, poza osobą wokalisty, pozbawiony jest charakteru i to z pewnością miało wpływ zarówno na odbiór płyty, jak i sam proces jej tworzenia.
Wydaje mi się, że płyta nabierze prawdziwej wartości za kilka lat i wtedy z łezką w oku wspomnimy ten czas, który dany nam jest teraz.
Inny wielki powrót (także po 15 latach!) to nowy album formacji Cynic zatytułowany "Traced in Air". W środowisku fanów skomplikowanych, mocnych brzmień zawrzało i rzecz to absolutnie zrozumiała, bo muzyczna zawartość krążka jest naprawdę ciekawa.
Wśród rozczarowań roku z pewnością wymieniłbym nudny, małostkowy i momentami groteskowy album Lenny'ego Kravitza nazwany "It Is Time For A Love Revolution". Artysta na dobre stracił dar pisania ciekawych kompozycji i bazuje na starych pomysłach, które zdają się być przysłowiową siódmą wodą po kisielu.
Kolejnym rozczarowaniem był dla mnie album eks-gitarzysty Deep Purple - Ritchie Blackmore'a. W chwili gdy rzesze fanów na całym świecie oczekiwało ewentualnego powrotu formacji Rainbow, na rynku pojawił się syntetyczny, przesycony ogranymi patentami album grupy Blackmore's Night - "Secret Voyage". Zespół, który artysta współtworzy ze swoją małżonką Candice Night, prawdopodobnie wypalił się na dobre. Cóż, może jeszcze kiedyś artysta przyjdzie po rozum do głowy i wróci do prawdziwego rockowego grania.
Za to po serii nudnych płyt, swoim nowym wydawnictwem pt. "Perpetual Flame" pozytywnie zaskoczył swoich zwolenników szwedzki wirtuoz gitary, Yngwie Malmsteen. Na płycie zaśpiewał Tim "Ripper" Owens (współpracujący wcześniej m. in. z Judas Priest i Iced Earth) i to z całą pewnością dodało muzyce Malmsteena nowego wymiaru.
Jeśli przy Szwedach jesteśmy, to w mijającym roku dostaliśmy też kolejną pozycję w dyskografii grupy Evergrey. Krążek zatytułowany "Thorn" choć nie powalił na kolana, to z całą pewnością nie był też rozczarowaniem.
W moim prywatnym odczuciu najważniejszym wydawnictwem roku 2008 był nowy, dwupłytowy album Comy pt. "Hipertrofia". Rewelacyjne, niebanalne dźwięki połączone z niezwykłymi tekstami i arcyciekawe wokalizy, które powiła na świat Coma, zaczarowały mnie maksymalnie.
Album choć wydany w listopadzie, zdeklasował inne tegoroczne krajowe wydawnictwa. Pojawiło się światełko w ciemności, że nadszedł czas poważnego przewrotu na polskim rynku muzycznym. Po wydaniu tej płyty, wszystkie "badziewne kupy" rodzimych pseudoartystów zaśmierdziały jeszcze bardziej.
Inne polskie wydawnictwa, które wstrząsnęły ziemią to z całą pewnością "Act Of Grace" grupy Virgin Snatch i "Teoria Konspiracji" zespołu Frontside. Płyty, które udowadniają, że jeśli chodzi o muzykę spod znaku ekstremalnego łojenia Polska nie ma się czego wstydzić w perspektywie wielu światowych produkcji.
A jak wyglądała sytuacja na rynku koncertowym?
Rok 2008 obfitował również (a może nawet przede wszystkim) w wiele znakomitych koncertów. Zapewne kilka z nich przejdzie do historii koncertowych wydarzeń w naszym kraju. Jednym z nich będzie pierwszy występ legendarnej irlandzkiej grupy hard rockowej, Thin Lizzy, który odbył się w warszawskiej Stodole 25 października.
Pomimo, że w zespole nie ma już żadnego muzyka z oryginalnego składu, a wielu fanów rozczarował brak "Whisky In The Jar" w setliście występu, to można śmiało stwierdzić, że był to koncert bardzo dobry. Kunszt gitarowy i wokalny Johna Sykesa, który dziś lideruje grupie, jest niepodważalny i warto było również z tego powodu ten koncert zobaczyć.
Po raz pierwszy w Polsce pojawiła się także holenderska formacja Within Temptation. Gorąco przyjęty występ, który odbył się w styczniu (także w Stodole), choć nie należał do głośnych wydarzeń, był pokazem naprawdę dobrej, żywej metalowej muzyki, z rewelacyjną wokalistką Sharon den Adel.
Innym koncertem spod znaku "kobiety za mikrofonem", był krakowski występ grupy Nightwish. Zespół promując wydany w 2007 roku album "Dark Passion Play" udowodnił, że jest w doskonałej formie, a nowa wokalistka Anette Olzon jest godną następczynią charyzmatycznej Tarji Turunen.
W okresie wiosenno-letnim na płockim rynku pojawili się giganci hard rocka - Ritchie Blackmore i Jon Lord. Niestety osobno. Panowie, którzy swego czasu stworzyli monument hard rocka nazywany Deep Purple, swoimi płockimi występami po raz kolejny udowodnili, że są artystami przez duże A.
Ritchie Blackmore wraz z Blackmore's Night zagrał doskonały koncert. Dźwięki gitary mistrza zawsze porywały za sobą tłumy, nawet w tym akustycznym, nieco mniej lubianym wydaniu. Jon Lord zgotował fanom Deep Purple wielką niespodziankę, odgrywając z Płocką Orkiestrą Symfoniczną płytę "Concerto for Group and Orchestra", która w 1969 roku zrewolucjonizowała rynek muzyczny. Nie zabrakło też słynnego klasyka "Child In Time", tak dawno nie wykonywanego przez Purpli.
Największymi wydarzeniami koncertowymi były jednak stadionowe koncerty zespołów Metallica oraz Iron Maiden. Metallica zagrała koncert życzeń na Stadione Śląskim 28 maja. Choć publiczność zgromadzona na trybunach narzekała na jakość i siłę dźwięku, to trzeba przyznać, że dla wielu był to najważniejszy koncert mijającego roku. Zespół po raz kolejny pokazał, że czołowe miejsca jakie zajmuje we wszelakich rankingach muzycznych, nie są przypadkowe.
Natomiast koncert Iron Maiden, który odbył się w ramach światowej trasy koncertowej "Somewhere Back In Time", był sentymentalną podróżą w lata 80. Stadion wypełniony po brzegi doskonale przyjął legendę New Wave of British Heavy Metal. Chciałoby się powiedzieć jak zawsze, ale wspominając występ zespołu sprzed 3 lat podczas Mystic Festiwal, było o niebo lepiej, albo o piekło, jak zwał tak zwał!
Nadzwyczaj ciekawie wypadł też koncert naszej rodzimej formacji CETI z orkiestrą symfoniczną w Kaliszu. Natomiast w grudniu, dowodzona przez Davida Coverdale'a grupa Whitesnake, pojawiła się w Warszawie. Coverdale i spółka zagrali znakomity koncert, który porwał wypełnioną po brzegi "Stodołę". Zarówno dobór utworów, umiejętności muzyków, jak i samo brzmienie zespołu na długo pozostaną w mej pamięci.
Miejmy nadzieję, że rok 2009 będzie równie udany. Mam w tym temacie swoje marzenia i prognozy, ale lepiej nie zapeszać.
Piotr Brzychcy, "Hard Rocker"