The Cranberries wracają w momencie, gdy apogeum osiąga sentyment do lat 90. Rozbudzone tęsknotą apetyty są jednak na tyle duże, że Irlandczykom nie udało się ich w pełni zaspokoić.
Zespół Dolores O'Riordan skrzyknął się ze starym druhem Stephenem Streetem, który wyprodukował największe przeboje The Cranberries. Wspólnie udało im się sfinalizować szósty album grupy, nad którym prace rozpoczęły się już w 2003 roku (zostały jednak przerwane z powodu zawieszenia kariery przez zespołu).
Choć udało się muzykom zachować stylistyczne kontinuum, wydawnictwo "Roses" nie przynosi utworów potencjalnie tak pomnikowych jak "Zombie" czy "Salvation". Płyta jest bardzo ostrożna, można by nawet powiedzieć, że nieśmiała. The Cranberries nie pokazują pazura, zamiast tego zarejestrowali utwory eleganckie, kojące, czułe.
To w większości gitarowe walczyki, ozdobione nienachalnymi wstawkami sekcji smyczkowej. Irlandzcy muzycy grają melodyjnie i z klasą, rozsmakowują się w docieplanych brzmieniach... liczyłem jednak na intensywniejsze doznania. Zgrabne ballady łez nie wyciskają, a ostrzejsze numery... no tak, nie ma tu takich (choć dynamiczny na tle spokojnej całości jest na pewno "Schizophrenic Playboy").
Niedobrze się stało, że Dolores O'Riordan ograniczyła swoją ekspresję. Jej wokal niemal całkowicie wyczyszczony został z charakterystycznego dla frontmanki dramatycznego tonu. Nadal jednak śpiewa O'Riordan sugestywnie, i za to jej chwała. Teksty momentami ocierają się o mądrości z podrzędnej literatury ("życie jak różany ogród / róże więdną i obumierają"), ale wokalistka potrafi je na tyle dobrze sprzedać, że nie jest to czymś odstraszającym.
Zawsze trudno jest mierzyć się z własną legendą. Ba, wynik tego starcia najczęściej z góry jest już przesądzony. Mimo wygłoszonych powyżej zastrzeżeń, pisanych z sentymentalnej perspektywy, The Cranberries nie mają jednak powodu, by się albumu "Roses" wstydzić.
6/10
Warto posłuchać: "Conduct", "Raining In My Heart", "Schizophrenic Playboy", "Show Me", "Roses"
Zobacz teledysk do singla "Tomorrow":