Reklama

Thirty Seconds to Mars "It's The End of The World But It's Beautiful Day": Muzyka generatywna [RECENZJA]

Narzekałem na to, że Thirty Seconds to Mars przy okazji pięcioletniego już albumu "America" podążyła w stronę totalnie przezroczystej, pozbawionej jakiegokolwiek charakteru muzyki środka. A teraz wyszedł nowy krążek. I wiecie co? Oni jeszcze bardziej w to brną, z jeszcze gorszym skutkiem.

Narzekałem na to, że Thirty Seconds to Mars przy okazji pięcioletniego już albumu "America" podążyła w stronę totalnie przezroczystej, pozbawionej jakiegokolwiek charakteru muzyki środka. A teraz wyszedł nowy krążek. I wiecie co? Oni jeszcze bardziej w to brną, z jeszcze gorszym skutkiem.
Jared Leto (Thirty Seconds To Mars) w akcji / APA / GEORG HOCHMUTH /AFP

Dwa miesiące po albumie "America" Thirty Seconds to Mars stało się duetem złożonym wyłącznie z braci Leto. Jared i Shannon nie postanowili jednak zbytnio zmieniać formuły, która przyniosła tyle rozczarowania zarówno wieloletnim fanom, jak i krytykom muzycznym. Cóż, piszę to oficjalnie, żebyście to mieli z głowy: "It's The End of The World But It's Beautiful Day" to najgorsza płyta w historii zespołu. Co więcej, to jedna z najbardziej nijakich pozycji, z którym miałem do czynienia od dłuższego czasu.

Reklama

Ambicje Thirty Seconds to Mars by zostać drugim U2, zostały zupełnie zażegnane. Teraz to radiowy zespół popowy, stawiający przede wszystkim na elektronikę. To absolutnie nic złego szukać - gorzej, gdy tkwi za tym niespotykana wręcz bezkształtność. Nie tyle trudno rozpoznać tu autorów "The Kill" czy "This is War": nowe dzieło braci Leto to rzecz tak bardzo taśmowa i bezkształtna, że trudno uwierzyć, iż za tym albumem stoją ludzie. Nawet barwa głosu Jareda nie ma za wiele wspólnego z tym, czym mógł zachwycać jeszcze w dawnych czasach.

Prawdopodobnie główny magnes dla popularności grupy brzmi tu jak totalnie randomowy wokalista, wyczyszczony w obróbce z jakichkolwiek śladów człowieczeństwa, przez co swoje wokale mógłby użyczać chociażby The Chainsmokers. Nie, to nie jest jakiś pokręcony komplement. Tu po prostu brak jakiegokolwiek charakteru, a komputerowych modyfikacji wokali jest miejscami tyle, że z trudem można rozpoznać Jareda. Rozumiem, że lider Thirty Seconds to Mars stał się optymistą, chce nieść nadzieję. Ale czy musi tym samym przybierać postać tak bardzo pozbawioną osobowości?

Kiedy Thirty Seconds to Mars uwalniają już jakieś pokłady charakteru - a dzieje się to rzadko - brzmią zawsze jak ktoś inny. Trudno będzie mi uwierzyć, jeżeli w tych melodeklamowanych zwrotkach "Life is Beautiful" dobitych charakterystycznym układem sekcji rytmicznej, nie usłyszycie echa Imagine Dragons. Elektroniczno wybrzmiewające country w "Seasons" to z kolei jakaś wariacja na temat muzyki Post Malone'a: aranżacja, matowo brzmiące bębny (jakby wyjęte z "Sunflowers"), obróbka wokalu. Aż człowiek myśli, że za chwile wleci mu Posty z jego "podwodnym" vibrato. Jakimś odświeżeniem jest niemal synthwave'owe "Midnight Prayer", w którym za mikrofonem staje Shannon, ale i tu nie spodziewajcie się cudów. A, wspominałem o The Chainsmokers? To włączcie sobie ostatnią minutę "Lost These Days". Albo unikajcie.

Ogromnym problemem trawiącym "It's The End of The World But It's Beautiful Day" jest to, że tu nie ma nawet rzeczy godnych zapamiętania. Są dosłownie momenty, które pragną, aby zajął się nimi ktoś, kto nie rozbije ich potencjału w pył. Ot, chociażby niesamowicie intrygujący motyw na klawiszach przewijający się przez całe "7:1", który zostaje dosłownie zarżnięty przez swoja repetytywność. Zapewne ten człowiek, którego nikt nie chciał tu dopuścić do pracy, przesunąłby "Never Not Love You" w stronę bardziej gitarową, o jaką aż prosi ten wykrzyczany wokal. Ślady dawnego Thirty Seconds To Mars słychać jedynie w najbardziej rockowym na płycie "Avalanche". Ale tu nawet jeżeli coś ma wybuchać, momentalne jest spychane w tło lub wyciszane.

To duża sztuka zrobić płytę tak złą, brzmiącą jakby ktoś serio wziął generatywną sztuczną inteligencję, kazał jej przeanalizować popularne utwory z gatunku "spodoba się wszystkim" i stworzyć na ich podstawie coś teoretycznie nowego. Nagrać płytę, która trwa nieco ponad 30 minut, ciągnie się niemiłosiernie, a po jej odsłuchu nie pozostaje w głowie absolutnie nic, to za to sztuka olbrzymia.

Thirty Seconds to Mars "It's The End of The World But It's Beautiful Day", Universal Music Polska

1/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: 30 seconds to mars | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy