Recenzja Thirty Seconds to Mars "America": Alarmowe światełko
Thirty Seconds to Mars postrzegani byli jako duchowi spadkobiercy późnego U2. Z całym tym stadionowym przepychem, uartystycznieniem własnej twórczości za pomocą innych niż muzyka środków. Aż tu nagle grupa Jareda Leto postanowiła zupełnie się przedefiniować i nagrać płytę radiową. Z bardzo kiepskim skutkiem.
Jared Leto to definicja spełnienia amerykańskiego snu. Wychowany przez samotną matkę, tułający się po całej Ameryce w końcu spełnił swoje marzenia. Udział w wielu kultowych filmach takich jak "Podziemny krąg", "American Psycho" czy "Requiem dla Snu", a nawet Oscar za rolę transseksualnej Rayon w "Witaj w klubie" to już wystarczające osiągnięcia. Bycie wiecznie młodym to również rzecz godna pozazdroszczenia. A tu na dodatek wraz ze swoim bratem od kilkunastu dobrych lat gra w zespole Thirty Seconds to Mars, który nie dość, że osiąga spore sukcesy komercyjne, to z czasem dorobił się dość wiernej grupy fanów.
Jared Leto: Lider Thirty Seconds To Mars kończy 45 lat
Można było grupie zarzucić naprawdę sporo, ale na pewno nie brak wizji. Grupa braci Leto konsekwentnie celowała w kreację artystyczną, która miała ich ukazywać jako kolejnych wizjonerów gitarowego grania. Rozbudowana scenografia na koncertach, artystyczne teledyski kręcone w przeróżnych miejscach świata, przemyślana symbolika, a przede wszystkim umiejętność zebrania wokół siebie oddanych wielbicieli tworząc między nimi poczucie wspólnoty i wzajemnego inspirowania się (pamiętacie jeszcze klip do "Closer to the Edge"?). Tak, Thirty Seconds to Mars niewątpliwie nazwać można było współczesnymi gwiazdami muzyki rockowej, nawet jeżeli zdarzało się, iż sama muzyka bywała zaledwie pretekstem do budowania tej otoczki.
No właśnie - można było, bo na albumie "America" ze starego Thirty Seconds to Mars zostało bardzo niewiele. Przede wszystkim amerykański zespół postanowił zrobić krok dalej w porównaniu do swoich dwóch ostatnich albumów i jeszcze bardziej postawili na syntezatory, zupełnie rezygnując z rockowego fundamentu.
Problem w tym, że jednocześnie popełnili podobnych ruch do ostatniego dokonania Linkin Park - postanowili ubrać swoje elektroniczne inspiracje w szaty współczesnego popu. I to samo w sobie nie byłoby aż takie złe, bo dobry pop wciąż przecież jest w cenie, gdyby nie fakt, że Marsi muzycznie postawili akurat na nijakość, wtórność, plastikowość i zupełną przezroczystość. Jasne, można było im niejednokrotnie zarzucać podążanie z prądem, ale przynajmniej mieszano to z intrygującymi pomysłami. A tym razem nurt rzeki porwał Marsów tak bardzo, że trudno będzie im znaleźć drogę powrotną.
Podbijający listy przebojów singel "Walk on Water" w sumie stanowi dość dobrą wizytówkę krążka. Power-refren oparty na silnych chórkach stowarzyszony jest z minimalistycznymi, ciągniętymi przez rurowaty bas zwrotkami, przy czym całość jest zupełnie transparentna. Na dodatek wokal Jareda został obrobiony w ten sposób, że zupełnie traci swój charakter - lidera Marsów nie da się tu wręcz poznać, bo jego partia została tak nieziemsko wyrównana, że Leto przypomina wręcz śpiewającego robota.
Do tego dochodzi brak dynamiki od strony stricte produkcyjnej, co zresztą jest kolejną sporą wadą całego albumu. W pogoni za głośnością zupełnie zatracono jakąkolwiek przestrzeń utworów. Dźwięki atakują nas na nieustannie tym samym poziomie, a przez to od strony brzmieniowej jest zwyczajnie płasko. Piosenki chętnie romansują z granicami przesteru, więc na dłuższą metę stają się zwyczajnie męczące dla uszu.
Problem z takimi albumami jak "America" jest jeszcze inny - próbując podążać za trendami, okazują się mocno spóźnione. Ten zaprezentowany w "Rescue Me" post-dubstepowy drop po zaśpiewanym bez towarzystwa perkusji mostku wydawał się świeżym pomysłem jakieś 2-3 lata temu, dopóki zachodni, podszyty EDM-em electropop nie zarżnął go do granic możliwości. A tu proszę: ekipa Jareda bez cienia zażenowania czerpie z tych recyklingowych pomysłów. Na dodatek niejednokrotnie, bo skutecznie powtarza zabieg w jeszcze mniej pomysłowym "Hail to the Victor". A, no i nie zapomnijmy o chórkach! Poważnie, po albumie "America" będziecie mieć na dłuższy czas dość "chórzenia" w piosenkach, wszak motyw ten przewija się przez większość utworów.
Gdzieś tu mamy odbębnienie wszystkiego, czym powinien być współczesny album popowy. Bo jak inaczej nazwać próbujące celować w rozleniwione klimaty cloud-rapu "One Track Mind"? Jasne, te schowane solówki gitarowe są bardzo intrygujące, ale oprócz nich numeru nie ratuje nawet gościnna zwrotka A$AP Rocky'ego. Mamy koniecznie nieco zambientowaną, niby-inspirującą balladę, czyli "Great Wide Open". Znacznie ciekawiej prezentuje się "Love is Madness", w którym wymiany wokalne między Jaredem i Halsey wdrażają w końcu trochę życia w płytę, a przesterowane partie w refrenie pokazują, że da się tu jeszcze okazać jakikolwiek charakter.
To nie zmienia faktu, że najciekawszym utworem na płycie okazuje się instrumentalny "Monolith" trwający... minutę i 38 sekund. Budowanie napięcia jest tu na piątkę - od spokojnego wejścia do dynamizujących bębnów, na które włażą celujące coraz wyżej arpeggia, a w końcu wbijamy na napięciowy syntezator w duchu zwiastunów z muzyką Hansa Zimmera. Brzmi to może na piśmie dość abstrakcyjnie, ale sprawdza się niesamowicie i szkoda, że trwa tak krótko. Muzycy próbują uderzyć w podobne klimaty w uratowanym przez orkiestralną aranżację "Rider", ale udaje im się to tylko połowicznie.
Nie można zapomnieć o "Remedy" - najbardziej organicznym utworze na płycie, pozbawionym zupełnie elektronicznych naleciałości. Oparta na dźwiękach gitary akustycznej kompozycja (chociaż w pewnym momencie pojawia się też fortepian oraz bardzo mało inwazyjne, syntezatorowe pady mające odgrywać rolę smyczków) od strony struktury celuje mocno w tradycję kompozytorską muzyki rozrywkowej. Dzięki temu "Remedy" pozytywnie zaskakuje swoją normalnością, stanowiąc potrzebne dla tej płyty wytchnienie. Na dodatek za śpiew odpowiada tu Shannon Leto, który może nie jest nadzwyczajnym wokalistą, ale niedoskonałość jego partii wprowadza do albumu duszę i tę nutę człowieczeństwa, której brakuje podczas słuchania kolejnych zwrotek Jareda.
Pochwalić należy jeszcze "Dawn Will Rise", w którym muzycy poszli na całość - auto-tune na wokalu nie jest tylko półśrodkiem mającym wyplenić resztki osobowości ze śpiewanych partii Jareda i zmienić go w maszynę. Tutaj efekt został już podkręcony do całości, przy czym naprawdę czuć w tym rozważnie przemyślany artystyczny zamysł. A stowarzyszony z masywnym, ambientowym basem, przesterowanymi syntezatorami oraz trapową acz wolną perkusją z Rolanda TR-808 z powodzeniem tworzy bardzo intrygujący, mroczny, lekko rozpaczliwy klimat. Na dodatek uzupełnienie tła pod koniec mocniejszym śpiewem wokalisty przypomina, że Leto miał kiedyś ambicję być drugim Bono z U2. Udany eksperyment.
Jeżeli już gdzieś szukać starego Thirty Seconds Mars to najłatwiej w "Live Like a Dream", chociaż nie spodziewajcie się odkrywczych cudów. To kompozycja brzmiąca jak z generatora inspirujących piosenek Thirty Seconds to Mars: podszeptujące zwrotki, wybuchający refren z nieodłącznymi chórkami "ooo-ooo-ooo". Poważnie, ostatni z wymienionych motywów robi się nudny już przy drugim utworze, a jednak ciągnie się za nami niemal do samego końca. Czyżby niedobór pomysłów ze strony muzyków, że tak chętnie powtarzają ten zabieg?
Jasne, pewnie "America" na koncertach zyska więcej mocy, bo i łatwo można to zauważyć - to album pisany wybitnie pod koncerty, nawet jeżeli stara się mówić miejscami o rzeczach ważnych. Dużo tu miejsca na śpiewane wspólne refreny, wykrzykiwania z publicznością. Natomiast niewiele tu świeżych pomysłów albo idei, które nie byłby słyszalne u innych muzyków. Zresztą, jeżeli Thirty Seconds to Mars leci w dużej, komercyjnej stacji radiowej i nie potraficie ich poznać wśród szeregu innych zespołów, mimo znajomości ich twórczości (co też się przydarzyło się autorowi tej recenzji), to powinno już włączyć lampkę ostrzegawczą. I światełko z tego źródła słusznie cię ostrzega słuchaczu, oj, słusznie.
Thirty Seconds to Mars "America", Universal
2/10
PS Thirty Seconds To Mars dadzą dwa koncerty w Polsce - 18 kwietnia grupa zagra w Atlas Arenie w Łodzi, a 29 sierpnia w Tauron Arenie w Krakowie.