Spełniony kaprys Żelaznej Dziewicy

Iron Maiden "The Final Frontier", EMI

"The Final Frontier" to najlepsza płyta Iron Maiden ostatniej dekady
"The Final Frontier" to najlepsza płyta Iron Maiden ostatniej dekady 

Wbrew tytułowi, "The Final Frontier" ("Ostatnia granica"), album nr 15 w 35-letniej już karierze Iron Maiden, nie jest pożegnalnym dokonaniem ikony New Wave Of British Heavy Metal, zespołu będącego dla wielu - tak oddanych fanów metalu, jak i kompletnych laików - synonimem heavymetalowej długowieczności, ale i muzyki metalowej jako takiej.

Nie jest to również powrót formacji Steve'a Harrisa (bas) do dni największej chwały z lat 80., pomnikowych płyt "Powerslave", "Seventh Son Of A Seventh Son" czy "Somewhere In Time". Obrany tu bowiem przez Iron Maiden kierunek jest przede wszystkim kontynuacją progresywnych ambicji zespołu z poprzedniej płyty "A Matter Of Life And Death" (2006) , co z pewnością, i przy zachowaniu koniecznego umiaru w rzucaniu hasłami w rodzaju "rozwój" i "postępowość", podzieli zwolenników Żelaznej Dziewicy na tych co "za" i "przeciw".

Niech nie zwiedzie was także kosmiczna okładka, na której Eddie zdaje się powracać do czasu i przestrzeni z okolic albumu "Somewhere In Time" (1986), gdzie powszechnie znana maskotka Ironów, jako uzbrojony cyborg, siała spustoszenie na ulicach postapokaliptycznego miasta. Okazuje się jednak, że w ryzach własnego stylu Iron Maiden wciąż ma coś do powiedzenia, sięga zarówno do annałów klasyki hard rocka lat 70., jak i nowocześniejszych brzmieniowo rozwiązań z pogranicza rocka progresywnego, by z różnym powodzeniem mierzyć się z własną legendą. "The Final Frontier" nie jest z pewnością typowym albumem Iron Maiden.

Sporym zaskoczeniem okazuje się być już otwierający album numer "Satellite 15... The Final Frontier", poprzedzony czterominutowym intro, w którym zamiast galopującego basu Harrisa i pędzącego riffu, otrzymujemy mroczną dawkę space rocka na wzór Hawkwind czy - by nie sięgać aż tak daleko - prog metalu Amerykanów z Queensryche. Z czasem jednak intrygująco pulsujący bas, grobowo brzmiącą perkusję, sabbathowskie gitary i astralny klimat ustępują miejsca swojskiej melodyjności i wszystko wraca do normy, gdzie w schemacie zwrotka-refren-zwrotka powtarzanie w nieskończoność tytułowych słów przez Bruce'a Dickinsona jest rzeczą świętą.

Sam Dickinson wypada tutaj znacznie bardziej przekonująco niż miało to miejsce na kilku ostatnich albumach, i choć mijający czas nie pozostaje bez wpływu na siłę jego głos, frontman Iron Maiden stara się różnicować swoje wokale, jak choćby w singlowym "El Dorado", gdzie na tle klasycznego średniego tempa brzmi zdecydowanie mroczniej i agresywniej. Klasycznie jest również w posiadającym podobnie mroczną atmosferę i chwytliwy refren "Mother Of Mercy", typowo galopującym "The Alchemist", z kolei balladowy "Coming Home" równie dobrze mógłby się znaleźć na solowym albumie Dickinsona tuż obok "Tears Of The Dragon" z "Balls to Picasso" (1994). Na tym kończą się bezpośrednie nawiązania do starych czasów.

Druga część płyty, o ile na własne potrzeby pozwolę sobie tak ją podzielić, to już znacznie bardziej rozbudowane formy, z których trzy przekraczają dziewięć minut, w tym "Isle Of Avalon", gdzie w dziedzinie progmetalowych riffów i strzelistych solówek, Iron Maiden osiąga swój Everest. Przecieranie uszu ze zdziwienia nie ominie was też w iście epickiej kompozycji "The Man Who Would Be King", która w swej środkowej partii zniewala piękną pracą czysto grających gitar - gdyby wypreparować ją z całości, gwarantuję, że prędzej pomyślelibyście o Dream Theater niż Iron Maiden. Konieczny powiew świeżego powietrza. Album wieńczy zaś 11-minutowy "When The Wild Wind Blows" o irlandzkim, folkowym zabarwieniu spinającym nieśpieszną, miarową grę Harrisa, solowe popisy gitarowego triumwiratu Murray-Smith-Gers oraz kołyszący wokal Dickinsona, w jedną, wzruszającą całość.

Zdaję sobie sprawę, że ten kierunek nie wszystkim może się podobać. Trudno jednak odmówić Iron Maiden chęci wyjścia poza przyjętą przed laty konwencję, przy zachowaniu pełnej tożsamości, czego nie można powiedzieć, choćby o "Nostradamusie", ostatniej płycie kolegów po fachu z Judas Priest, którzy stawiając na symfoniczny patos utracili sporo z własnego charakteru. Od chwili powrotu do zespołu Bruce'a Dickinsona i Adriana Smitha oraz entuzjastycznie przyjętego albumu "The Brave New World" z 2000 roku, "The Final Frontier" to najlepsza płyta Iron Maiden ostatniej dekady.

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas