Poznali się w szkole, są ze sobą ponad 35 lat. Jak lider The Cure nazywa swoją żonę?
Chociaż pochodzi z muzykalnej rodziny, chwycił za gitarę tylko po to, żeby wygrać rywalizację z siostrą. Oboje uczyli się gry na pianinie, jednak ona była lepsza, więc Robert wybrał taki instrument, który był zbyt niewygodny dla małych dłoni Janet. Drobna złośliwość przerodziła się w wielką karierę jednego z najpopularniejszych brytyjskich zespołów - The Cure. Wokalista Robert Smith skończył 65 lat. Czego mogliście nie wiedzieć o muzyku?
Gra na gitarze była dla artysty na początku zwykłym hobby. Robert nie przejmował się zbytnio zasadami, grał tak, jak mu się podobało. Co prawda nauczyciel Smitha był przerażony tym, co widział i słyszał, ale na szczęście wokalista nie zrezygnował ze swojej pasji. Zrezygnował za to z profesjonalnych lekcji, kiedy postanowił uczyć się sam, żeby nie stracić radości z grania.
Muzyk nie marnował czasu. Regularne występy ze swoim pierwszym "poważnym zespołem" rozpoczął już jako 14-latek. Grupę tworzyli: Robert, jego rodzeństwo oraz znajomi brata. Smith miał już jednak wtedy na koncie jeden jedyny koncert ze szkolnymi kolegami, pod szyldem Obelisk. Pewnie dzisiaj nikt by tego nie pamiętał, gdyby nie fakt, że to właśnie od tamtej ekipy zaczęła się późniejsza historia The Cure. Co ciekawe, artysta wcale nie zamierał zostawać wokalistą.
Kiedy zespół The Cure już na dobre zaczął tworzyć, za mikrofonem stawały kolejne osoby, które często znikały szybciej, niż się pojawiły. Ktoś się zwyczajnie nie sprawdził, inna osoba wyjechała za granicę, a kolejny muzyk pokłócił się z kolegami. Smith stracił w końcu cierpliwość i porzucił swój plan bycia na scenie w cieniu. Przy każdym następnym kandydacie miał bowiem wrażenie, że sam poradziłby sobie znacznie lepiej. Żeby nie było wątpliwości: Robert nie znosił swojego głosu, ale jeszcze bardziej nie lubił słuchać kolejnych niezdarnych wokalistów, więc postanowił zaryzykować.
Ten mały eksperyment działa do dziś. Artysta jest nie tylko "twarzą" The Cure, ale też jednym muzykiem, który nieprzerwanie od końca lat 70. działa w grupie. Warto jednak wspomnieć, że Smith ma na koncie również gościnne występy w innych zespołach. Podczas jednej z pierwszych tras The Cure wokalista grał na gitarze u gwiazdy wieczoru, zespołu Siouxsie and the Banshees. Jak później wspominał, to doświadczenie zmieniło jego podejście do muzyki, trochę stępiło punkowe pazury i mocno wpłynęło wtedy na twórczość The Cure. Poza tym Robert obserwował Siouxsie Sioux każdego wieczoru na scenie, co dużo go nauczyło jako człowieka, który nie tylko śpiewa, ale przecież powinien też umieć oczarować publiczność.
Smith przez moment był również wokalistą... The Stranglers, konkretnie przez dwa dni. Kiedy lider tej formacji trafił za kratki z powodu używek, reszta zespołu poprosiła znajomych z branży muzycznej o zastępstwo, żeby nie trzeba było odwoływać koncertów w Londynie. Jedną z osób, które stanęły wtedy za mikrofonem, okazał się właśnie wokalista The Cure.
Swoim wizerunkiem Robert Smith zaskoczył nawet Davida Bowiego
Wiele osób kojarzy Roberta przede wszystkim z gotyckim wizerunkiem. Czarne ciuchy, kredka do oczu, czerwona szminka, a do tego charakterystyczna fryzura - ten zestaw jest już znakiem rozpoznawczym muzyka. Image wokalisty zrobił wrażenie nawet na człowieku, który miał na koncie wiele eksperymentów z wizerunkiem, a przede wszystkim był idolem Smitha, czyli na Davidzie Bowiem. A umówmy się, że zaskoczyć Bowiego nie było łatwo. Eksperymenty z wyglądem zaczęły się u Smitha jeszcze w szkole. Placówka, do której chodził artysta, była miejscem z dużą dawką swobody, a przyszły gwiazdor lubił testować jej granice.
Muzyk, jak gdyby nigdy nic, przyszedł pewnego dnia na lekcje w czarnej, eleganckiej sukni. Nauczyciele byli nieco zdziwieni, jednak nie komentowali sytuacji. Uznali, że to chwilowe i uczniowi należy raczej pomóc - bo przecież to na pewno oznaka jakiegoś kryzysu - niż go strofować i ośmieszać przed rówieśnikami. Koledzy okazali się mniej wyrozumiali, bo po lekcjach, podczas bójki, dość brutalnie dali Smithowi do zrozumienia, że nie są zachwyceni jego modowymi wyborami.
Kiedy już na dobre zaczęła się historia The Cure i grupa grała trasę z zespołem Siouxsie and the Banshees, Robert wrócił do zabawy wizerunkiem. Potraktował makijaż i czarne ciuchy jako element przedstawienia na scenie, a potem tak mu się to spodobało, że nie rozstawał się z kredką do oczu. Wokalista tłumaczy też, że ma bladą skórę, więc nawet nie musiał się za bardzo wysilać, żeby wyglądać jak rasowy przedstawiciel gotyckiego rocka. Jeśli chodzi o włosy, fani The Cure przez lata próbowali odkryć sekret fryzury artysty. Muzyk żartował jeszcze niedawno, że wkrótce pewnie zacznie łysieć, więc oryginalne uczesanie przejdzie do historii. Włosy Roberta chyba na szczęście mają inne plany.
Autograf dla Myszki Minnie
"Lovesong" to jeden z największych przebojów The Cure. Nie wszyscy jednak wiedzą, że piosenka była prezentem ślubnym dla żony Roberta. Smith i Mary Poole poznali się jeszcze w szkole, kiedy muzyk miał zaledwie 14 lat. Przyszły gwiazdor przełamał strach i poprosił koleżankę, żeby towarzyszyła mu w projekcie teatralnym. Od tej pory para jest nierozłączna. Robert nie przepada za opowiadaniem o swoim prywatnym życiu, ale kiedy tylko ktoś zapyta go o żonę, wokalista mówi o niej chętnie i w samych superlatywach.
No, prawie. Mary jest równie ekscentryczna jak jej mąż. Lider The Cure nazwał ją kiedyś "wariatką" i rozbawiony opowiadał, jak kobieta przebrała się za wiedźmę, a potem straszyła dzieci. "Kocham ją, uwielbiam ją... Jest moją Cindy Crawford" - zdradził artysta magazynowi "Top". Muzyk nigdy nie ukrywał, że Mary jest dla niego oparciem i wiele razy ratowała go, kiedy był blisko upadku. Para oczywiście nie pozuje razem na ściankach, ale Poole wystąpiła choćby w teledysku do "Just Like Heaven". Robert i Mary nie mają własnych dzieci (czego nigdy nie żałował), jednak są wujkiem i ciocią dla ponad 20 krewnych, dzisiaj już w większości dorosłych. Wokalista oraz jego żona rozpieszczali maluchy z rodziny, ale artysta przyznał, że chyba żadne prezenty nie zrobiły na nich takiego wrażenia jak pewna wyprawa do Disneylandu. Dzieciaki z podziwem patrzyły, jak Myszka Minnie podeszła do ich wujka, przedstawiła się grzecznie i... poprosiła go o autograf.
Grupa The Cure doskonale wie, co to rockandrollowe życie, ale muzykom udało się uniknąć większych skandali. Dbał o to zawsze Robert, który bardzo profesjonalnie podchodzi do pracy. Na przykład na początku kariery zespołu wokalista pilnował, żeby ekipa nie wydawała wszystkich pieniędzy na bzdury ani niepotrzebne luksusy. Oczywiście nie dotyczyło to używek, bo w końcu w życiu trzeba mieć jakieś priorytety, prawda? W każdym razie dzięki takiemu podejściu artyści nie musieli szukać dodatkowych zajęć i mogli się skupić na graniu.
Muzyk unika też mieszania się w politykę, poza tym ewentualne konflikty z kolegami po fachu - albo nawet własnej z grupy - stara się rozwiązywać z dala od mediów. Nie zawsze się to udaje. Kiedy perkusista Lol Tolhurst wyleciał z The Cure z powodu problemów z alkoholem i nieprzykładania się do pracy, o sprawie pisały nawet tabloidy. Miały o czym, bo Lol pozwał Roberta oraz wytwórnię. Artysta twierdził, że został wmanewrowany w podpisanie niekorzystnego kontraktu, oczywiście domagał się pieniędzy.
Tolhurst przegrał proces i musiał oddać wszystko to, co Smith wydał na prawników. Kiedy Lol w końcu uporządkował swoje życie i zerwał z nałogiem, muzycy się pogodzili, a wokalista... oddał koledze całą sumę. Trzeba jednak szczerze przyznać, że pozostali członkowie The Cure swego czasu też potrafili nieźle się zabawić. Tyle tylko, że - w przeciwieństwie do Tolhursta - umieli zapanować nad swoją miłością do używek. Przynajmniej w większości przypadków, bo Robert ma na koncie kilka śmiesznych, a nawet strasznych historii.
Pijany artysta założył się kiedyś z kolegą, że obejdzie budynek hotelu, przechodząc, na wysokości, z balkonu na balkon. Przez godzinę panowie świetnie się bawili, jakimś cudem niezauważeni przez ochronę. Smitha otrzeźwiły dopiero krzyki jego żony z dołu. Muzyk odbył też pewną wyprawę, która do dziś jest dla niego zagadką. Pod koniec lat 90. David Bowie postanowił uczcić swoje 50. urodziny koncertem w Nowym Jorku, z przyjaciółmi. Gitarzysta Bowiego, Reeves Gabrels, miał się upewnić, że wszyscy goście specjalni nauczyli się swoich partii. Gabrels odwiedzał więc po kolei artystów, a ostatni na liście był właśnie Robert. Muzykom tak dobrze się rozmawiało, że ruszyli w miasto na drinka i... wrócili dopiero po ponad dwóch dniach. Żaden z nich nie pamięta, co się działo w tym czasie, jakby ktoś wyciął dwa dni z ich życiorysów. Co zabawne, 15 lat później Reeves dołączył do The Cure jako gitarzysta.
Walka z Barbrą Streisand
The Cure od lat okazują się inspiracją dla wielu twórców. Na przykład kilka odcinków serialu "One Tree Hill" ma tytuły zaczerpnięte z piosenek tej grupy, więc można śmiało obstawiać ulubiony zespół twórców produkcji. Utwór "The Hanging Garden" jest z kolei cytowany w komiksie "The Crow", a Neil Gaiman inspirował się Robertem przy wymyślaniu bohatera "The Sandman". Smith i spółka bezpośrednio przyłożyli też rękę do kilku zjawisk popkultury. Grupa pojawia się na ścieżkach dźwiękowych filmów "Kruk" i "Z archiwum X", a kolejna piosenka The Cure wybrzmiała w kinowym hicie "Ant-Man".
Robertowi zdarzyło się również pojawić na ekranie, prawie osobiście. Prawie, bo wokalista podłożył głos pod samego siebie w serialu "South Park". Trey Parker, jeden z twórców serii, jest wielkim fanem The Cure, więc umieścił swojego idola w odcinku, w którym Smith walczy z wielką, mechaniczną Barbrą Streisand. Artysta nagrał swoje kwestie... przez telefon, przy okazji wizyty w stacji radiowej, a w słuchawce słyszał reżysera, który dawał mu wskazówki. Robert był zaskoczony, kiedy obejrzał odcinek ze swoim udziałem, ale pewnie przy okazji uśmiechnął się pod nosem. Jeden z bohaterów kreskówki krzyczy bowiem w pewnym momencie "'Disintergration' to najlepsza płyta w historii!".