The Cure "Songs of a Lost World": Muzyka poza czasem [RECENZJA]
Oprac.: Rafał Samborski
Spodziewaliście się dziadowania weteranów, którzy najlepsze czasy mają dawno za sobą? Wasz błąd! The Cure powracają po latach, by przynieść płytę niecodzienną, z innej epoki. A przy tym nawiązują nieustannie do swoich najwybitniejszych dzieł. Warto to podkreślić - udanie.
"'Disintegration' to najlepszy album w historii" - wołał Kyle z serialu "Miasteczko South Park" do animowanej wersji Roberta Smitha z The Cure. A serial ten miał to do siebie, że mimo swojego parodystycznego charakteru, nieźle radził sobie z odzwierciedleniem rzeczywistości. I tak, The Cure ma na koncie kilka genialnych płyt, genialnych singli i co najmniej jedno niekwestionowane arcydzieło w postaci wspomnianej płyty z 1989 roku. Czy tego chcemy, czy nie chcemy, wszelka twórczość Smitha po pamiętnej "Dezintegracji" będzie zawsze porównywana do tego krążka.
Jak więc radzi sobie "Songs of a Lost World” z tak potężnym dziedzictwem? Wybitnie. Powiedzmy sobie to szczerze - to nie jest album, którego mogliśmy się spodziewać w 2024 roku. W końcu jeszcze 16 lat temu Robert Smith stwierdził, że The Cure jest zespołem rockowym, więc rezygnuje z klawiszy i syntezatorów, które jednak stanowiły sporą składową charakterystycznego brzmienia grupy. Na szczęście klawiszowiec grupy, Roger O’Donnell, wrócił na swoje stanowisko, a na "Songs of a Lost World" jego gra znowu pełni kluczową, niekiedy wręcz dominującą rolę.
Wystarczy zresztą wspomnieć o rozpoczynającym płytę singlu "Alone". To w prostej linii kontynuacja brzmieniowa trylogii "Pornography", "Disintegration" czy "Bloodflowers". Utwór otwiera się syntezatorowymi pejzażami, na których umieszczono melancholijne tkającą, nieco tropikalną gitarę. Bębny mają odpowiednie pogłosy na wokalu, a sam Smith wchodzi dopiero w trzeciej minucie utworu, aby rzucić "This is the end of every song that we sing".
Jeżeli coś mogłoby być synonimem muzycznym smutnego spoglądania na zachód Słońca, to właśnie ten utwór. Jeżeli coś natomiast mogłoby być spełnieniem marzeń każdego fana The Cure, to właśnie ten numer. Piosenka jakby nagrana na przekór algorytmom premiującym krótkie, treściwe formy. Po aksamitnym, płynącym i jedynym w swoim rodzaju głosie Smitha nie czuć za to w ogóle, że jego rówieśnicy już dawno cieszą się czasem spędzanym z wnukami. Coś idealnego.
Aczkolwiek prawdopodobnie nie będziecie zaskoczeni, jeżeli zdradzę wam, że "Songs of a Lost World" to rzecz, nad którą unosi się wizja zbliżającego się końca. To album brzmiący faktycznie jakby został odkryty po latach w postapokaliptycznym świecie przez ludzi, którzy poszukują artefaktów z poprzedniej, nieco zapomnianej epoki. Tylko nie znajdują tam nadziei - znajdują zapiski osoby zagubionej, próbującej odnaleźć się w trudnej rzeczywistości i godzącej się z tym, że nie wszystko trwa wiecznie - ani miłość, ani obecność bliskich osób. O czym zresztą dobitnie mówią przejmujące "And Nothing is Forever" oraz "I Can Never Say Goodbye".
Czy to oznacza, że nie znajdziecie tu cienia przebojowości? Skądże znowu - The Cure to nieustannie najwyższa liga pisania doskonałych melodii doprawiona absolutnie jedynym w swoim rodzaju brzmieniem. To sprawia, że nawet takie "All I Ever Am" ma w sobie nutę radiowości, a ponad 10-minutowe "Endsong" napędzane tkającymi smutno riffami, mimo wstrzemięźliwości względem tradycyjnej piosenkowej formuły, tkwi w głowie i nie daje odejść.
Czyli co? "Robert, zrobiłeś to, zuchu", parafrazując jednego z klasyków polskiej sceny rapowej. Nie spodziewałem się tego zupełnie - nie po tym, jakie rozczarowanie przyniosły płyty The Cure nagrane po "Bloodflowers". A tu w 2024 roku The Cure - zespół absolutnych weteranów - powtórzył to, co The Beatles zrobili rok temu z "Now And Then". Pisanie dobrych utworów to po prostu zawsze będzie pisanie dobrych utworów. I żaden upływ czasu nie jest w stanie tego zniszczyć - nawet jeżeli piosenki pochodzą z utraconego już bezpowrotnie świata.
The Cure, "Songs of a Lost World", Universal Music Polska
9/10