Recenzja Thirty Seconds to Mars "America": Alarmowe światełko

Thirty Seconds to Mars postrzegani byli jako duchowi spadkobiercy późnego U2. Z całym tym stadionowym przepychem, uartystycznieniem własnej twórczości za pomocą innych niż muzyka środków. Aż tu nagle grupa Jareda Leto postanowiła zupełnie się przedefiniować i nagrać płytę radiową. Z bardzo kiepskim skutkiem.

Okładka płyty "America" Thirty Seconds To Mars
Okładka płyty "America" Thirty Seconds To Mars 

Jared Leto to definicja spełnienia amerykańskiego snu. Wychowany przez samotną matkę, tułający się po całej Ameryce w końcu spełnił swoje marzenia. Udział w wielu kultowych filmach takich jak "Podziemny krąg", "American Psycho" czy "Requiem dla Snu", a nawet Oscar za rolę transseksualnej Rayon w "Witaj w klubie" to już wystarczające osiągnięcia. Bycie wiecznie młodym to również rzecz godna pozazdroszczenia. A tu na dodatek wraz ze swoim bratem od kilkunastu dobrych lat gra w zespole Thirty Seconds to Mars, który nie dość, że osiąga spore sukcesy komercyjne, to z czasem dorobił się dość wiernej grupy fanów.

Jared Leto: Lider Thirty Seconds To Mars kończy 45 lat

Równie duże sukcesy Jared Leto odnosi w muzyce. Amerykanin jest wokalistą grupy Thirty Seconds To Mars (jego brat gra w zespole na perkusji), która wydała swój debiutancki album w 2002 roku. Dyskografię formacji tworzą jak dotąd cztery płyty; ostatnia - "Love Lust Faith + Dreams" - ukazała się w 2013 roku. W 2017 roku światło dzienna ma ujrzeć piąte wydawnictwo zespołu. Grupa Thirty Seconds To Mars wielokrotnie występowała w Polsce. W 2011 roku zespół pobił rekord Guinnessa w kategorii najdłuższa trasa koncertowa zespołu rockowego. Grupa zapracowała sobie na to miano, grając 309 koncertów w ciągu dwóch latChristopher PolkGetty Images
Początek jego kariery aktorskiej przypadł na lata 90. Leto pojawiał się w telewizyjnych produkcjach, a rozpoznawalność przyniosła mu rola w serialu "Moje tak zwane życie". Aktorski dorobek Jareda Leto jest bardzo szeroki. Amerykanin wystąpił w takich filmach jak "Mr. Nobody", "Podziemny krąg", "Requiem dla snu" czy "Legion samobójców"Dimitrios KambourisGetty Images
Mimo że Jared Leto od dziecka przejawiał zainteresowanie muzyką, początkowo zamierzał realizować się jako malarz. Ostatecznie rozpoczął studia filmowe i rozwijał swoje umiejętności w tej dziedzinie – grał, pisał scenariusze, reżyserował. Jego pierwszym filmem był krótkometrażowy "Crying Joy", w którym także wystąpiłMarco ProschGetty Images
We wrześniu tego roku w sieci pojawiła się informacja, że Jared Leto wcieli się w postać Andy'ego Warhola w biografii, która powstanie na podstawie książki "Warhol: The Biography" Victora Bockrisa z 1989 roku. Ma ją wyreżyserować Terence WinterStuart C. WilsonGetty Images
Nie było to jedyne tak zauważalne aktorskie poświęcenie, na jakie zdecydował się Leto. Dla roli uzależnionego od heroiny Harry’ego Goldfarba w "Requiem dla snu" Leto postanowił zamieszkać na ulicy, a także schudł 13 kilogramów. Jego waga była tak niska, że obawiano się, iż w każdej chwili może zemdleć na planie. Z kolei do roli w "Rozdziale 27" Jared Leto przytył 30 kilogramów. Odbiło się to znacznie na jego zdrowiu. "Czasem wydaje mi się, że to było głupotą. W końcu z powodu tak nagłego wzrostu wagi cierpiałem na podagrę i wciąż czuję, że moje plecy nie są już takie same. Ale to miało swój cel" - mówił Leto w jednym z wywiadówJohn SciulliGetty Images
Amerykański wokalista i aktor, Jared Leto, w poniedziałek (26 grudnia) kończy 45 lat. Razem ze starszym bratem, Shannonem, był wychowywany przez samotną matkę. Ich rodzice rozwiedli się, ojciec ponownie się ożenił, a niedługo później (kiedy Jared miał 8 lat) popełnił samobójstwoChris WeeksGetty Images
Jedną z najbardziej rozpoznawalnych i nagradzanych ról, jaką zagrał Jared Leto, była postać queerowego transwestyty Rayona w filmie "Witaj w klubie". To zadanie wymagało od amerykańskiego wokalisty wielu wyrzeczeń. "Musiałem schudnąć do 52 kilo, depilować ciało, zmienić głos na kobiecy, przyswoić dialekt" - opowiadał Leto o swoich przygotowaniach do filmu. Wysiłek opłacił się, ponieważ na Jareda spłynął deszcz pochwał, a w jego ręce trafiły statuetki Oscara oraz Złotego GlobuJason MerrittGetty Images

Można było grupie zarzucić naprawdę sporo, ale na pewno nie brak wizji. Grupa braci Leto konsekwentnie celowała w kreację artystyczną, która miała ich ukazywać jako kolejnych wizjonerów gitarowego grania. Rozbudowana scenografia na koncertach, artystyczne teledyski kręcone w przeróżnych miejscach świata, przemyślana symbolika, a przede wszystkim umiejętność zebrania wokół siebie oddanych wielbicieli tworząc między nimi poczucie wspólnoty i wzajemnego inspirowania się (pamiętacie jeszcze klip do "Closer to the Edge"?). Tak, Thirty Seconds to Mars niewątpliwie nazwać można było współczesnymi gwiazdami muzyki rockowej, nawet jeżeli zdarzało się, iż sama muzyka bywała zaledwie pretekstem do budowania tej otoczki.

No właśnie - można było, bo na albumie "America" ze starego Thirty Seconds to Mars zostało bardzo niewiele. Przede wszystkim amerykański zespół postanowił zrobić krok dalej w porównaniu do swoich dwóch ostatnich albumów i jeszcze bardziej postawili na syntezatory, zupełnie rezygnując z rockowego fundamentu.

Problem w tym, że jednocześnie popełnili podobnych ruch do ostatniego dokonania Linkin Park - postanowili ubrać swoje elektroniczne inspiracje w szaty współczesnego popu. I to samo w sobie nie byłoby aż takie złe, bo dobry pop wciąż przecież jest w cenie, gdyby nie fakt, że Marsi muzycznie postawili akurat na nijakość, wtórność, plastikowość i zupełną przezroczystość. Jasne, można było im niejednokrotnie zarzucać podążanie z prądem, ale przynajmniej mieszano to z intrygującymi pomysłami. A tym razem nurt rzeki porwał Marsów tak bardzo, że trudno będzie im znaleźć drogę powrotną.

Podbijający listy przebojów singel "Walk on Water" w sumie stanowi dość dobrą wizytówkę krążka. Power-refren oparty na silnych chórkach stowarzyszony jest z minimalistycznymi, ciągniętymi przez rurowaty bas zwrotkami, przy czym całość jest zupełnie transparentna. Na dodatek wokal Jareda został obrobiony w ten sposób, że zupełnie traci swój charakter - lidera Marsów nie da się tu wręcz poznać, bo jego partia została tak nieziemsko wyrównana, że Leto przypomina wręcz śpiewającego robota.

Do tego dochodzi brak dynamiki od strony stricte produkcyjnej, co zresztą jest kolejną sporą wadą całego albumu. W pogoni za głośnością zupełnie zatracono jakąkolwiek przestrzeń utworów. Dźwięki atakują nas na nieustannie tym samym poziomie, a przez to od strony brzmieniowej jest zwyczajnie płasko. Piosenki chętnie romansują z granicami przesteru, więc na dłuższą metę stają się zwyczajnie męczące dla uszu.

Problem z takimi albumami jak "America" jest jeszcze inny - próbując podążać za trendami, okazują się mocno spóźnione. Ten zaprezentowany w "Rescue Me" post-dubstepowy drop po zaśpiewanym bez towarzystwa perkusji mostku wydawał się świeżym pomysłem jakieś 2-3 lata temu, dopóki zachodni, podszyty EDM-em electropop nie zarżnął go do granic możliwości. A tu proszę: ekipa Jareda bez cienia zażenowania czerpie z tych recyklingowych pomysłów. Na dodatek niejednokrotnie, bo skutecznie powtarza zabieg w jeszcze mniej pomysłowym "Hail to the Victor". A, no i nie zapomnijmy o chórkach! Poważnie, po albumie "America" będziecie mieć na dłuższy czas dość "chórzenia" w piosenkach, wszak motyw ten przewija się przez większość utworów.

Gdzieś tu mamy odbębnienie wszystkiego, czym powinien być współczesny album popowy. Bo jak inaczej nazwać próbujące celować w rozleniwione klimaty cloud-rapu "One Track Mind"? Jasne, te schowane solówki gitarowe są bardzo intrygujące, ale oprócz nich numeru nie ratuje nawet gościnna zwrotka A$AP Rocky'ego. Mamy koniecznie nieco zambientowaną, niby-inspirującą balladę, czyli "Great Wide Open". Znacznie ciekawiej prezentuje się "Love is Madness", w którym wymiany wokalne między Jaredem i Halsey wdrażają w końcu trochę życia w płytę, a przesterowane partie w refrenie pokazują, że da się tu jeszcze okazać jakikolwiek charakter.

To nie zmienia faktu, że najciekawszym utworem na płycie okazuje się instrumentalny "Monolith" trwający... minutę i 38 sekund. Budowanie napięcia jest tu na piątkę - od spokojnego wejścia do dynamizujących bębnów, na które włażą celujące coraz wyżej arpeggia, a w końcu wbijamy na napięciowy syntezator w duchu zwiastunów z muzyką Hansa Zimmera. Brzmi to może na piśmie dość abstrakcyjnie, ale sprawdza się niesamowicie i szkoda, że trwa tak krótko. Muzycy próbują uderzyć w podobne klimaty w uratowanym przez orkiestralną aranżację "Rider", ale udaje im się to tylko połowicznie.

Nie można zapomnieć o "Remedy" - najbardziej organicznym utworze na płycie, pozbawionym zupełnie elektronicznych naleciałości. Oparta na dźwiękach gitary akustycznej kompozycja (chociaż w pewnym momencie pojawia się też fortepian oraz bardzo mało inwazyjne, syntezatorowe pady mające odgrywać rolę smyczków) od strony struktury celuje mocno w tradycję kompozytorską muzyki rozrywkowej. Dzięki temu "Remedy" pozytywnie zaskakuje swoją normalnością, stanowiąc potrzebne dla tej płyty wytchnienie. Na dodatek za śpiew odpowiada tu Shannon Leto, który może nie jest nadzwyczajnym wokalistą, ale niedoskonałość jego partii wprowadza do albumu duszę i tę nutę człowieczeństwa, której brakuje podczas słuchania kolejnych zwrotek Jareda.

Pochwalić należy jeszcze "Dawn Will Rise", w którym muzycy poszli na całość - auto-tune na wokalu nie jest tylko półśrodkiem mającym wyplenić resztki osobowości ze śpiewanych partii Jareda i zmienić go w maszynę. Tutaj efekt został już podkręcony do całości, przy czym naprawdę czuć w tym rozważnie przemyślany artystyczny zamysł. A stowarzyszony z masywnym, ambientowym basem, przesterowanymi syntezatorami oraz trapową acz wolną perkusją z Rolanda TR-808 z powodzeniem tworzy bardzo intrygujący, mroczny, lekko rozpaczliwy klimat. Na dodatek uzupełnienie tła pod koniec mocniejszym śpiewem wokalisty przypomina, że Leto miał kiedyś ambicję być drugim Bono z U2. Udany eksperyment.

Jeżeli już gdzieś szukać starego Thirty Seconds Mars to najłatwiej w "Live Like a Dream", chociaż nie spodziewajcie się odkrywczych cudów. To kompozycja brzmiąca jak z generatora inspirujących piosenek Thirty Seconds to Mars: podszeptujące zwrotki, wybuchający refren z nieodłącznymi chórkami "ooo-ooo-ooo". Poważnie, ostatni z wymienionych motywów robi się nudny już przy drugim utworze, a jednak ciągnie się za nami niemal do samego końca. Czyżby niedobór pomysłów ze strony muzyków, że tak chętnie powtarzają ten zabieg?

Jasne, pewnie "America" na koncertach zyska więcej mocy, bo i łatwo można to zauważyć - to album pisany wybitnie pod koncerty, nawet jeżeli stara się mówić miejscami o rzeczach ważnych. Dużo tu miejsca na śpiewane wspólne refreny, wykrzykiwania z publicznością. Natomiast niewiele tu świeżych pomysłów albo idei, które nie byłby słyszalne u innych muzyków. Zresztą, jeżeli Thirty Seconds to Mars leci w dużej, komercyjnej stacji radiowej i nie potraficie ich poznać wśród szeregu innych zespołów, mimo znajomości ich twórczości (co też się przydarzyło się autorowi tej recenzji), to powinno już włączyć lampkę ostrzegawczą. I światełko z tego źródła słusznie cię ostrzega słuchaczu, oj, słusznie.

Thirty Seconds to Mars "America", Universal

2/10

PS Thirty Seconds To Mars dadzą dwa koncerty w Polsce - 18 kwietnia grupa zagra w Atlas Arenie w Łodzi, a 29 sierpnia w Tauron Arenie w Krakowie.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas