Zeal & Ardor "Zeal & Ardor": Diabeł ma się całkiem nieźle [RECENZJA]
Paweł Waliński
"Zeal" to gorliwość/żarliwość/zapał. Sęk w tym, że "ardor" również. Mamy więc do czynienia z albumem, który po polsku na okładce miałby: Gorliwość i gorliwość "Gorliwość i gorliwość". Niezły facepalm, co? A w środku?
Nie uprzedzajmy jednak faktów i zacznijmy anegdotką. Dobrze pewnie znaną fanom Z&A, ale powtórzyć na wszelki wypadek nie zaszkodzi. Otóż Afro-szwajcar Manuel Gagneux postanowił wybyć z rodzimej Bazylei do krainy pochodzenia jego ojca, to jest USA. Tam, osiadłszy w Nowym Jorku założył chamber popowy projekt Birdmask. Ale Nowy Jork wielkie miasto, chamber popu tam od cholery, komercyjnego sukcesu i wielkiej sławy Birdmask więc nie doświadczył.
Sfrustrowany tym faktem Gagneux w shakespeae'owskim wręcz geście sam rzucił się na pożarcie wilkom z 4chana, gdzie począł dopytywać, skąd - mimo starań - jego brak sukcesów. Trochę na zasadzie eksperymentu, trochę dla żartu zaproponował też zabawę - forumowicze mieli wykombinować dwa gatunki muzyczne, które nasz bohater połączy tworząc w takiej stylistyce utwór w 30 minut. A że 4chan to mekka wszelkiej maści kuców, szurów i inceli, nie trzeba było długo czekać by jeden z owych rzucił "black metal" (hue hue, czarnoskóry artysta gra "black" metal, super żart, panie Drozda), a drugi cokolwiek dosadniej - "ni**er music", "muzykę czar*uchów".
Planowana na zabawną bucówa niekoniecznie się rzeczonym panom udała, bo Gagneux podjął wyzwanie i postanowił połączyć blackmetalowy ekstremizm, z natchnionymi religijnie dźwiękami negro spirituals i roots music, czyli dokładnie tych przepełnionych smutkiem i fatalizmem pieśni, które jego dalecy przodkowie ze strony ojca wyśpiewywali pracując, cierpiąc i ginąc na amerykańskich plantacjach. In your face konfiarze z 4chana!
Efekt był nadspodziewanie dobry i w 2016 roku projekt Zeal & Ardor zrobił w (nie tylko) metalowym światku niezłe zamieszanie. Posypały się nominacje do nagród, Gagneux począł ogrywać największe metalowe sceny świata, a projekt wzięty z ponurego żartu rozrósł się do pełnowymiarowego zespołu. W tym samym czasie rozwijał się również koncept tekstowy.
U progu wydania nowej płyty Gegneux przekonywał, że ów jest "...kontynuacją jego alternatywnej narracji. Co gdyby amerykańscy niewolnicy nie zwrócili się ku bogu, ale ku Szatanowi? 'The Devil Is Fine' traktowało o życiu w niewoli. 'Stranger Fruit' o ucieczce. Nowa płyta jest o tym, co przychodzi później. O życiu uciekiniera, potajemnych knowaniach i realizacji wielkiego planu".
Muzycznie podobnie: nowa płyta to konsekwentne rozwinięcie motywów z poprzednich. "Run" brzmi toczka w toczkę jak wczesny Manson i spokojnie mogłoby trafić na najlepszy album owego, to jest "Antichrist Superstar". To trop mainstreamowego industrialnego rocka i metalu bardziej po linii Mansona właśnie, Nine Inch Nails, Fear Factory czy Pitchshiftera, niźli Godflesha. W "Emersion" są co prawda i blaściki, i tremolki, ale podbicie klawiszowe prędzej prowadzi nasze skojarzenia ku Alcestowi albo Deafheaven, niźli poważnemu black metalowi. W "Golden Lair" mamy ładną americanę, wyciągniętą skądś pomiędzy Appalachami i Nashville wiodącą do metalowego crescendo.
"Erase" to znowu blasty i techniczny death przeplatany symfonicznym pajacowaniem spod znaku obwoźnego cyrku Dimmu Borgir, gdzie pies tyłkiem szczeka a narządem wodę pije. Szczęśliwie Gagneux nawtykał tam tyle przeszkadzajek i inszych wątków, że oczy nie szczypią od Dimmu. Ładnie wywrzeszczany i dosmaczony gospelowymi chórkami "Bow" to, mimo industrialno-rockowego entoruage'u, znów trip ku koszmarom plantacji. W "Feed the Machine" kolejny black metalowy wygrzew łamany country i gospelem. I tak dalej. Biegunka twórcza na pełnej, bo motywami, które nasz bohater wsadza tu do jednej kompozycji kto inny obdzieliłby pół płyty i siedział na laurowych liściach wciągając corn dogi.
Powiecie: "Nihil novi sub sole". Ano w sumie owszem, nie ma tu niczego, czego Gagneux nie robił już wcześniej. Z tym, że nadal - a może wręcz bardziej, niż wcześniej - zaskakuje jak bardzo to wszystko zmyślnie pożenione. Rzeczy wydawać się może kompletnie do pożenienia niemożliwe. Nie bez znaczenia jest też fakt, że na "Z&A" znajdziecie naprawdę fajne, motoryczne piosenki. Nie jest to może wielka sztuka - artyzm tego projektu był zasadniczo na wskroś konceptualny, więc spokojnie można powiedzieć, że właściwie wyczerpywał go debiutancki album, jednak na płaszczyźnie niespecjalnie kontemplacyjnej, a zwyczajnie przyjemnej do słuchania, szczególnie w opcji spacerowej, lub jako tło do wszelakich domowych czynności, Zeal & Ardor nadal sprawdza się fantastycznie. Czy to w chórkach, czy na wieśle, diabeł ma się całkiem nieźle.
Zeal & Ardor "Zeal & Ardor", Warner
7/10